Jak nie wykasowałem Facebooka i bardzo tego żałuję
Media społecznościowe umierają. Już pożegnalnego walca grają. Postanowiłem jednak wyjść ze stypy i zobaczyć, jakie życie czeka nas po pogrzebie.
Media społecznościowe umierają. Już pożegnalnego walca grają. Postanowiłem jednak wyjść ze stypy i zobaczyć, jakie życie czeka nas po pogrzebie.
To miał być zwykły tekst o końcu Facebooka, a może mediów społecznościowych w ogóle. Ot, historie zwykłych ludzi, którzy porzucili je w cholerę, a na drugą nóżkę opowieści tych, którzy odejść nie mogą, a może i nie chcą. Do tego głosy ekspertów, może refleksje zachodnich dziennikarzy. Jakaś prognoza na przyszłość. Zlecone. Napisane. Wierszówka wyrobiona. Następny.
Ale nie. To nie będzie zwykły tekst. Redaktor, który zaakceptował ten temat, nieźle się zdziwi. Nie powinienem tego robić, ale ch*j. Bo już nie mogę z tymi socjalami.
Kasuję wcześniejszą wersję tekstu. Nową wymyślam, jadąc na rowerze. Bez celu pedałując na siłowni, patrząc w okno szczelnie zaklejone reklamową płachtą. Pewnie powinienem wrzucić na Fejsa albo Insta hasztag #nowyroknowyja. Zebrać trochę lajków. Poczuć się lepiej i komuś popsuć humor. Ale nie wrzucam foty ani nawet reelsa. Nie chcę tu być. Nie chce kolejnej kotwicy, czegoś, co będzie mnie tu trzymało. Żyłki wędkarskiej, spławika i haczyka.
Bo głupią rybą w końcu jestem ja.
No dobra. Nie wrzucam i jest to jakiś początek. Tylko brzmi, jakbym pisał esej. A tego nigdy nie pisałem i chyba nie umiem. Nie mam talentu Katarzyny Boni, która o lęku i umieraniu w pandemii napisała arcydzieło. Nie jestem ani Łukaszem Najderem piszącym baśń o prokrastynacji, ani Maciejem Jakubowiakiem, który o nudnym świecie akademii pisał tak, że kapcie spadają. Czy ja tak umiem?
– Trudno mi nawijać o tym typie odczuć – powtarzam w myślach za wersem z „Miejskiego bagna” hiphopowej grupy Molesta Ewenement.
W końcu całe życie chowałem się za wiedzą moich rozmówców i historiami bohaterów reportaży. No, ale za późno. Balon pękł i nikt nic nie może na to poradzić – powiedziałaby Tola, czyli mądra zajączka z bajki, którą czytam synkowi.
Tytuł mojego tekstu to oczywiście nawiązanie do książki „Jak nie zabiłem swojego ojca i bardzo tego żałuję”. Tak się złożyło, że lektura debiutu Mateusza Pakuły zbiegła się z końcem 2023 roku i zbieraniem myśli do tego tekstu. Pakuła w szczegółowy, intymny i nieraz brutalny sposób opisywał chorobę, śmierć i pogrzeb swojego ojca. W dramatyczne wydarzenia wdzierała się codzienność, polityka, zmagania z bezdusznymi instytucjami, rodzinne kłótnie, ale i czarny humor. Pełno u niego gniewu, samotności i bezsilności wobec niepotrzebnie przedłużającego się cierpienia i nieuchronnej klęski.
Wydaje mi się, że pasuje i do mnie. Bo podobne, choć oczywiście innego kalibru – emocje towarzyszyły mi w zbieraniu materiału do tekstu, który teraz czytacie. Tekstu o pewnym punkcie zwrotnym, a może i końcu ery mediów społecznościowych. Na pewno o ich umieraniu, co ostatnio coraz mocniej odczuwam.
A emocje? To złość głównie na siebie, że wciąż oddaję im tyle cennego czasu, którego w życiu przecież nie mamy za wiele. Samotności, choć mam tysiąc „znajomych”. Bezsilność, bo klatka, w którą dobrowolnie wszedłem kilkanaście lat temu, dziś wydaje się wrośnięta tak bardzo w rzeczywistość, że nie sposób się z niej wyrwać. Poczucie pustki, bo trudno mi wyobrazić sobie świat bez tych wszystkich, choćby i iluzorycznych kontaktów.
Moje próby rzucenia social mediów przypominały trudy zaawansowanego alkoholika. Próby i upadki, i znów próby.
Pomimo bólu obiecałem sobie, że spróbuję się wyrwać. Spróbuję pooddychać rzeczywistością analogową. Zobaczyć świat bez filtrów. Poobserwować siebie i bliskich. Coś stracę, bo terapia wymaga poświęceń. Ale wiem też, że coś zyskam, bo choć to nie gra o sumie zerowej, to profity pewnie też będą.
Spróbuję choćby po to, aby sprawdzić, czy da się bez social mediów lub ich dużej części być jeszcze dziennikarzem i reporterem, szczególnie opisującym związek ludzi z nowymi technologiami. A może to wyjście poza ich główny nurt stanie się atutem? Wiwisekcja startuje dziś, choć mam obawy. Czy nie przestanę istnieć, choć tylko znikam z jednej czy drugiej przestrzeni internetowej, a nie realnego życia? Może czuję tak, bo nie wydaję się szczególnie do tego przygotowany. Ale może tak trzeba? Może cięcie musi być gwałtowne, głębokie i ostre. Jak wycięcie chorego na nowotwór organu? Tylko czy da się bez niego żyć? Zobaczymy.
