Okrutnie, bez empatii i na ślepo tnąc maczetą. Tak zwalnia Elon Musk

Poprosił swoich managerów, aby wytypowali najlepszych ludzi do awansów. Kiedy to zrobili, zwolnił ich i zastąpił tymi, których wcześniej wskazali. Nowi szefowie działów są przy okazji gorzej opłacani.

Elon Musk i zwolnienia w Twitterze

Choć Elon Musk wypuszcza ze swojego konta na Twitterze dziesiątki jak nie setki tweetów dziennie, to wymianę sprzed kilku dni z pewnością zapamięta na długo. Rzadko bowiem ekscentryczny i przekonany o swej nieomylności miliarder kończy twitterowe dyskusje w taki sposób.

Wszystko ma swój początek, gdy pracujący dla Twittera Halli Thorleifsson pisze do Muska na Twitterze właśnie, że 9 dni temu odcięto mu dostęp do służbowego komputera, a szef HR nie jest w stanie potwierdzić, czy ten dalej jest zatrudniony. "A czym się zajmowałeś?" - odpowiada Musk i tak zaczęła się surrealistyczna wymiana zdań.

Miliarder niczym troll najpierw wypytuje swojego pracownika o obowiązki, potem kwestionuje jego niepełnosprawność, przy okazji po prostu wyśmiewa, by zaraz dodać jeszcze, że Thorleifsson nie wykonuje żadnej pracy. Czemu? Bo stan zdrowia jest dla niego po prostu wygodną wymówką.

fot. haraldurthorleifsson.com

A wystarczyłoby wpisać nazwisko Islandczyka w Google, by dowiedzieć się, że ten choruje na dystrofię mięśniową, od 20 lat porusza się na wózku inwalidzkim i powoli, ale systematycznie traci siłę w górnej części ciała i ramionach.

Ale to nie koniec, bo następnie szef Twittera posądza go o to, że ten tak naprawdę jest bogaty, a poprzez publiczną konfrontację chce wyłudzić odszkodowanie. Na koniec zaś... przeprasza, przekonując, że cała sytuacja to nieporozumienie, bo wprowadzono go w błąd co do tego, kim jest Islandczyk. "W całej tej wyjątkowo żenującej postawie Muska w rozmowie z Thorleifssonem wyszła cała arogancja, brak zwykłej ludzkiej empatii, bufonada i absolutny egocentryzm właściciela Twittera. Jestem pod wielkim wrażeniem spokoju, jaki zachował Islandczyk" - komentuje Przemysław Pająk, szef Spider's Web.

Co powinien wiedzieć Elon?

Halli Thorleifsson to islandzki inżynier i dizajner, a przede wszystkim przedsiębiorca, który sprzedał w 2021 roku swój startup Ueno... Twitterowi i w ten sposób trafił do amerykańskiej firmy. Zresztą Thorleifsson sprzedał firmę właśnie ze względu na swoją chorobę.

Elon Musk na pewno tego nie wiedział, ale wiedzieć powinien. Powinien też wiedzieć, że Thorleifsson nie jest szeregowym pracownikiem Twittera, lecz szefem zespołu ds. innowacji na Twitterze, który odpowiadał m.in. za wprowadzenie przycisku "edytuj" do tweetów. Oraz że jest zatrudniony na specyficznym kontrakcie zakładającym w razie zwolnienia sute odszkodowanie, a takich umów nie rozwiązuje się via tweet. Ba, Musk powinien wiedzieć, że w Twitterze istnieje tajna lista "osób nie do zwolnienia" i figuruje na niej m.in. nie kto inny jak Thorleifsson.

Ale do tego Musk musiałby znać firmę, którą kupił za 44 miliardy dolarów. Być może wtedy nie naraziłby swojej firmy na wypłatę potężnego odszkodowania.

Dziś Halliemu obserwujących przybywa w astronomicznym tempie (tydzień temu miał ich 160 tys., dziś: 260 tys.), a jego popularność przekroczyła granice rodzimej wyspy. Zresztą u siebie znany był już wcześniej, bo sprzedając swoją technologiczną firmę Twitterowi zdecydował, że nie przeprowadzi tej transakcji tak, aby uniknąć wysokiego opodatkowania. Postąpił inaczej, niż ma to miejsce w zdecydowanej większości przejęć w USA i wybrał wypłatę w normalnych pensjach. To sprawiło, że stał się jednym z największych podatników w Islandii.

