Rok bez Facebooka, Instagrama i Twittera. Tak zmieniło się moje życie

Rok temu odszedłem z mediów społecznościowych. Usunąłem konta na Instagramie i TikToku. Przestałem korzystać z Facebooka i Twittera. Myślałem, że nie będę wiedział, co się dzieje. Bałem się, że może to być dla mnie koniec jako dziennikarza, a może i człowieka. Ależ byłem głupi!

Fot. shutterstock/ fran_kie

Dość tego! Tak powiedziałem sobie dokładnie rok temu i wylogowałem się do życia. Wiedziałem, jak wiele cennego czasu w tracę w mediach społecznościowych i jak mało zyskuję w zamian. Wkurzało mnie, jak bardzo mnie rozpraszają. Obniżają zdolność skupienia i przeszkadzają w pracy. 

Irytowała płytkość i iluzoryczność relacji. Bo choć, jak wielu z nas, miałem tam tysiąc "znajomych", to dominującym uczuciem była samotność. A ów "tysiąc znajomych" był świetną wymówką, aby nic nie zmieniać, unikać interakcji w prawdziwym życiu. W końcu po co wychodzić, spotykać się, kiedy tutaj mam tyle osób?

Last but not least rozczarowywała niespełniona obietnica bycia "w społeczności", która nie jest wspólnotą, lecz widownią, która w znacznej części (lub chociaż tej widocznej) karmi się pogardą i jadowitymi komentarzami.

Wszystko to opisałem w tekście "Jak nie wykasowałem Facebooka i bardzo tego żałuję". Polecam Wam jego lekturę. Najlepiej, gdy zrobicie to teraz, ale nie musicie. Wiem, że macie mało czasu. Scrollowanie przecież nie poczeka.

Ale do rzeczy. Kiedy dziś sam czytam tamten tekst, zaskakuje mnie, ile jest w nim emocji, gniewu, strachu i bezsilności. To ostatnie uczucie doskwierało mi szczególnie mocno. Wydawało mi się wówczas, że socjale, w które wszedłem dobrowolnie kilkanaście lat temu, stały się klatką tak ciasną, że jej pręty wręcz wrosły w skórę. Tak głęboko, że trudno wyobrazić sobie bez niej życie. A co gorsza, nie sposób się z niej wyrwać.

Fot. shutterstock/ fran_kie
Widziałem, jak wiele cennego czasu w tracę w mediach społecznościowych i jak mało zyskuję w zamian. Fot. shutterstock/ fran_kie

A jednak spróbowałem. Decyzja o rezygnacji z socjali wydawała się zarówno wyzwalająca, jak i przerażająca. Mimo obaw chciałem sprawdzić, czy nie przestanę istnieć, choć tylko znikam z jednej czy drugiej przestrzeni internetowej, a nie realnego życia. Strach był silny, w końcu przez lata byłem przekonany, że muszę być na tych platformach, aby odnieść zawodowy "sukces". Cudzysłów jest tu nieprzypadkowy, bo cóż oznacza sukces w branży medialnej? To nie te czasy, że występy w telewizji czy pisanie artykułów mogą przynieść komuś sławę i bogactwo. To była walka, aby w ogóle zaistnieć. Być. Nie zatonąć w oceanie twórców, dziennikarzy, mediaworkerów. Bycie na Twitterze, czyli obecnym X, Facebooku, Instagramie i tak dalej miało pozwalać docierać do czytelników z reportażami, promować książki, wystąpienia, własne nazwisko. W końcu mówi się, że w tej branży pół życia pracuje się na nazwisko, aby drugie pół życia nazwisko pracowało na nas. Tyle tylko, że nigdy się nie wie, w której jest się połówce. Trzeba więc ciągle pedałować, aby "nie spaść z rowerka". 

Kryzys, którego nie było 

Wylogowując się z socjali, nie wiedziałem, czy da się bez nich być dziennikarzem i reporterem, szczególnie opisującym związek ludzi z nowymi technologiami. W końcu te kolejne internetowe przestrzenie przez lata wydawały się świetnymi miejscami nie tylko do promocji tego, co napisałem, ale też, a może głównie, do promowania swojej osoby i budowania zawodowej tożsamości. Oto, ja, Marek Szymaniak, dziennikarz, reporter, autor książek. Brzmi dumnie, prawda? Dla mnie brzmiało. A odejście z social mediów oznaczało przede wszystkim kryzys tożsamości. W końcu kim jestem, jeśli nie moją twórczością? I kim będę, jeśli do niej nie dotrzecie? Przecież tyram dla Zuckerberga i Muska, bo to moja tożsamość. 