Na razie jednak wróćmy do początków. Do TEGO dnia. Pamiętasz dzień, w którym założyłeś Facebooka? Ja tak. Była wiosna, pierwszy rok studiów. Odwiedziłem na stancji przyjaciółkę i na jej komputerze pierwszy raz kliknąłem „Zaloguj”.
Tyle zapamiętałem, ale to tylko częściowo prawda. Cóż, pamięć płata figle. Sprawdzam historię aktywności na Fejsie. W rzeczywistości był to listopad, a więc sam początek, a nie drugi semestr studiów, tuż po przeprowadzce do nowego miasta, gdzie nie miałem nawet jeszcze własnego komputera. Stąd logowanie na kompie przyjaciółki. Ta powiedziała mi o Facebooku, a po założeniu konta zostawiła na mojej tablicy emotkę uśmiechu. Na tym aktywność roku 2008 dobiegła końca.
I nie ma co się dziwić. Wtedy przecież królowała Nasza Klasa. Miałem konto jak wszyscy rówieśnicy, choć przecież nie odnajdywałem przez nie ludzi ze swojej dawnej klasy, bo miałem ich na wyciągnięcie ręki w szkole. Zresztą NK.pl nie była pierwsza. Wcześniej była Fotka.pl, czyli prababcia Instagrama, a przed nią Grono.net. A za Messengera albo, jak kto woli, Whatsappa robiło Gadu-Gadu, którego bulgoczący cyberdźwięk nowych wiadomości powodował dreszcze, a opisy profili wypełniały sentencje w stylu Paula Coelha.
Rok później byłem już w pełni wciągnięty w powstające imperium Marka Zuckerberga. Facebook krok po kroku przejmował wszystko. Przede wszystkim był jednak miejscem spotkań. Platformą utkaną z sieci społecznościowej. Tu na studiach wymienialiśmy się informacjami o odwołanych wykładach czy planowanych egzaminach. Tu drugi raz przeżywaliśmy imprezy, wrzucając do sieci dziesiątki zdjęć. Tu budowaliśmy relacje towarzyskie, ba, nawet poznawaliśmy nowe osoby. Znam historię, że wysłanie wiadomości “skąd klikasz” skończyło się przed ołtarzem. Wreszcie tu dzieliliśmy się muzyką, inspirującymi artykułami czy własnymi doświadczeniami i przemyśleniami.
To oczywiście z biegiem czasu się zmieniało, tak jak zmieniali się użytkownicy Facebooka. Zdjęcia z koncertów i imprez zastępowały fotki ze ślubów, a potem urodzonych dzieci. Informacje o studiach i obronionych magisterkach wypierały relacje z pierwszych kroków na rynku pracy. Autopromocja i marketing zaczęły przejmować social media. Pojawiały się więc opowieści o pierwszych sukcesach, artykułach opublikowanych w poważnych tytułach, pierwsze wyróżnienia. I tak profile u niektórych – także u mnie – zaczęły przybierać profesjonalną formę. Stawały się wirtualnym CV. Bardziej źródłem wiedzy o ukończonych kierunkach studiów i dotychczasowych doświadczeniach zawodowych niż o tym, że mamy kaca po imprezie. Choć były i osoby, które, nie bacząc na konwenanse i konsekwencje, nie rozdzielały tych światów.
Większość – przynajmniej w mojej bańce – robiła jednak inaczej. Była świadoma, że niektórych rzeczy lepiej nie pokazywać publicznie, bo nie spodoba się to teściowej, sąsiadce albo szefowi. Sam dostrzegłem to doskonale w 2018 roku. Opublikowałem wtedy debiutancką książkę. I nagle wynurzyłem się z basenu wypełnionego szarą masą mediaworkerów klepiących taśmowo newsy, aby stać się autorem prestiżowego wydawnictwa. Płynęły wiadomości i zaproszenia do znajomych. Jedne wysyłali czytelnicy, chcąc podzielić się wrażeniami z lektury. Drugie – osoby z tak zwanej branży. Wiele zaproszeń przyjmowałem, także od ludzi, których nie znałem, ale mieliśmy „wspólnych znajomych”. Po pewnym czasie tych nieznanych znajomych było więcej niż ludzi, z którymi miałem jakikolwiek kontakt. Nie tworzyli oni wspólnoty, lecz widownię – jak powiedziałby filmowy Marcel Muszelka.
Wtedy zrozumiałem dwie rzeczy.
Pierwsza: mój profil przestał być prywatny. I wcześniej nie było na nim zbyt wiele osobistych treści, ale i tak usunąłem resztę zdjęć z wakacji sprzed lat. Bo po co mają je oglądać w sumie nieznajome osoby? Wzrosła świadomość, że prywatność swoją i bliskich należy chronić. A najlepiej zdradzać jej jak najmniej.
