Jestem moją pracą, więc tyram za darmo dla Zuckerberga, Muska i innych możnych tego świata

Gdy praca jest częścią naszej tożsamości, łatwiej poświęcać na nią, a dokładniej, na budowanie opowieści wokół niej, czas wolny. W końcu polerowanie etykiety to zajęcie przyjemne, niekończące się nigdy, znoszące ramy czasu i przestrzeni. Ta pułapka tożsamości to woda na młyn Big Techów.

Jestem moją pracą, więc tyram za darmo dla Zuckerberga, Muska i innych możnych tego świata

"Wybierz pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia" - to zdanie, przypisywane Konfucjuszowi, to bullshit. Na tej narracji zbudowany jest jednak współczesny kapitalizm i kultura zapierdolu. Część z nas myśli: co w tym złego? Przecież kocham to, co robię. Lubię o tym opowiadać, lubię o tym myśleć. Druga część jednak, wyuczona na poradnikach, kursach i korporacyjnych szkoleniach, wie jak ważny jest ten mityczny work-life balance. Wydaje się oczywiste, że gdy zamkniemy służbowego laptopa i szpilki zamienimy na klapki, to jest fajrant i luz. Tyle że w cyfrowym świecie pułapki czyhają na każdym rogu.

Tatuaże czy etykiety? 

W eseju “Post-ity i tatuaże, czyli o (nie) byciu swoją pracą” (Pismo nr 5 (77) z maja 2024 r.) Zuzanna Kowalczyk wzięła na warsztat kwestię utożsamiania się własną pracą i redukowanie własnego “ja” wyłącznie do jednej roli - tej zawodowej. Problem, który opisuje autorka, dotyka przede wszystkim osób, które kochają swoją pracę. Osób, które zapytane na ulicy “kim są”, bez wahania odpowiedzą “lekarzem”, “inżynierem”, “programistą”, “aktorem”. To nie problem wyłącznie pracoholików, ale przede wszystkim tych, którzy poprzez pracę budują opowieść o sobie. 

Etykietka pracy jest dla nas – mam na myśli głównie przedstawicieli klasy średniej, wykonujących prestiżowe bądź już sprekaryzowane, ale dalej pożądane zawody  – bardzo ważna. Etykiety pracy, jak zauważa Kowalczyk, “budują poczucie przynależności, bywają narzędziem tworzenia koncepcji siebie i swojego stosunku do świata, formą zaczepienia w coraz bardziej rozedrganym, upłynnionym świecie”. 

Te tożsamościowe metki, "ubogie krewne złożonych osobowości", niekiedy są trwałe jak tatuaż i są naszą "dziarą herbową". Tarczą ważności i sprawczości, godłem, które pozwala umieścić się na drabinie społecznej i firmamencie zaszczytów. 

Gdy praca jest tatuażem, nie można się jej pozbyć. Jest częścią naszej tożsamości, nawet gdy gaśnie światło w biurowcu i cichnie służbowy telefon. 

Zamiast Outlooka i Excela włączamy Instagrama, zamiast Temasów Facebooka, zamiast Zooma TikToka. Pozornie zanurzamy się w Ocean Wolnego Czasu, ale faktem jest, że często pływamy w nim wciąż ubrani służbowy uniform. Bo na tym Fejsie wchodzimy w dyskusje na grupach (połowa znajomych, to ci z pracy, a są jeszcze inne grupy jak np: “Problemy Polskiej Branży IT” czy “Księgowość i podatki – Porady i Pomoc”). Na Instagramie dzielimy się zdjęciem tego, jak to fajnie u nas w biurze (fotka z owocowego czwartku albo z lunchu z zespołem). Na X walczymy o tytuł najbardziej błyskotliwej riposty. A LinkedIn, który kiedyś był portalem dla szukających pracy, pozwala nam na bycie ekspertem (obecny trend: bycie ekspertem od AI). Robimy to, na co w pracy nie mieliśmy czasu (żmudna praca, tabelki, spotkania), a co nadal jest związane z naszą pracą. To znaczy z naszą tożsamością. 

Wierząc, że pracujemy na własne nazwisko (to powtarzali nam ci wyżej: pół życia pracujesz na swoje nazwisko, drugie pół życia ono pracuje na ciebie), tworzymy content. Posty, zdjęcia, filmy, a nawet środowiskowe imby.

By stać się rozpoznawalnym, by zdobyć klientów, by być widocznym, i w końcu, last but not least: by mieć poczucie sensu i sprawczości. Jestem lekarzem, jestem w tym dobry, jestem z tego dumny, lubię to, więc czemu mam o tym nie opowiadać? 

A media społecznościowe tylko tę potrzebę etykietowana, czy wręcz tatuowania, samego siebie, nakręcają. Wiemy z wielu publikacji i badań, że zamiast otwierać na innych i inne punkty widzenia, zamykają nas one coraz bardziej w bańkach informacyjnych i tożsamościowych. W takich banieczkach etykietowanie się jest więcej niż mile widziane. 