To była piekielnie trudna decyzja. Bo trudno opuścić coś, bez czego nie wyobrażamy sobie życia. Miejsca, z którego nie uciekliśmy, choć mamy twarde dowody na to, że mogą szkodzić zdrowiu psychicznemu, wpływać na samoocenę czy polaryzować społeczeństwa, niszcząc demokrację. Wiemy to doskonale, a jako dziennikarz zajmujący się technologiami wiem to nawet bardziej. A jednak przez lata tkwiłem w systemie, bo powszechnie panuje przekonanie, że inaczej się nie da. Wyjście oznaczało niepewność.

W końcu jak mówią wersy utworu "System" hiphopowej grupy Molesta Ewenement:

Dla systemu nie pracujesz, wtedy nie jesz
Po co egzystujesz, tego nie wiesz
Nie znaczysz więcej niż wesz

Mimo to odszedłem.

Usunąłem konta na Instagramie i TikToku. Przestałem korzystać z Facebooka i Twittera, czyli dzisiejszego X. Za to odkurzyłem LinkedIn – serwis dla profesjonalistów, bo chciałem mieć miejsce, gdzie będę się dzielił tym, co napisałem. To był dobry wybór, bo wszystkie plotki o LinkedInie są prawdziwe.

Tak, jest nudny i przewidywalny. To ogromny plus. Nie ma tam zbyt wielu polaryzujących i emocjonalnych treści. Jest więc bezpieczniej i dużo spokojniej. Może dlatego, że to sfera zawodowa i nieanonimowa. Może ludzie pod nazwiskiem bardziej pilnują się, aby nie napisać czegoś, czego mogliby żałować.

Tak, nie ma tam zbyt wielu treści, które nazywam wprost ściekiem. Syfu, który wciąga niczym bagno. Wiem, co mówię, bo latami grzęzłem w nim na X czy Facebooku.

Tak, sporo jest tam wpisów pt. Tadam! Skończyłem szkolenie online albo odbyłam webinar. Proszę, oto mój dyplom. Podziwiajcie. Ale ma to nawet atut, jest nudne. A nuda nie wciąga.

I tak, zaglądam na LinkedIn częściej niż przed rokiem, ale wciąż to dużo mniejsza aktywność niż ta, którą miałem na Facebooku i Instagramie. Nie mam aplikacji LinkedIn w smartfonie. Nie dlatego, że byłaby tak bardzo kusząca. To zwyczajnie bez sensu. Większość dnia pracy spędzam przed ekranem komputera, kiedy kończę pracę, kończą też inni. Może to moja niewielka bańka, ale to dość niesamowite, że mój LinkedIn przygasa wieczorem i w weekendy. Zamiera niczym jedno z podupadających miasteczek na prowincji, które opisałem w książce "Zapaść". Użytkownicy (choć oczywiście nie wszyscy) są po pracy, a że to przestrzeń zawodowa, to mają wolne również od LinkedIna. W efekcie niewiele się tam wtedy dzieje i… jest to piękne. To jedyne chyba medium społecznościowe de facto czynne w godzinach 9-17. 

Choć LinkedIn ostatnimi czasy fejsbukowieje. Więcej w nim prywaty, coachingowych treści czy tych wygenerowanych przez AI, ale dbam na bieżąco, by twórców jednego i drugiego wyciszać, bo nietrudno ich rozpoznać. Na pewno jest to lepsze od tego, co dzieje się na Facebooku czy Twitterze. Zapytacie: skąd wiesz, skoro cię tam nie ma? I macie trochę racji, ale tylko trochę. W końcu nie muszę być w Las Vegas, żeby wiedzieć o tym, że Tesla Cybertruck wybuchła przed hotelem Donalda Trumpa.

Gównoizacja społeczności 

Zanim jednak socjale doszły do obecnego punktu, warto przypomnieć, jak wyglądała ich droga do momentu, gdy miałem ich dosyć. Doskonale tłumaczy to termin gównoizacja (z angielskiego enshittyfikacja, gdzie shit w środku to nie pomyłka), który ukuł Cory Doctorow, autor książek science fiction i uważny obserwator trendów internetowych. W 2022 roku w Medium, a rok później w The Wired tłumaczył, że platformy mediów społecznościowych mają przewidywalny cykl życia.

Na początku platforma, dajmy na to Facebook, oferuje dobrą i użyteczną usługę, aby przyciągnąć rzesze użytkowników świetnym i z pozoru darmowym doświadczeniem. Kiedy przekracza masę krytyczną, powstaje efekt sieciowy sprawiający, że ludziom trudno jest odejść, bo "wszyscy tam są". Stają się zakładnikami.

W drugim kroku platforma musi zacząć zarabiać. Żeby to zrobić, przyciąga biznes. Pokazuje zwykłym użytkownikom coraz więcej reklam, spamuje ich umysły opłaconymi treściami z profili, których nie obserwują. To wyraźnie pogarsza ich doświadczenie, ale użytkownicy nie odchodzą, bo działa efekt sieciowy (patrz punkt pierwszy). Do tego brakuje alternatywy, a jeśli jakaś się pojawia, to zostaje przejęta, czyli zduszona w zarodku.  