Druga: ta rzesza ludzi, całe setki, a dziś blisko tysiąc, tworzy iluzję. Pozór społeczności. Ta, która dawniej żyła imprezami, studiami, pierwszą pracą, zniknęła. A raczej została wchłonięta. Zaś ta, która powstała, stworzyła magmę wirtualnych „znajomych”, u których niby wiem co słychać, choć się nie znamy, bo zamieniłem z nimi na Messengerze kilka zdań, a może nie zrobiłem i tego. Bywały bowiem zaproszenia, za którymi nie szło zupełnie nic – ani „cześć”, ani „pocałuj się w dupę”. Zresztą z mojej strony również.
Bardziej prywatna korespondencja z faktycznymi bliskimi; przyjaciółmi i znajomymi przeniosła się więc do powstałego po drodze Messengera. Korespondencja, bo trudno nazwać rozmową coś, co jest nawet grupową wymianą memów i gifów. Zaś Facebook coraz bardziej stawał się tablicą z życia osób, z którymi w sumie niewiele mnie łączy. I choć widziałem, w jakich wydarzeniach biorą udział, co robią zawodowo, gdzie niektórzy z nich spędzają wakacje, ba, nawet jak wyglądają ich dzieci, to siatka społecznościowa, która była fundamentem Facebooka i która stanowiła o jego pierwotnej atrakcyjności, obumarła. Stała się miejscem szeroko rozumianej informacji. Od lokalnych w stylu „znowu kradną koła na Grochowie”, które spływały z osiedlowych grup, aż po branżowe płynące od facebookowych znajomych, dzięki aktywności których mogłem dowiedzieć się o aktualnie trwającej inbie w branży wydawniczej czy medialnej.
Z czasem Facebook, ale i pozostałe platformy, jak Instagram, Twitter, LinkedIn, TikTok (tak, mam je wszystkie, choć ostatnie jest martwe), coraz bardziej stawały się wyłącznie narzędziem pracy. Oczywiście to efekt jej charakteru. Ktoś, kto pracuje w kopalni, raczej nie szuka tam węgla i nie wrzuca na Fejsa zdjęć urobku.
Z jednej strony były miejscem szukania rozmówców i bohaterów reportaży. Bez lokalnych stron z ogłoszeniami na Facebooku nie dotarłbym do wielu mieszkańców mniejszych miast, którzy stawali się moimi po nich przewodnikami i których losy opisywałem w książce „Zapaść”. Bez grup takich jak facebookowa Biedawka nie napisałbym o tym, jak Zetki kombinują, aby przetrwać inflacyjny kryzys, a bez tych zrzeszających kurierów rowerowych nie zagłębiłbym się w świat platform oferujących pracę. Podobne przykłady mogę mnożyć. Facebookowie grupy to świetne narzędzie służące do wyjścia ze swojej bańki, poznania osób z nie swoich światów. Ostatnio, próbując zapisać się do grupy kierowców tirów, musiałem odpowiedzieć na kilka szczegółowych pytań związanych z technikaliami obsługi ciężarówki.
Kiedy googlowałem odpowiedzi, przyszła moja żona. Widząc jej minę, odpowiedziałem: nie pytaj, to do pracy. Bo tak, to też moja praca. A media społecznościowe ogromnie ją ułatwiają. Z ich pomocą mogę szybko dotrzeć do mądrych i ciekawych ludzi oraz ich historii. Ale i przekleństwem – o tym drugim za chwilę.
Wcześniej trzeba opowiedzieć o tym, że mogą być ułatwieniem i przekleństwem zarazem. Mogą być bowiem miejscem promocji tworzonych treści. Przestrzenią do budowania pozycji zawodowej, rozpoznawalności, zasięgów. To oczywiście wymaga ciągłej aktywności i żmudnej, często darmowej pracy bez gwarancji jakichkolwiek profitów. Zwykle idzie to powoli, więc wielu wybiera drogę na skróty. A ta prowadzi przez np. pokazywanie swojej prywatności. W końcu nie jesteśmy tylko dziennikarzami, ale też ludźmi. Mamy coś więcej niż praca. Rodzinę, żonę, a może i dziecko, do tego zwierzaka, pasję. Można je pokazać i zlajkotyzować (monetyzować lajkami). W końcu algorytmy lubią twarze dzieci i noski kotków, ale nie lubią linków do naszych tekstów.
Przyznam, że to kuszące. Tak, ulegałem temu nie raz. W końcu w świecie mediów społecznościowych, aby odnieść sukces, trzeba stać się produktem. Ale mnie ratowało to, że nie umiem tego robić. Dziś z mojego Instagrama można dowiedzieć się co najwyżej, że poza pracą jeżdżę rowerem i czasem piekę chleby. Przyznacie, że to mało sexy. Pudelek nawet nie obwącha.