Jednak ta decyzja to nie przypadek, lecz świadomy wybór. Thorleifsson chciał w ten sposób okazać wdzięczność islandzkiemu państwu za sprawny system edukacji i ochrony zdrowia, dzięki któremu mógł on leczyć się i uczyć, a potem zrobić karierę i założyć dochodową firmę. Sam pochodzi bowiem z ubogiej, robotniczej rodziny a jego sukces – jak podkreślał w lokalnych mediach - nie byłby możliwy bez wsparcia państwa. Tak obywatel potrafi dziękować państwu za publiczne usługi wysokiej jakości.

Dziś Thorleifsson wspiera inicjatywy charytatywne. Buduje rampy dla wózków inwalidzkich, planuje otwarcie restauracji w Rejkiawiku i chwali się, że dostał skarpetki od prezydenta Islandii. Czy wróci do pracy na Twitterze? Nie wiadomo. Pewne jest, że rozmawiał na wideo z Muskiem, a powrót do jego firmy jedynie "rozważa".

Prawdziwy Elon

Ma nad czym myśleć też Musk, bo choć przeprosił i skasował niektóre z tweetów, to wszyscy zobaczyli jego prawdziwą twarz. Twarz człowieka zapatrzonego w siebie i "najmojszą rację", który nie widzi działania na szkodę swej firmy, przyznaje się do prawdopodobnego złamania prawa i pokazuje absolutny brak empatii. Zwalniane ludzi to cześć każdego biznesu, ale styl, w jakim ktoś to robi, wiele o tej nim mówi. Nie tylko jako o szefie, ale i jako o człowieku.

Musk przez lata lubił stawiać się w roli działającego na granicy zasad nieco szalonego geniusza i wizjonera, ale wydającego swe miliardy na nowe technologie, dzięki którym losy ludzkości zmienią się na lepsze. Jednak im więcej tweetuje i szefuje Twitterowi, tym bardziej obdziera z patyny swój ulepiony z PR-owej gliny posąg. A pod zdrapaną powłoką ukazują się już kolejne połacie brudów i rdzy niepasujące do wizerunku, w który uwierzyły miliony jego wielbicieli.

Elon Musk, fot. JD Lasica from Pleasanton, CA, US, CC BY 2.0, via Wikimedia Commons

W tym obrazie coraz bardziej przypomina – jak pisał VOX.com - nie geniusza, który ratuje świat, ale prymitywnego miliardera z wielką platformą społecznościową służącą mu do prezentowania własnego olbrzymiego ego. I na ten rozdźwięk coraz mocniej zwracają uwagę także jego pracownicy, którym coraz trudniej wierzyć w wykreowany wizerunek niosącego przełomową zmianę lidera stojącego na czele kilku potężnych firm.

A twitterowa konwersacja z Thorleifssonem nie jest zresztą pierwszą sytuacją, kiedy te brudy i plamy przebijają. Ani nie pierwszą, w której Musk zwalnia przez Twittera i popisuje się arogancją wobec pracowników.

Tak było kilka tygodni po tym, jak przejął Twittera. Publicznie tłumaczył się z powolnego działania aplikacji na Androida na kilku rynkach. Winą obarczał apkę dostarczaną przez Google’a. Na to zareagował jego pracownik programista Eric Frohnhoefer. Po wymianie kilku tweetów i utracie argumentów Musk nie wytrzymał i napisał mu "jesteś zwolniony". A po pięciu godzinach Frohnhoefera faktycznie odcięto od firmowego sprzętu, choć nawet nie otrzymał oficjalnego wypowiedzenia.

Pocałunek śmierci

To zwolnienie przeszło jednak bez większego echa, bo Elon Musk zdążył już przyzwyczaić do tworzenia toksycznego środowiska pracy i okrutnego traktowania podwładnych, którzy mają czelność upominać się o swoje prawa, lepsze warunki pracy, czy po prostu się z nim nie zgadzać.