Trzeci ostatni krok to dociskanie pedału gazu do podłogi. Platforma wyciska jeszcze więcej ze swoich użytkowników. Doświadczenie staje się nieprzyjemne. Feed, czyli koryto, gdzie jesteśmy karmieni treścią, zmienia się w gówniany ściek. Dawniej wyświetlały się tam posty naszych znajomych, teraz są tam głównie reklamy, budzące emocje fejk newsy (jak ten że Omenaa Mensah nie żyje) czy durne filmiki mające przykuć nas jak najdłużej do ekranu. A jeśli już pojawia się coś, co faktycznie nas dotyczy, to są to wpisy kontrowersyjne, jak wspomniane inby w branży wydawniczej. Tak platforma robi wszystko, abyśmy zostali z nią jak najdłużej. Nasza uwaga i czas to wartość, które są sprzedawane reklamodawcom. Ale na tym nie koniec. Kiedy już nasza tablica wygląda jak stajnia Augiasza, Mark Zuckerberg niczym Herakles oferuje, że może ją łaskawie (nieco) uporządkować. Jeśli mu zapłacimy. Dzięki, ale nie!

Fot. shutterstock/ fran_kie
Nazywanie Facebooka martwym internetem to uproszczenie. Facebook jest czymś gorszym, to zombie internet. Fot. shutterstock/ fran_kie

Jednocześnie platforma dociska też biznes. Dawniej właściciel Facebooka przekonywał, że to świetny i darmowy sposób na promocję produktów czy usług. Dziś podnosi opłaty na zasadzie: chcesz być widoczny, to płać. Nie chcesz, to giń. I nieważne, że profil twojej firmy obserwują tysiące osób. Prawie nikt nie zobaczy twoich postów, dopóki nie zapłacisz. Dlaczego jedni (prywatni) i drudzy (biznesowi) użytkownicy nie odchodzą? Bo dużo zainwestowali (czasu, pieniędzy, sił), aby tam być. A skoro użytkownicy nadal tam są, to trzeba próbować do nich docierać, choć jest to coraz trudniejsze i kosztowne. Alternatyw, jak wspomniałem, brak. I tak koło się zamyka.  

A jak jest na Twitterze, tfu! X-ie? Jeszcze gorzej. Tu marsz do gównoizacji przyśpieszył wraz z nadejściem Elona Muska. Kontrowersyjny biznesmen zainwestował w Twittera miliardy (częściowo na kredyt), więc musiał szybko zacząć zarabiać i obcinać koszty. Nie tylko zwolnił w skandaliczny sposób wielu pracowników, również tych, którzy dbali np. o moderację, ale również wprowadził opłaty. Bez okupu – jak nazywa je wspomniany Cory Doctorow – możesz mieć tak jak on nawet pół miliona obserwujących, ale większość z nich nie zobaczy twoich wpisów.

Jednak opłaty czy zmiana nazwy z Twittera na X to nic przy tym, jak zmieniła się ta przestrzeń, od kiedy włada nią Elon Musk. Zmienił on platformę społecznościową w chaotyczną, nieprzyjazną człowiekowi pustynię pełną dostawców teorii spiskowych, siewców dezinformacji, żywiących się nienawiścią i rasizmem ludzi oraz lajkujących to wszystko botów. Wszystko ku zadowoleniu swego władcy, który nie tylko zmienił algorytm X tak, aby jego posty były bardziej widoczne, ale też wprost wszedł do polityki – wystąpił na wiecu Donalda Trumpa i organizował zbiórki pieniędzy na jego kampanię. Mało tego, tak bardzo chciał jego wygranej, że ostatnie tygodnie kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych spędził na rozpowszechnianiu kłamstw, m.in. na temat jego rywalki. Teraz X ma być platformą nowego-starego prezydenta, bo zgodnie z wizją Muska "stare media się skończyły i to teraz użytkownicy X są mediami".

Czy warto być na tym złomowisku? 

A na tym nie koniec. W szerszym ujęciu ostatni rok przyniósł więcej niekorzystnych zmian dla użytkowników mediów społecznościowych. 