Z tym ostatnim wiąże się zresztą nieśmieszna anegdota. Niedawno na spotkaniu autorskim prowadząca rozmowę zaczęła nie od książek, nie od problemu zapaści małych miast, ale od… moich amatorsko wypiekanych bochnów. Czułem, że równie dokładnie jak moje książki prześledziła mój profil na Instagramie. Wtedy poczułem się nieswojo. Może trochę zażenowany, a przecież sam wszystkie te informacje zdradziłem. Po co? Dla złudzeń, że instagramowa kariera jest dostępna dla każdego? Marzeń o ogromnych zasięgach u czytelników? Egzemplarzach sprzedanych w milionowych nakładach? Sławie? Pewnie wszystko po trochu, choć wstyd się do tego przyznać. W końcu wyznaję coraz rzadziej stosowaną zasadę, że najlepiej, gdy reporter czy dziennikarz sam nie staje się tematem. W końcu otaczająca rzeczywistość dostarcza nam wystarczająco dużo ciekawych treści. Dziś robię tu wyjątek i wcale nie jestem przekonany, że to dobra decyzja. No, ale to tekst nie tylko o mnie. Zaraz się przekonacie.
W ostatnich latach coś w socjalach zaczęło się zmieniać. Między poluzowanymi nitkami ukazywały się szczeliny, z których docierały do mnie jeszcze niewyraźne, ale za to otrzeźwiające skrawki rzeczywistości. Każące zadawać sobie pytania: po co to wszystko robię? Po co mi te całe social media?
Po co wrzucam link do mojego artykułu na Facebooka, skoro algorytm i tak ograniczy jego widoczność do góra kilku procent spośród ponad tysiąca moich „znajomych” i obserwujących. Dla tych kilku, może kilkunastu lajków, które pochodzą głównie od litującej się (tak, tak) rodziny i znajomych, w tym tych z redakcji? Gdybym miał przyznać odznakę lidera fanów, musiałbym podarować ją mojej mamie. Ale to tylko za lajki, bo czy ktokolwiek z wciskających jedną z emotek „lubię to, super, haha, wrr itd.” kliknął link? Przeczytał artykuł? Wątpię.
A wiem to z Instagrama. Moje relacje ogląda tam zwykle około 200 spośród 777 osób, które obserwują mój malutki profil. Ile klika w link? Jedna, czasem dwie. Rekord to chyba dziesięć. Czy to warte zdradzania prywatności? A może pokazałem jej za mało? Choć i tak czuję, że doszedłem do własnej granicy, pokazując zdjęcia z jednych czy drugich wakacji.
Wiem to też z Twittera, gdzie złudzenia trzymały się najdłużej. Tam akurat przez lata wraz z dziennikarską aktywnością obserwujących przybywało. Miewało się wrażenie, że gdzie jak gdzie, ale tu warto być. Niektóre publikacje chwytały i rozchodziły się jak świeże bułeczki, docierając do setek tysięcy odbiorców. Takie chwile były jak dopaminowe strzały. Kazały wierzyć, że będzie tylko lepiej.
Ale nie było. Nie wykluczam, że to efekt mojej niekompetencji. Nie jestem i nigdy nie byłem social ninją managerem. Ale że coś się skończyło – przynajmniej na Twitterze – wyraźnie łączyło się z dwoma słowami będącymi jednocześnie imieniem i nazwiskiem pewnego miliardera.
Gdy Elon Musk zamienił Twittera w X-a (choć dla mnie coraz częściej to XD), zasięgi niepłacącym szarakom takim jak ja obcięto niemal całkowicie. Teksty, podobnie jak na Facebooku, docierają do nielicznego grona spośród blisko 3 tysięcy obserwujących. Zresztą ich liczba niemal stoi w miejscu od prawie roku, choć moja aktywność przez ten czas specjalnie się nie zmieniła. Zmieniło się natomiast to, że pojawiła się opcja płatności, z której nie skorzystałem. Widziałem zaś, jak rośnie tym, którzy płacą. Nie jest to żal rozgoryczonego użytkownika (no, może trochę), ale krytyczna obserwacja. W końcu to, co robię na X, wygląda podobnie jak w czasach, kiedy mój profil i zasięgi systematycznie rosły. Niczym Włodzimierz Zientarski, który od lat w reklamach Toyoty mówi, że to niezawodne auta. Tak i ja od lat robię to samo.
Czasem, choć rzadko wrzucę tweet z linkiem, którego adres ostatnio Elon Musk ukrył (dzięki!). Czasem podam dalej ciekawy wpis. Rzadziej napiszę komentarz. Częściej jakiś tweet zaserduszkuję. Ale wszystko to i tak jak krew w piach. Nie płacisz, nie istniejesz. Za to obok treści od osób, które cenisz i obserwujesz, musisz oglądać to, co wrzuciły na tablicę osoby, które płacą, choć zupełnie cię to nie interesuje. W efekcie oś czasu wypełniona jest reklamami albo krążącymi jak muchy nad krowim plackiem postami osób, które płacą za to, żebyśmy ich zauważyli.
Dlatego coraz częściej cały Twitter, czyli X staje się – jak celnie zauważył mój redakcyjny kolega Piotr Barycki – kompletnie bezwartościowy, ale czasem zabawny. Sam nie wiem, która część tego zdania jest prawdziwsza. Musk postanowił bowiem zamienić X w ściek, w którym czasem popłynie złoto, ale częściej to, co zwykle płynie kanalizacją. Ale ten problem dotyczy też Facebooka. Zmiany w jego algorytmie sprawiły, że tablica coraz częściej przypomina śmietnik. A oś czasu wypełniają sponsorowane treści, np. propozycje obserwowania profili znanych osób. Ten śmietnik Mark Zuckerberg może łaskawie (nieco) uporządkować, jeśli mu zapłacimy – 60 złotych miesięcznie.