To ostatnie prawdopodobnie najmocniej boli Muska, bo tych, którzy mają odwagę wytknąć mu błąd, zwalniał już wielokrotnie. Niektórzy inżynierowie z firmy SpaceX ukuli na tę okazję specjalny termin. Udowodnienie Muskowi, że się w czymś myli, porównywali do "pocałunku śmierci", po którym następuje zwolnienie z pracy.

Nie tak dawno, bo w czerwcu zeszłego roku z pracy wyrzucono pięciu pracowników SpaceX, którzy w napisanym do kierownictwa firmy otwartym liście potępiali publiczne zachowania Elona Muska. Zwracali uwagę, że Musk lekceważy zarzuty molestowania seksualnego stewardesy SpaceX, wchodzi w interakcje z prawicowymi politykami i kpi z wyglądu Billa Gatesa.

"Zachowanie Elona w sferze publicznej jest dla nas coraz częstszym źródłem zakłopotania, szczególnie że jako nasz dyrektor generalny jest przedstawiany jako twarz SpaceX. Każdy tweet, który wysyła Elon, jest de facto publicznym oświadczeniem firmy" – pisali zaniepokojeni pracownicy, domagając się, by firma w trosce o swoją i ich reputację publicznie potępiła szkodliwe zachowania Muska na Twitterze i oddzieliła swój wizerunek od jego marki osobistej.

fot. Tada Images /shutterstock.com

Autorzy listu zwrócili też uwagę, że problem nie dotyczy tylko Elona Muska. Podkreślili, że jego zachowanie stało się swego rodzaju wzorem dla innych, na czym ucierpiała kultura organizacyjna miejsca pracy. Wezwali też władze firmy, by wróciły do promowania deklarowanych wartości, czyli cenienia równości, różnorodności i integracji, a także przestrzegała własnej polityki "No Asshole", czyli "zera tolerancji wobec molestowania seksualnego".

W odpowiedzi na list piątkę z nich zwolniono. - Mamy zbyt wiele ważnej pracy do wykonania i nie potrzebujemy tego rodzaju przesadnego aktywizmu – tłumaczyła stanowczą decyzję prezes SpaceX Gwynne Shotwell. Można się zastanawiać, jaki był udział Elona Muska w tych decyzjach. Serwis Vox.com pytał o to SpaceX, ale nie uzyskał odpowiedzi.

Z pewnością jednak o sytuacji wiedział. Jego zachowanie dziwi, tym bardziej że wielokrotnie zapewniał, że jest orędownikiem wolności słowa. Zresztą z misją szerzenia tej wartości kupił Twittera. A na konferencji TED w kwietniu zeszłego roku mówił, że "wolność słowa jest wtedy, kiedy ktoś, kogo nie lubisz, może powiedzieć coś, z czym się nie zgadzasz".

Plantacja pracowników

Gdy wyrzucano współautorów listu, niektórzy zwrócili uwagę na mocną reakcję Gwynne Shotwell. I na to, że podobnej zabrakło choćby wtedy, gdy na jaw wyszło, że SpaceX zapłacił oskarżającej o molestowanie Muska stewardesie 250 tys. dolarów. Musk tym zarzutom zaprzeczał, a z całej historii żartował – a jakże – na Twitterze. Wówczas Shotwell broniła swojego szefa, przekonując, że zna go od 20 lat i nigdy nie spotkała się z niewłaściwym zachowaniem z jego strony.

A jednak nie był to pierwszy raz, gdy zarzuty molestowania seksualnego dotyczyły firmy należącej do Elona Muska. W grudniu 2021 roku Ashley Kosak, była pracownica SpaceX, szczegółowo opisała swoje doświadczenia pracy w tej firmie, co określiła jako "wszechobecne molestowanie seksualne".

"Każdy mężczyzna, który mnie nękał, był tolerowany mimo tak zwanej polityki braku tolerancji" – pisała Kosak. Krytykowała też dział HR, który miał ignorować jej skargi. Te zarzuty potwierdziły potem kolejne pracownice. Reakcja? Shotwell wysłała pracownikom e-mail przypominający zasady polityki „No Asshole”.