Jakich? Choćby takich, że ich tablice zalane są niechcianymi treściami wygenerowanymi przez sztuczną inteligencję – miałkimi, bezwartościowymi i często nieprawdziwymi. Zjawisko to zyskało nawet specjalną nazwę, czyli "slop". W prostym tłumaczeniu słowo to oznacza "pomyje" bądź "papkę", co już wiele mówi o jakości treści, przez które muszą przedzierać się internauci, marnując swój czas, uwagę i życiową energię. Pojawienie się tego spamu 2.0 sprawiło, że renesans zaczęła przeżywać teoria "martwego internetu", która sugeruje, że większość treści online jest generowana przez boty i algorytmy. Jason Koebler, dziennikarz serwisu 404 Media, próbując opisać to, co dziś przez treści AI dzieje się na Facebooku, rozszerzył ten termin.

"Nazywanie Facebooka martwym internetem to uproszczenie. Facebook jest czymś gorszym, to zombie internet. To miejsce, gdzie mieszanka botów i kont, które kiedyś były ludźmi, wchodzi ze sobą w interakcje, tworząc katastrofalną witrynę internetową, na której prawie nie ma już powiązań społecznych" – opisał Koebler.

Media społecznościowe to dziś złomowiska poglądów, a nie salony do debaty.

A przyszłość mediów społecznościowych rysuje się w jeszcze ciemniejszych barwach. Meta, czyli właściciel Facebooka i Instagrama, ustami Marka Zuckerberga ogłosił właśnie, że rezygnuje z programu fact-checkingowego i chce upodobnić się do X.

Jednocześnie media społecznościowe już teraz tracą inną fundamentalną zaletę, która stanowiła o ich sukcesie. Kiedy się narodziły, użytkownicy otrzymali nagle możliwość nie tylko przyjmowania treści, ale również wchodzenia z nimi w interakcje. Mogli lajkować, udostępniać, komentować. A przede wszystkim tworzyć własne publikacje, a nawet całe fanpejdże. To odróżniało media społecznościowe od telewizji czy radia. W przypadku tych ostatnich rolą odbiorcy jest wyłącznie decydowanie, co obejrzeć lub czego posłuchać. Dlatego w marketingu radio i telewizję nazywa się "push mediami", bo "wypychają" treść do użytkownika. A tutaj my, użytkownicy, mieliśmy być kreatorami treści. 

Teraz jednak do "wypychaczy" upodabniają się media społecznościowe. Wszystko przez to, że platformy zmieniły to, jak wyświetlają treści użytkownikom. Chronologiczny kanał, który porządkuje publikacje według daty, został zastąpiony algorytmicznym. I choć na niektórych platformach (np. LinkedInie) możemy ręcznie to zmienić, domyślnie widzimy to, co podrzuci nam algorytm na podstawie naszych wyświetleń, polubień, interakcji i tak dalej.

"To duży zwrot w kierunku push mediów. W przypadku kanału algorytmicznego większość tego, co widzisz, jest zależna od właściciela platformy. A więc to firma wysyła różne rzeczy różnym osobom w zależności od tego, co jej komputer uważa, że im się spodoba. To komputer częściowo decyduje, co i od kogo usłyszysz oraz z kim rozmawiasz" – przekonuje Noah Smith, amerykański bloger publikujący na Substack Noahpinion, a wcześniej związany m.in. z Bloombergiem, Associated Press, The Atlantic.

Media społecznościowe stały się więc gorszym miejscem dla odbiorców, ale też dla nadawców. Platformy od lat systematycznie wycofują się z dystrybuowania linków, zmniejszając ich widoczność, choć przed laty np. Facebook aktywnie zachęcał wydawców i redakcje, aby inwestowały w obecność w serwisie. I nie obyło się bez kosztów. Z jednej strony finansowych, bo wiele serwisów informacyjnych uzależniło się od obecności w socjalach, skąd czerpały lwią część ruchu, która dziś zamarła. Z drugiej, co do treści, które musiały stawać się coraz bardziej clickbaitowe, aby zwrócić uwagę odbiorców scrollujacych tablicę. W efekcie media społecznościowe wydobyły to, co najgorsze z branży informacyjnej, a branża informacyjna to, co najgorsze w mediach społecznościowych. Po roku sytuacja nie wydaje się wcale lepsza.

Mój bilans zysków i strat 

Dlatego kiedy w ostatnich tygodniach zastanawiałem się, co mnie ominęło przez ten rok poza Facebookiem, Twitterem czy Instagramem, nie potrafiłem odpowiedzieć, czy faktycznie straciłem cokolwiek ważnego. Może ominęło mnie kilka inb, bo tych w branży medialno-wydawniczej nie brakuje. Ale za ich śledzeniem specjalnie nie tęsknię. Coś więcej? Nie wiem, ale wiem, co zyskałem.

Przede wszystkim: spokój.