To już nie media społecznościowe, a folwarki wielkich Panów, gdzie użytkownicy są niezbędnym inwentarzem.
Skoro Facebook nie jest tym, czym był, Instagram wypełniony jest influencerami sprzedającymi wszystko, co da się spieniężyć, a X (z domu Twitter) coraz mocniej wkurza, to się poddałem. Mniej więcej pół roku temu wszystkie te aplikacje (no prawie) odinstalowałem ze smartfona. Próbowałem korzystać z nich tylko na laptopie. Potem do niektórych wracałem, a potem znowu odinstalowywałem. To ciągła bitwa w wojnie, którą już przegrałem. A właściwie wywiesiłem białą flagę.
Poddałem się i zaglądam do nich coraz rzadziej. Na smartfonie ostał się jedynie Instagram, bo tam i tak bywałem najrzadziej. A żeby nie kusiło, przeprowadziłem czystki i odfollowałem setki osób, zostawiając garstkę bliskich znajomych i specjalistów z mojej działki. Poddałem się, ale platformy walczą o moją uwagę. Instagram, nie mając co wyświetlać na tablicy, wypełnia ją propozycjami nowych profili albo wpisami na Threads, czyli czymś, co ma zastąpić Twittera. Ten zaś pokazuje durne filmiki, które mają zachęcić mnie do kupna wspaniałego zestawu do wypełniania brody albo pompy ogrodowej. Choć nie mam ani jednego, ani drugiego.
Platformy zżerają mój czas. To jest właśnie to przekleństwo, do którego obiecałem wrócić. Sociale są ułatwieniem w pracy, ale ich wir wciąga. Sprawia, że praca nigdy się nie kończy, a już na pewno rozlewa się na kolejne godziny. Ileż to razy łapałem się na tym, że pisząc artykuł, opuściłem edytor tekstu tylko na chwilkę, aby coś szybko wygooglować. Po czym budziłem się z amoku scrollowania po półgodzinie (albo i więcej), widząc, że bez większego celu i refleksji przeskakuję od platformy do platformy. Oczywiście to, co chciałem wygooglować, pozostawało niesprawdzone. Cały proces wpadania w błędne koło nieraz się powtarzał. Ba, nawet w czasie pisania tego tekstu powtórzył się kilkakrotnie. Aż zainstalowałem blokadę. A konkretnie wtyczkę do przeglądarki, która bezlitośnie odcina rozpraszające strony. Brutalnie niczym ojciec w latach dwutysięcznych wyciąga wtyczkę z gniazdka i pyta: nie masz lekcji? Nic wam nie zadali? Żadnej pracy domowej?
Różnica jest taka, że teraz to pytanie brzmi: nie powinieneś pracować? Zwykle pokornie wracam do obowiązków, ale bywa, że buntuję się niczym nastolatek. Wchodzę w ustawienia rozszerzeń. Klikam „wyłącz”, bo przecież muszę przeczytać TEN tweet. Wskakuję w wir, bo @LilAphasia znów oznaczyła mnie przy ciekawym tekście, choć nie przeczytałem jeszcze pięciu poprzednich, albo Anna Wittenberg znów napisała coś ważnego, Michał Januczura ma kolejny świetny serial reporterski, a ekonomiści młodego pokolenia znów tłumaczą Balcerowiczowi świat. Więc czytam, serduszkuję, podaję dalej, komciam.
Aż się ocknę. Wypluty przez morze, obwiniam tylko siebie. Że jestem słaby, bo wy przecież napisaliście dziś 30 tweetów i jeszcze cały tekst do jutrzejszej gazety. A ja? Tylko znów dałem się wciągnąć. Wiem od Janusza Piechocińskiego, że Polska jest liderem w produkcji selera, ale nie napisałem tekstu. A przecież chcę go skończyć. Wyjść z sypialniogabinetu. Przytulić żonę. Pobawić się z synkiem. A nie garbić się przed ekranem dodatkowe godziny. Mam ochotę jak Adaś Miauczyński wydrzeć ryja na mewę. Tyle tylko, że ja wykrzyczę: MUSZĘ PRACOWAĆ!
Media społecznościowe się zmieniły. Ich model biznesowy wymusza ciągły wyścig. Pewnego dnia – trudno powiedzieć dokładnie kiedy – następuje przełączenie długo naciskanego przycisku. Orientujemy się, że socjale nie służą nam do czerpania wiedzy, bo treści nie polecają nam już znajomi, ale algorytm. A odsuwając od prawdziwszych przyjaciół, kierują naszą uwagę w stronę jeszcze bardziej uzależniających treści, które w magiczny sposób odrętwiają nasz zatłoczony informacjami mózg i wpychają w jeden z obozów spolaryzowanego, pełnego niechęci i pogardy świata.
Starzejących się internautów takich jak ja może to frustrować. Możemy czuć się wyobcowani w świecie zalanym filmikami przedstawiającymi śmieszne zwierzęta, gwiazdami, których nie znamy, i całym tym syfem reklamowym, który zastąpił to, co wcześniej sprawiało, że miejsca te były atrakcyjne. Czujemy się niedopasowani. A przynajmniej ja się czuję. Priorytetem nie jest już łączenie ludzi z ludźmi, ale ludzi z markami. Widząc, że nie służy to już społeczności, pracy ani mnie osobiście, postanowiłem odejść. Albo chociaż spróbować. Już sama o tym myśl wydaje się uwalniająca. W przeciwieństwie do szukania alternatywy.