Tworzenie toksycznego środowiska pracy niejednokrotnie było zarzucane firmom Muska. W czerwcu 2022 jeden z inwestorów Tesli pozwał miliardera i zarząd firmy za zaniedbania związane ze skargami dotyczącymi dyskryminacji i nękania w miejscu pracy oraz tworzenie w nim „toksycznej kultury”. Miało to spowodować nieodwracalne szkody finansowe i dla reputacji firmy.

Wcześniej Tesla była pozywana o molestowanie seksualne czy dyskryminację rasową. Ten drugi pozew złożony przez stan Kalifornia reprezentował ponad 4 tys. byłych i obecnych czarnoskórych pracowników, którzy twierdzili, że rasistowskie obelgi były codziennością. Dodatkowo pracownicy o ciemnym kolorze skóry trafiali do pracy w cięższych działach nazywanych przez ludzi w firmie "plantacjami".

fot. Grzegorz Czapski / Shutterstock.com

Muszą walczyć o swoje prawa przed sądem, bo przedsiębiorstwach Muska niemile widziane są organizacje związkowe. Tylko w zeszłym miesiącu z fabryki Tesli w Buffalo w stanie Nowy Jork zwolniono ponad 30 pracowników, którzy chcieli założyć związek zawodowy, aby walczyć o lepsze płace, mniejszą presję na produktywność i większe bezpieczeństwo. Podobnie było w 2017 roku w fabryce Tesli we Fremont w Kalifornii. Tam również wylano z pracy osoby zaangażowane w kampanię związkową, co było wyraźnym sygnałem dla reszty załogi, która uległa panującej „kulturze strachu”.

To, nawiasem mówiąc, w tym zakładzie Elon Musk miał spać kilka dni pod biurkiem, aby zmotywować pracowników do jeszcze cięższej pracy.

Przejęcie Twittera

To tylko skrawek nieprawidłowości, które przez lata opisano, pokazując, jakie warunki pracy panują w biznesach Elona Muska. Wyliczać można niemal w nieskończoność. Od łamania prawa pracy, przez naruszanie przepisów BHP, co skutkowało częstymi urazami i wypadkami w fabrykach Tesli, aż po obowiązkowe nadgodziny, a nawet pracę 6 dni w tygodniu po 12 godzin i spanie na podłodze w fabryce.

Dość symboliczne było już pierwsze spotkanie Muska z pracownikami, na które ten pierwszy przyszedł, trzymając w rękach ogromny... zlew. Miał to być żart, ale i jasny symbol nadchodzących zmian. Do śmiechu nie było zapewne pracownikom, bo zmiany to przede wszystkim ogromne zwolnienia, które miały sięgać aż 75 proc. z liczącej ok. 7500 osób załogi.

Brutalne zwolnienia odbywały się w kilku potężnych falach. A właściwie tsunami, które nie pozostały bez wpływu na funkcjonowanie samej platformy społecznościowej. Elon Musk uzasadniał je wcześniejszym zbyt dużym rozpasaniem i przerostem zatrudnienia oraz koniecznymi oszczędnościami, bo firma jest pod wyraźną kreską. Bez gwałtownych cięć Twitter miałby 6 miliardów dolarów kosztów i 3 miliardy dolarów przychodów i - jak zdradził sam Musk - spółka „zbankrutowałaby w cztery miesiące”.

Oszczędności szukano więc dosłownie wszędzie. Z jednej strony masowo zwalniano ludzi (o czym za chwilę), a z drugiej wyeliminowano m.in. koszty związane z cateringiem, sprzątaniem czy przetwarzania danych. Przestano płacić dostawcom niektórych usług, a nawet właścicielom za wynajem biura. Doszło też do tego, że wyprzedawano firmowe meble biurowe i sprzęty kuchenne np. ekspresy do kawy.

fot. Tada Images /shutterstock.com

- To cięcia wszystkiego, czego się da. Jest zasada: jeśli można się bez czegoś obyć, to jest to niepotrzebne. To się tyczy ludzi, jak i wszystkich możliwych umów – mówił w podcaście TechStorie Marcin Kadłuczka, polski pracownik Twittera, którego ostatnio dosięgła kolejna fala zwolnień.