Może trudno w to uwierzyć, ale tak właśnie jest. Najważniejszy jest spokój. Oczywiście to bardzo indywidualne odczucie, ale po roku czuję i widzę po sobie, że jestem spokojniejszy. Mniej sfrustrowany, bo mniej się rozpraszam, marnuję mniej czasu, a strasznie byłem za to na siebie zły. Zrzucenie tego obciążenia to ogromna ulga. Zresztą zerknijcie do tamtego tekstu sprzed roku. Jest w nim tyle gniewu, którego dziś już nie czuję. A może nawet trochę chciałbym czuć, aby ten tekst był bardziej brawurowy. Niestety albo i dobrze nie umiem wskrzesić tych emocji.

To dobrze, bo spokój sprzyja nie tylko życiu prywatnemu. Już nie muszę tłumaczyć żonie, że ktoś nie ma racji w internecie. A dzieciom, że nie mogę się teraz z nimi bawić, bo muszę nadrabiać pracę ze względu na to, że wcześniej wsiąknąłem w czytanie jałowych dyskusji albo oglądanie rolek. 

Ten spokój sprzyja też pracy, choć nie produktywność jest tu najważniejsza. Piszę właściwie tyle samo, ale inaczej. Mentalny ład sprzyja tworzeniu, które wymaga skupienia i refleksji. Może dzięki temu w ostatnim roku częściej pisałem teksty, którym bliżej do esejów? Możliwe, bo mam zwyczajnie przestrzeń na to, żeby w ogóle pomyśleć. Pobyć dłużej w skupieniu. Zadać w głowie pytania, na które potem chcę w tekstach odpowiedzieć. Jednym z nieoczekiwanych odprysków decyzji o odejściu z socjali było to, że w dziennikarskim życiu nauczyłem się czegoś nowego, czyli pisać w inny, bardziej publicystyczny sposób. Tego kompletnie się nie spodziewałem.

Fot. shutterstock/ fran_kie
Przez media społecznościowe przestaliśmy zauważać, jacy jesteśmy samotni. Relacje z ludźmi zastąpiło nam to, że jesteśmy widziani w świecie cyfrowym. Fot. shutterstock/ fran_kie

Może trudno to wszystko sobie wyobrazić, więc przytoczę refleksję, którą zapisałem w wakacje, czyli po ponad pół roku. Jedna ze znajomych zapytała mnie, jak się z tą decyzją o odejściu z socjali czuję? Odpowiedziałem, że jedna z najważniejszych zmian, która zaszła albo zachodziła w moim mózgu po tych kilku miesiącach odwyku, to sam sposób korzystania z mediów społecznościowych. Bo oczywiście nie było tak, że nie zalogowałem się na Twittera czy Fejsa ani razu. Tak było przez pierwszy kwartał, ale później zajrzałem tam łącznie może kilkanaście razy – głównie dlatego, że szukałem bohaterów do książkowego reportażu, nad którym pracuję. Wszedłem, dałem ogłoszenie na interesujących mnie grupach i po chwili wyszedłem. To było tak łatwe, że sam się sobie dziwiłem, że nie wpadam w wir. Nie wsiąkam jak dawniej. Dlaczego? Może dlatego, że teraz widziałem, jaki tam jest śmietnik. Zniechęcający na tyle, że nie chciało się nawet przeglądać tablicy, choć oczywiście algorytm robił, co mógł, aby na dłużej przykuć moją uwagę. Podrzucał smakowite kąski w postaci wiralowych burz lub wpisów znajomych, ale to wszystko było oblane taką ilością szlamu, fejków, reklam, że zacząłem się zastanawiać, czy mój mózg na odwyku dopiero teraz zaczął to wszystko dostrzegać. Nie wiem, ale to też piękna zmiana.

Zmiana, którą zresztą potwierdzają badania. W jednym z nich naukowcy ze Stanford University chcieli sprawdzić, czy media społecznościowe mają negatywny wpływ na użytkowników. Połowa uczestników spotkania zrezygnowała z używania mediów społecznościowych na miesiąc. Druga połowa badanych żyła jak dotąd. Pod koniec eksperymentu okazało się, że ci, którzy zrezygnowali, byli szczęśliwsi i mniej zestresowani. A co najciekawsze, byli tym zaskoczeni, bo nie zdawali sobie sprawy, jak negatywny wpływ miała na nich platforma. Cóż, też byłem zaskoczony.

Strach urojony 

Jedno z zaskoczeń dotyczyło największych obaw, jakie miałem przed odejściem. A mianowicie tego, że jako twórca, dziennikarz, a może i człowiek zwyczajnie zniknę. Nikt nie dowie się o moich tekstach. Czy nikt ich nie czyta? Statystyki specjalnie się nie zmieniły. A więc moja rola w promowaniu tekstów prawdopodobnie już wtedy była marginalna. Czy przestałem być zapraszany? Przeciwnie, spotkań autorskich wokół książek czy wystąpień o rynku pracy, którym się zajmuję, było nawet więcej. Ba, jedno z nich dotyczyło właśnie tego, jak pisać, czytać, uważać w dobie ekranów i rozpraszających nas mediów społecznościowych.