Po tylu latach jest to trochę jak wyprowadzka z domu, gdzie spędziliśmy kilkanaście lat. Kiedy go opuszczamy, zastanawiamy się, co ze sobą zabrać. Postanowiłem wziąć wszystko. Poprosiłem więc Facebooka, aby zebrał wszystkie dane na mój temat, które zgromadził przez te 15 lat. Wszystkie rozmowy, reakcje, komentarze, przesłane zdjęcia, gify itd. Zebranie ich trwało kilka dni. W końcu dostałem e-mail, że są gotowe do pobrania. Okazało się, że to kilkanaście dużych paczek, po kilka gigabajtów każda. Łącznie ponad 50 gigabajtów. To kilkukrotnie więcej niż „ważą” wszystkie materiały do wszystkich tekstów, które napisałem do Magazynu Spider’s Web+, a jest ich ponad setka. Jedna osoba i tyle danych. I to tylko na Facebooku. Przerażające prawda?
Pobrałem wszystkie te pliki, ale ich ogrom sprawia, że będę – niczym Marcin Wicha w „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” – musiał dokonać selekcji. On po zmarłej matce, ja po – kto wie – zmarłym lub wygaszonym profilu własnej osoby. Tylko jak to zrobić? Postanowiłem zapytać tych, którzy media społecznościowe porzucili przede mną. W końcu reporter nie powinien być tematem, pamiętacie? Tematem są media społecznościowe, które nie są już społecznościowe. Umierające platformy. Nie ja. Marek Szymaniak.
I tak trafiłem do Ignacego Dudkiewicza. To filozof, bioetyk, działacz społeczny, redaktor naczelny Magazynu Kontakt, a także publicysta. W tej ostatniej roli był znany na Facebooku. Dudkiewicz zniknął z niego prawie rok temu, choć w czasie najwyższej aktywności publikował tam swoje opinie codziennie, a bywało że i częściej.
– Byłem uzależniony – przyznaje szczerze Ignacy Dudkiewicz. A to taka choroba, która utwierdza cię w przekonaniu, że jesteś zdrowy.
Zanim to zrozumiał, był jednym z facebookowych publicystów, którzy – jak mówi – są głęboko przekonani, że mają na różne tematy coś ważnego do powiedzenia światu. Dzielił się więc myślami obficie, a Facebook nagradzał lajkami, zasięgami, docenieniem środowiska i branży. Nieraz owoce były też materialne, bo niektóre teksty przedrukowywały gazety czy portale, płacąc gotówką, a nie internetowym fejmem.
Długo więc traktował facebookową publicystykę jako budowanie marki osobistej. Pozycji zawodowej. Rozpoznawalności. Cieszyły go rosnące zasięgi i pozytywne reakcje na to, co napisał. Karmiony dopaminą mózg chciał więcej i więcej. Pisał więc i publikował częściej. Żeby zaspokoić żądania, publikował też krótsze posty, kilkuzdaniowe przemyślenia czy zdjęcia z demonstracji.
– Czułem silny i somatyczny przymus wypowiedzi, coraz częściej, na każdy temat, bo coś akurat się dzieje. A nie znoszę tego u innych publicystów. Miałem potrzebę mieć opinię, w końcu jestem publicystą! Muszę coś uważać i to teraz, bo liczył się czas. Trzeba było publikować szybko, więc nie było miejsca na refleksję. Pośpiech sprawiał, że zaczynało brakować filtra między mózgiem a klawiaturą. Więc naparzałem posty, a to odbijało się na merytoryce, jakości. Bywało, że czytałem jakiś swój wpis po roku i myślałem: serio? Po co mi to było? Poziom banału był nieprawdopodobny, a wtedy wydawało mi się to przenikliwe – mówi dziś Ignacy Dudkiewicz.
Przymus wypowiedzi wynikał z uzależnienia. Od uznania, lajków, komentarzy. Dudkiewicz widział to w swoim zachowaniu. Odczuwanym napięciu. Bywało, że wrzucał post i sprawdzał, czy „zażarło”. Jeśli nie, kasował i wrzucał go drugi raz jakiś czas później. To też ciągłe sprawdzanie, czy są nowe lajki, od kogo, kto napisał komentarz i czy pochlebny. To było jak cug, z którego nie sposób się wyrwać.
Sprawdzał więc powiadomienia, gdy przebudził się w nocy, co odbijało się na jego śnie. Cierpiały też relacje z bliskimi. Bywało, że siedząc z nimi w knajpie, pod stołem publikował napisany wcześniej post. – Dziś wspominam to zachowanie z zażenowaniem. Na szczęście przyjaciele zwrócili mi uwagę, że to, jak się zachowuję, nie wygląda dobrze i się o mnie martwią. To był pierwszy prysznic – wspomina.