Między autopromocją a autowyzyskiem 

Harując na własne nazwisko (na te pięć sekund sławy i pozorne szanse wybicia się) wielu z nas staje się, nawet mimowolnie, mikroinfluencerami. Chociaż nasze metki mówią inaczej (ekspertka rynku, entuzjasta nowych technologii, pasjonat marketingu), to jesteśmy wyrobnikami ruchu dla wielkich platform cyfrowych. Pozorny wybór – chcę dzielić się swoją pracą-pasją w socialach – często staje się autowyzyskiem (o czym świetnie pisał Byung-Chul Han w swojej głośnej książce "Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje"). Tworzymy content, bo: "inni tak robią"; "bo to autopromocja"; "co to nic nie kosztuje"; "bo Big Techy dają nam darmowe miejsce do ekspozycji" (wszystko to autentyczne komentarze pod moim postem na temat pracy po pracy w mediach społecznościowych).

Może i spędziłem za dużo czasu, myśląc i pisząc (tworząc content) o pracy, ale przecież to czas produktywny, a nie jakieś przeglądanie kotków, piesków czy zdjęć bąbelków z pierwszej komunii. Ledwie dwie godzinki spędziłem wieczorem na X, bo jakiś użytkownik nie rozumiał, czym różni się leasing od najmu długoterminowego. Do tego wrzuciłem na LinkedIna swoje refleksje na temat GPT 4, bo teraz "wszyscy" o tym piszą. To nie doomscrolling czy Pudelek, to budowanie własnego ja. Dla Big techów, władców uwagi, nie ma to znaczenia. Ruch się zgadza. 

Media społecznościowe nie zostały zaprojektowane, by służyć naszej potrzebie samorealizacji, ale by zarabiać.  Samorealizacja jest narzędziem w gospodarce danych. Tworząc opowieść o sobie, przekazujemy ogromną część własnego poczucia siebie korporacjom takim jak Meta, X czy Google. Jak bywa to zwodnicze pisałem w tekście "Nie mamy pani konta i co nam pani zrobi? Cyfrowa własność nie istnieje". Pisałem tam, jak uzależnienie się od kapryśnych algorytmów (a za nimi zawsze stoją ludzie!) może być prostą drogą do katastrofy. Nie dotyka to tylko "modelek z Instagrama" i "zawodowych ekspertów z X", ale wszystkich, którzy potwierdzenia sukcesów zawodowych szukają w bańce mediów społecznościowych. Inna rzecz, że współczesny kapitalizm tak doskonale alienuje nas od owoców naszej pracy, że to właśnie w tym nieszczęsnych socjalach łatwiej o feeback i wyczekiwane "robisz to dobrze!".

Czy Syzyf czułby się lepiej, gdyby dostał feedback?

Miłość i inne komplikacje

W tekście "Loving Your Job Is a Capitalist Trap" Erin A. Cech, profesor socjologii w University of Michigan i autor książki "The Trouble With Passion: How Searching for Fulfillment at Work Fosters Inequality", sugeruje, że pytanie "jak mogę zmienić ścieżkę kariery, aby wykonywać pracę, którą kocham?" zamienić na pytanie "Jak mogę tak zorganizować swoją pracę, aby mieć więcej czasu i energii na rzeczy i ludzi, którzy sprawiają mi radość?".

Tyle że wciąż pozostaje problem silniejszy niż śmierć. Czyli miłość. Jeśli to pracę kocham i ona sprawia mi radość? Jak oddzielić autopromocję czy wręcz automiłość od autowyzysku? Trzymając się metafor miłosnych, ale nieco bardziej w tropie biologiczym, powiem: nauczyć się odróżniać czystą miłość od palącej namiętności. Seks od samogwałtu. 

Kochać swoją pracę i swoją tożsamość z nią związaną, oznacza umieć wyjść poza nią, to sztuka zdejmowania i zakładania etykiety zamiast jej ciągłego polerowania. 

Zuzanna Kowalczyk i cytowany przez nią A Arthur C. Brooks (profesor Harvardu, zajmujący się zawodowo badaniem szczęścia) polecają, by nie tyle "utożsamiać się z pracą, ale raczej z wartościami, jakie może nieść" i zachęca do odróżniania post-itów od tatuaży. Przede wszystkim także przestrzega "nie ograniczajmy się do jednej cechy i nie zamieniajmy się w trybiki maszyny, którą sami stworzyliśmy" na chwałę kapitalizmu i jej wielkich graczy z Doliny Krzemowej.

Przykładem niech będzie nasz redakcyjny kolega Marek Szymaniak, który zrezygnował z mediów społecznościowych i łatwych etykiet, nie przestając być świetnym dziennikarzem (co potwierdza nagroda Dziennikarstwa Ekonomicznego).

Postawmy na zdrową higienę cyfrową, do której zachęcają eksperci m.in. Magda Bigaj. Najlepiej do takich, którzy nie dostępni online 24 godziny na dobę i nie znają odpowiedzi na każde pytanie. 

Nie dajmy się wrzucić w wir powinności i tanich trendów. Skoro wszyscy wrzucają zdjęcia z imprezy branżowej (dziś hot są fotki z Media Impact w Poznaniu), to nie wylewajmy krokodylich łez, że nas tam nie ma.

Bądźmy tu i teraz, bez potrzeby wszystkiego wszędzie naraz. Bez autocenzury, presji wewnętrznej, towarzysko-zawodowego FOMO.

Postawmy na wielość etykietek albo ich brak. Nie jesteś swoją pracą, ale też nie jesteś tylko kontem na LinkedInie, X czy Instagramie. Przeraźliwie banalnie kończę ten tekst, ale jak już wspominałem, nie jestem ekspertem od wszystkiego, a o puentę nie będę pytał ChataGPT 4. Tym razem musi wystarczyć płytka dosłowność zamiast pozorów głębi.