Po czasie zrozumiałem też, że ja, dziennikarz, nie jestem od promowania treści. Przynajmniej póki pracuję dla redakcji, która ma ludzi odpowiedzialnych za media społecznościowe i dba o to, żeby produkt (tekst), który u mnie zamówili, dotarł do jak największej grupy odbiorców. Nie jestem social ninja menedżerem i nigdy nie byłem. A kiedy próbowałem być, nie było z tego korzyści, bo lajków i serduszek było tyle, co kot napłakał. Tak, mam to szczęście i przywilej, że mogę się nie martwić tym, ile osób zalajkuje ten tekst. To miłe, jeśli to zrobicie, ale od tego – na szczęście – nie zależy wysokość mojej wypłaty. Dla mnie i dla redakcji ważne jest, żeby tekst był dobry.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że internetowi twórcy utrzymujący się np. z Patronite'a, czyli tego, co otrzymają od zgromadzonej w socjalach społeczności, są w innej sytuacji. Tak jak dziennikarze pracujący dla redakcji, gdzie od promowania tekstów zależy to, ile zarobią. W końcu jeden z czołowych tytułów prasowych w Polsce wypłaca finansową premię, jeśli tekst sprzeda daną liczbę prenumerat. Gdyby od tego zależały moje zarobki, pewnie też spamowałbym linkami, gdzie popadnie. Jestem od tego wolny, więc jest mi łatwiej niż innym, którzy poza odwaleniem roboty dziennikarza muszą jeszcze być sprzedawcami i marketingowcami.

Powiecie: przecież rozgłos tekstów to też twoja sprawa! Przecież powinno ci zależeć na budowaniu marki osobistej, pozycji zawodowej, nazwiska i tak dalej. Oczywiście, to prawda. Jednak wolę, aby o mojej marce osobistej świadczyły teksty, książki i wystąpienia, a nie to, ile zebrały lajków, które zwykle nie przekładają się na to, ile osób faktycznie przeczyta mój tekst. Wolę też, aby odbiorcy znali mnie, bo tworzę dobre książki, reportaże, eseje czy artykuły, a nie dlatego, że mam o czymś zdanie na Twitterze.

Czy więc ten rok poza socjalami sprawił, że zniknąłem jako dziennikarz? – Nie wydaje mnie się – odpowiadam cytatem z filmu Chłopaki nie płaczą.

Może straciłem łącznie kilkaset lajków, ale za to zyskałem inny rodzaj feedbacku. Teraz dociera do mnie nie w postaci serduszek, ale prywatnych wiadomości, e-maili czy – olaboga! – rozmów twarzą w twarz. Kiedy opowiadasz komuś o swoim artykule albo książce osobiście i obserwujesz jego reakcje zamiast czekać na powiadomienia płynące z aplikacji, to jest o wiele lepsze. O wiele bardziej satysfakcjonujące.  

A to możliwe, bo zyskałem nie tylko spokój, ale i czas.

Czas, aby wyjść z domu. Spotykać się z prawdziwymi ludźmi, uczestniczyć w wydarzeniach branżowych, ale i tych nie do końca formalnych spotkaniach. A uwierzcie, wykrojenie czasu, kiedy jest się ojcem dwójki malutkich dzieci, to nie jest łatwa sprawa. Jednak to możliwe, a nawet konieczne.

W świetnej książce "Hałas" doskonale wyjaśniła to Małgorzata Halber. Pisarka tłumaczyła, że m.in. przez media społecznościowe przestaliśmy się zajmować tym, jacy jesteśmy samotni, bo nasze międzyludzkie relacje w rzeczywistości zastąpiło to, że jesteśmy widziani i dostrzegani w świecie cyfrowym. A bycie zobaczonym jest ważne.

"Żerowanie ekonomii uwagi zaczęło się od zachęty, że ktoś może mnie zobaczyć, a ja nie muszę wychodzić z domu. I że dzieje się to natychmiast, in real time. Wzięło się z wykorzystania naszej najmocniej chronionej przed sobą tajemnicy – że potrzebujemy innych ludzi" – pisze Halber.

Potrzebujemy ich na żywo. Co uświadomiła mi ceniona przeze mnie znajoma z branży HR-owej w czasie jednego z takich spotkań.

– Zaczynasz bywać – powiedziała.

Usłyszawszy te dwa słowa, zdałem sobie sprawę, że kiedy ludzie spotykają się twarzą w twarz, ma to – uwierzcie bądź nie – dużo większą wartość niż wirtualne poklepanie po plecach w postaci serduszek i lajków. Może wynika z zapomnianej sztuki osobistego kontaktu i bezpośredniej interakcji. Może z czegoś innego. Nie wiem, ale cieszę się z odkrycia na nowo prostej radości rozmowy z ludźmi, którzy nie będą bohaterami moich tekstów, lecz którzy zwyczajnie są mądrzy i fajni.