Drugi zawdzięcza żonie, która wprost mówiła mu, że poświęca na facebookową publicystykę zbyt wiele emocji i czasu, szczególnie że wszystko robił poza pracą zawodową. – Jak na tym memie: mamo nie teraz, ktoś nie ma racji w internecie – mówi.
Trzecim otrzeźwieniem były narodziny dzieci. To z jednej strony ogromna mobilizacja, aby z nimi, a nie ekranem smartfona, spędzać czas. A z drugiej potężny wysiłek, szczególnie że na świat przyszły bliźniaki. Zmęczenie i prosta ekonomika wyklarowały priorytety. Sprawiły, że nie miał ani czasu, ani siły sięgać po smartfon. To pozwoliło zacząć wyrabiać nawyk niezaglądania do komórki od powrotu do domu z pracy aż do późnego wieczora poza wyjątkowymi sytuacjami. W efekcie w socialach bywał coraz rzadziej. Ale mniej scrollował, bo mniej było interesujących treści.
- Miałem poczucie, że coś się skończyło. Wchodziłem na Fejsa, ale po co? Nic mnie nie emocjonowało – mówi. Jednocześnie sam zdecydowanie mniej publikował. – To był proces, ale zrozumiałem, że może lepiej nie mieć zdania w każdej sprawie, mieć czas na namysł, aby może napisać książkę lub zacząć wreszcie doktorat. Najpierw nie publikowałem miesiąc, potem przez wakacje, aż w końcu poczułem, że to nie ma sensu, nawet jeśli akurat miałbym do przekazania sensowną myśl – dodaje.
Postanowił więc zawiesić konto na Facebooku (usunięcie to także likwidacja Messengera). Instagrama ani Twittera nie miał. Za to pozostał na LinkedInie. – To miejsce, gdzie mogę dzielić się tym, co już zrobiłem, ale nie publikuję tam postów w stylu felietonów. Poza tym jest tak nudne i wyważone, że zaglądam tam raz na kilka dni i wcale mnie nie kusi – mówi Dudkiewicz.
Może jest więc tak, jak uważa profesor Zizi Papacharissi z Uniwersytetu Illinois w Chicago:
- Platformy, jakie znaliśmy, dobiegły końca. Przeżyły swoją użyteczność – mówiła w “New York Timesie”.
Na zachodzie nie jest jedyną osobą, która widzi, że coś się zmienia. Pisał o tym Ellis Hamburger w The Verge, wieszcząc że media społecznościowe są skazane na śmierć. Pisał Kyle Chayka w “New Yorkerze” czy Jason Parham w The Wired.
Może jest więc coś w tym, że media społecznościowe umierają na naszych oczach. Być może jesteśmy w punkcie zwrotnym i za chwilę te potężne niczym Titanic okręty zaczną nabierać wody i jeden po drugim tonąć, kiedy my jeszcze w najlepsze bawimy się na organizowanym wewnątrz balu. O to spytałem Pawła Nowackiego, konsultanta rynku mediów i e-commerce, właściciela firmy DigitalFlow.pl. Nowacki przyznaje, że obniżenie jakości tego, co pojawia się na naszych tablicach, jest widoczne gołym okiem. To pokłosie tego, że platformy nie mają wcale lub mają nieliczne zespoły weryfikujące treści.
– Na przykład Twitter ma bodaj jedną osobę moderującą treści w języku polskim. A jest ich ogrom. Już samo to sprawia, że jesteśmy skazani na oglądanie materiałów, które są dla nas nieistotne lub łamią wszelkie standardy. Dawniej Twitter był źródłem informacji w czasie rzeczywistym. Można było wyłapać tam wydarzenia, o których dopiero później donoszono w telewizji czy prasie. Teraz jest coraz mniej informacyjny. Zresztą nie tylko Twitter, ale i pozostałe media społecznościowe. To paradoks. Są wypełnione największą ilością treści niż kiedykolwiek, ale wydają się puste, coraz mniej wartościowe – mówi Nowacki.
Ale słaba moderacja lub jej brak to niejedyna przyczyna tego, że treści bardzo słabej jakości widzimy tak wiele. To także efekt wprowadzonych opłat i zmienionych algorytmów. Nowacki wyjaśnia, że właściciele platform chcą w ten sposób nakłonić użytkowników do wykupienia płatnej subskrypcji, aby zarabiać jak najwięcej. – Od lat powtarzam, że w przyszłości internet podzieli się na dwa światy. Pierwszy będzie płatny i tam będą treści wysokiej jakości. Drugi bezpłatny, ale za to z treściami kiepskimi. Ta wizja przyszłości już się ziszcza i niepłacącym użytkownikom będzie tylko gorzej – zapowiada Nowacki. Przyznaje też, że nie płaci za media społecznościowe, a to, co na nich znajduje, zniechęca go do tego, aby regularnie je odwiedzać. Nie jest w tym zresztą osamotniony.
– Coraz częściej słyszę, że ludzie korzystają z Twittera czy Facebooka rzadziej, bo to, co na nich znajdują, jest rozczarowujące. Wracają, i ja również, do tego, aby na własną rękę dbać o dobrą dietę informacyjną. Robię to jak dawniej, czyli czytam serwisy gazet i portale internetowe, wchodząc bezpośrednio… na ich strony. A do tego zamawiam branżowe newslettery, dzięki którym nic ważnego mnie nie omija – dodaje.