Po roku mogę powiedzieć też, że nie spełniła się druga obawa, którą miałem: że nie będę wystarczająco poinformowany. Słodki Jezu, jaki byłem głupi!

Dotąd głównie wyciągałem, a właściwie wyławiałem ważne informacje z potoku szlamu na Twitterze. Bałem się, że kiedy odejdę, wszystko to stracę. Ale okazało się inaczej. Zapisałem się do kilkunastu newsletterów – redakcyjnych, ale też specjalistów z mojej działki publikujących na własną rękę na Substacku. Po kilku miesiącach zobaczyłem, że treści jest wręcz za dużo. Zrobiłem ostrą selekcję i wybrałem najlepsze. Zostały te świetne merytorycznie i głównie zagraniczne. Efekty? Nie mam wrażenia, że cokolwiek przeoczyłem. A co najważniejsze, oddzieliłem się od polskiej perspektywy i stadnego myślenia, że muszę o czymś napisać, bo piszą o tym wszyscy na X. Nie, nie muszę gonić za trendem i znów podkreślam: tak, wiem, to spory przywilej. Ale też atut.

Czy wrócę?

Nie, nie planuję obecnie powrotu do aktywności w socjalach. Ale nie zmienia się to, co napisałem przed rokiem: facebookowe grupy wciąż bywają przydatnym narzędziem do poszukiwania ciekawych osób i ich historii. Mogą być przestrzenią, w której ludzie szukają wsparcia i solidarności, kiedy mają problem. A ja jako dziennikarz mogę ten problem nagłośnić, opisać ich krzywdę i zwyczajnie pomóc. To główny powód, dla którego nie usunąłem konta na Facebooku.

Oczywiście nie wykluczam, że w przyszłości wrócę do socjali, choćby na chwilę, tak jak na chwilę wróciłem na Twittera wiosną zeszłego roku. Powód? Zalogowałem się, bo wygrałem chyba najważniejszą w swoim życiu dziennikarską nagrodę i zwyczajnie nie mogłem się powstrzymać od tego, aby się pochwalić. Nie wykluczam, że zajrzę tam, gdy znów wydarzy się coś naprawdę ważnego. Słowem: chcecie moich postów, dawajcie nagrody! (tak, tak to suchy żart).

Fot. shutterstock/ fran_kie
Presja na regularne publikacje w mediach społecznościowych stresuje. Im więcej publikujemy, im jesteśmy wyżej na drabinie sukcesów, tym wcale nie jest łatwiej. Fot. shutterstock/ fran_kie

Nie mówię, że "na pewno" nie wrócę, bo kiedy rok temu odszedłem, jedną z pierwszych osób, które SMS-owo pogratulowały mi decyzji, był mój kolega po fachu Łukasz Pilip. Reporter i autor książek. Przekonywał, że dobrze zrobiłem i że da się inaczej. Dlatego zdziwiłem się, kiedy okazało się, że jakiś czas temu po prawie roku do social mediów wrócił.

Zapytałem go o to. Odpowiedział, że "zawiesił" media społecznościowe, bo nie umiał połączyć ich prowadzenia z pracą reportera. W socialach próbował publikować często, przez co wieczorami siedział i pisał posty, kręcił i montował rolki. A presja regularności bardzo go stresowała. Prowadziła też do frustracji, bo poświęcał Facebookowi więcej czasu, niż chciał. Dlaczego więc wrócił?

– Gdy przestałem być aktywny na zawodowym profilu, kilkanaście osób pytało, czy porzuciłem swój zawód. Nawet ktoś mi bliski nie wiedział, jakie reportaże lub wywiady napisałem w ostatnich tygodniach (a napisałem ich wiele). Wtedy postanowiłem wrócić do mediów społecznościowych. Ale już z kompletnie innym podejściem – opowiada mi Łukasz Pilip.

Dziś, jak przekonuje, tworzy wyłącznie na swoich zasadach. Jakich? Jak najmniej prywaty. Żadnego porównywania się. Żadnego przejmowania się statystykami czy jakimkolwiek wzrostem. Regularność? Owszem, jednak nigdy kosztem wolnego czasu.

– Gdybym powiedział to piarowcom, pewnie złapaliby się za głowę. Ale ja przy okazji odpowiedziałem sobie na pytanie, po co to wszystko robię. Nie dla pompowania ego. Chcę jedynie uwrażliwiać innych tematyką, którą poruszam (ludzie w trudnych sytuacjach, psychologia, zwierzęta). A skoro w swojej pracy słucham mądrzejszych od siebie, szkoda byłoby nie puszczać ich myśli w świat – mówi mi Łukasz i trudno się z nim nie zgodzić.

Choć oczywiście nie jest to jedyna droga. Inną, wiodącą przez wykasowanie konta na Facebooku, wybrał Jakub Dymek. To dziennikarz i publicysta, którego można czytać na platformie Substack czy w "Tygodniku Powszechnym". Obecnie jednak przede wszystkim współprowadzący popularny podcast Dwie Lewe Ręce (o fenomenie podcastu pisaliśmy na naszych łamach).

– Naszą ambicją było wyprowadzenie ludzi z pajęczyny toksycznych algorytmów sieci społecznościowych. Zachęcenie ich do tego, aby rozmawiali ze sobą, integrowali, współdziałali w realnym życiu – mówił w jednym z odcinków Jakub Dymek, opisując, że podcast to nie tylko dwóch prowadzących mówiących do mikrofonu, ale społeczność słuchaczy i regularne spotkania na żywo w fizycznych Klubach DLR.

– Świadomie wyszedłem z logiki platform cyfrowych. Zlikwidowałem konto na Facebooku, gdzie miałem masę obserwujących. Założyłem Substacka, bo oferował zupełnie inną, niesterowaną przez algorytmy możliwość nawiązania kontaktu z czytelnikami i zarabiania. Podobnie było, gdy zakładaliśmy z Marcinem Giełzakiem podcast. Świadomie zdecydowaliśmy, że choć jesteśmy zależni od dystrybucji platformy, to nie będziemy wpinać się w obieg monetyzacji, aby nie być zależnym od reklam, kliknięć, subskrypcji. To skazywałoby nas na konkurowanie w logice, którą narzucają algorytmy i platformy – tłumaczył.

Fot. shutterstock/ fran_kie
Czy rok 2025 będzie tym, w którym wszyscy zrezygnują z mediów społecznościowych? Fot. shutterstock/ fran_kie

Może więc istnieje droga dla twórców, którzy chcieliby docierać z tym, co tworzą, do czytelników, a jednocześnie wyzwolić się z ekonomii uwagi platform społecznościowych? W końcu czasy, kiedy wydawało nam się, że nasze "być i nie być" zależy od tego, czy nasz materiał wystrzelił na Twitterze, minęły. Dziś tak trudno przebić się tam jakiejkolwiek historii z linkiem, że przestrzeń tej czy innej platformy coraz bardziej przestaje mieć znaczenie.

– Nie sądzę, bym w ogóle zauważyła, gdyby dziennikarz, którego szanuję, nadal pisał dobre historie, lecz przestał publikować na Twitterze, czyli X – mówiła Zoë Schiffer, współautorka podcastu "Uncanny Valley" związana z "Wired". – Media społecznościowe były dobre dla ruchu, ale nie pielęgnowały prawdziwych odbiorców. Czuję, że obecnie jesteśmy w świecie, w którym musimy dbać o odbiorców, a nie o ruch – wyznała.

Może nie bez przyczyny redakcja "Wired" ubiegły rok zakończyła, stawiając pytanie, czy rok 2025 będzie tym, w którym wszyscy zrezygnują z mediów społecznościowych?

Na pewno od tego nowy rok zaczęła moja przyjaciółka Rysia. Kilka dni temu wysłała mi krótką wiadomość: Usunęłam dziś FB. Niech Bóg ma nas w swojej opiece.

A kiedy zapytałem dlaczego, odpowiedziała znów krótko: Bo mnie wkurwiał.

Fair enough. Ale byłbym nieuczciwy, gdybym przemilczał, że potem dodała – cytuję – jest to dla niej narzędzie bezużytecznie, nic niewnoszące do jej życia.

To oczywiście przykład anegdotyczny. I choć z socjali nie odejdą wszyscy, to wszyscy powinni próbować budować zdrowszą z nimi relację. A może nawet zerwać kontakt, bo jak przekonuje wspomniana Zoë Schiffer, najzdrowszym związkiem z mediami społecznościowymi jest brak związku.

Tyle że to trudne. Co pokazuje przykład samej Schiffer, która ma konto na X, Threadsie i LinkedInie. Jednak przemawia do mnie jej porada zaczerpnięta od pisarki Jii Tolentino. Zaleca ona przeprowadzenie prostego testu. Odpowiedz sobie szczerze na jedno zajebiście ważne pytanie:

Czy Twoje życie na ekranie jest mniejsze niż Twoje życie poza ekranem?

Jeśli prawdziwe życie z rodziną, przyjaciółmi jest większe niż to na ekranie i w social mediach, to w porządku. Jeśli natomiast życie na ekranie przejmuję kontrolę, rozważ to, co zrobiła Rysia. Albo chociaż zrób sobie dłuższą przerwę.