Tyle tylko, że czytanie informacji to jedno. W końcu wodę można czerpać bezpośrednio ze studni albo kilku. Może będzie wtedy lepiej smakować, zanim trafi do zbiorowego ścieku w stylu Twittera. Ale drugie to tych informacji dostarczanie. Bycie twórcą, który z zasięgów żyje, to inna para kaloszy.
Zapytałem o to Katarzynę Kędzierską, autorkę bestsellerowej książki „Chcieć mniej. Minimalizm w praktyce”, która od ponad dekady prowadzi blog Simplicite.pl o minimalizmie i mindfulness. Jej opowieść jest o tyle istotna, że Kędzierska żyje z internetu. A media społecznościowe, z których zrezygnowała (ale nie usunęła) dwa lata temu, pozwalały jej docierać do setek tysięcy odbiorców, czytelników, ale i klientów jej warsztatów. A więc czy decyzja o zrezygnowaniu z Facebooka i Instagrama nie była jak obcięcie gałęzi, na której siedzi?
– Oczywiście, że czułam niepewność. Obawiałam się, czy czytelnicy pójdą za mną, czy inne kanały się sprawdzą, czy też okaże się, że Facebook i Instagram są wszystkim. Ale te obawy się nie potwierdziły. Dziś podjęłabym dokładnie taką samą decyzję, a nawet żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej – mówi Katarzyna Kędzierska i szczerze przyznaje, że faktycznie niektóre źródła zarobkowania zniknęły, ale za to pojawiły się inne, jak prowadzone przez nią kursy czy warsztaty, także offline. – Jak to mówią: kiedy jedne drzwi się zamykają, otwierają się inne. Okazało się, że jak ktoś ma propozycję, to może napisać e-mail czy zadzwonić. Nie czuję, żeby mnie coś ominęło, a finansowo nie straciłam – zapewnia.
Wiele za to zyskała. Zniknęła ogromna presja związana z „byciem w trendzie”, porównywaniem się z innymi twórcami, w końcu przepalanie kreatywności na to, aby stworzyć np. reelsa, który zniknie po 24 godzinach zamiast służyć odbiorcom dłużej.
– Dziś mam więcej czasu, energii, kreatywności. Mogę realizować swoje pomysły, a nie martwić się, czy to jest w trendach. I to działa tak, jak działało przed Instagramem. W końcu najlepsze pomysły, które dały mi blogową rozpoznawalność, przychodziły do mnie, gdy byłam zajęta życiem, a nie scrollowaniem. To bardzo uwalniające – przyznaje Kędzierska. Ale to nie koniec, ponieważ, jak mówi, ma dziś też większe poczucie sensu, bo ma intymniejszy kontakt z czytelnikami poprzez newslettery. – To tak, jakbyśmy pisali do siebie listy. Oczywiście nie odpiszę każdemu, bo to tysiące wiadomości, ale kontakt jest bardziej osobisty, bo bardziej czujemy, że po obu stronach jest człowiek z krwi i kości – mówi Kędzierska i zarzeka się, że nie planuje powrotu na Facebooka czy Instagrama.
A na koniec życzy mi odwagi.
Z pewnością się przyda, bo wyjście z czegoś, w czym tkwimy po uszy, nie będzie łatwe. W końcu nie opuściłem ich, mając twarde dowody na to, jak mogą szkodzić zdrowiu psychicznemu, pochłaniać czas, wpływać na samoocenę czy jak polaryzują społeczeństwa, niszcząc demokrację. Wiedząc to wszystko, większość z nas powinna natychmiast usunąć swoje konta w socjalach. A nie robimy tego. Daliśmy się omotać. Tak bardzo, że już nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Powszechnie panuje przekonanie, że inaczej się nie da. Wymówek, aby zostać, jest przecież tak dużo.
Nie usunę, bo stracę możliwość kontaktu z rodziną i przyjaciółmi.
Bo nie będę wiedział, co się dzieje. A tu mam wszystkie wiadomości w jednym miejscu.
Bo reklamuję swój biznes albo markę osobistą.
Poza tym bez przesady. Panuję nad tym.
To wyjście jest tak trudne, bo w sumie jest nam wygodnie. Poza tym nie znamy świata, do którego się wylogujemy. Bo z wylogowaniem się z mediów społecznościowych jest trochę jak wyjściem z więzienia. W filmie Skazani na Shawshank jest taka scena opowiadająca o Brooksie, który całe życie spędził za kratkami. Z pudła wyszedł jako staruszek. Zupełnie nieprzygotowany na świat poza nim. Wolność w końcu odebrała mu życie.
Ale jest też drugi bohater tego filmu – Andy Dufresne. Niesłusznie skazany mężczyzna uciekł z więzienia, przeciskając się przez długą na 4,5 km rurę kanalizacyjną wypełnioną tym, do czego jest przeznaczona. Nie było mu łatwo, ale wytrwał. Nauczył się żyć w nowym/starym świecie.
Może więc mnie uda się czytać gazety po staremu i czasem zadzwonić do przyjaciół.
Trzymajcie kciuki.
*śródtytuły to tytuły znanych książek dotyczących m.in. wolności, prywatności, miłości
Ilustracje : Anna Szkałuba