Bez mrugnięcia okiem

Od przejęcia Twittera przez Elona Muska pracę straciło już grubo ponad pięć tysięcy osób. Dziś platforma ma mniej niż 2000 pracowników, a wiele wskazuje na to, że mimo obietnic to jeszcze nie koniec redukcji.

Ostatnie cięcia, które objęły ponad 200 osób, nastąpiły po tym, jak wyłączono możliwość rozmawiania i wysyłania wiadomości na firmowym Slacku. Pracownicy dowiedzieli się o tym, że stracili pracę przypadkiem, kiedy w sobotni wieczór próbowali zalogować się na służbowy e-mail, ale ich dostępy były już zablokowane. Stał się to już zresztą pewnego rodzaju zwyczaj, który niczym sejsmograf zapowiada nadejście kataklizmu.

W tej sytuacji pracownicy musieli pożegnać się z kolegami i koleżankami na... Twitterze. A "ocaleńcy" zaczęli do komunikacji używać szyfrowanych komunikatorów, takich jak Singal, aby dowiedzieć się, kto jeszcze uchronił się przed cięciem.

Bo nie uchroniła się nawet Esther Crawford, która była odpowiedzialna za wdrożenie jednego z kluczowych pomysłów Elona Muska, opcji Twitter Blue, czyli systemu płatnych subskrypcji mających się stać nowym źródłem przychodów platformy. Zasłynęła tym, że chcąc popisać się pracowitością i przypodobać nowemu szefowi, spała we śpiworze na podłodze w siedzibie firmy w San Francisco. Zdjęcie swej "bazy" wrzuciła na Twittera z komentarzem: "Kiedy twój zespół pracuje na okrągło, aby dotrzymać terminów, czasami #ŚpiszTamGdziePracujesz". Nie wiadomo, czy tweet spodobał się Elonowi Muskowi, który sam chwalił się czymś podobnym. Wiadomo, że nawet takie poświęcenie nie wystarczy, aby ocalić stanowisko.

O tym, że niezbadane są wyroki Muska, pokazała też inna jego decyzja. Miał poprosić swoich managerów, aby wytypowali najlepszych ludzi do awansów. Kiedy to zrobili, zwolnił ich i zastąpił tymi, których wcześniej wskazali. Nowi szefowie działów są przy okazji gorzej opłacani.

Styl pozbywania się pracowników z Twittera przypomina działania nie lidera, za którym pójdą tłumy, lecz znanego z memów bezrefleksyjnego i okrutnego Janusza Biznesu. Bo czym jest wysłanie e-maila w środku nocy, w którym stawia się pracownikom ultimatum, które można skrócić do stwierdzenia "albo godzisz się na nadgodziny i hardcorowo intensywną pracę przy tworzeniu Twittera 2.0, albo złóż wypowiedzenie"?

Styl zwalniania ludzi przez Elona został już okrzyknięty za oceanem najokrutniejszym w całej branży Big Techów, która przecież też przeżywa trudne chwile i wysyła rzesze pracowników na bruk. Bywa, że inni też zwalniają bezosobowo, przez Zooma czy post na firmowym blogu, ale - jak pisał serwis The Protocol – zwolnienia u konkurencji, choć też brutalne i niełatwe, są nieporównywalne z wyjątkowym okrucieństwem Twittera. "W przeciwieństwie do wielu kolegów z branży Musk nie wyraził osobiście żadnego żalu, czy wyrzutów sumienia z powodu swojej decyzji. Nie było klasycznej gadki o tym, jak trudne są to decyzje, żadnego posta czy notki na blogu tłumaczącego perspektywę firmy" – piszą autorzy w The Protocol. Jakby masowe zwolnienia pachniały szczególnym rodzajem zemsty.

A co robi w tym czasie Musk? Tweetuje – dosłownie – o gównie. Bezpośrednio do zwolnień odnosi się – jeśli w ogóle – to dopiero po dłuższym czasie pisząc, że "firma nie ma wyboru, bo traci 4 mln dolarów dziennie" i zapewniając, że pracownicy dostaną trzy, a nie dwumiesięczne odprawy.

Koniec fajnej pracy

Twitter dotąd uważany był za dobre i przyjazne miejsce pracy. Ale to przeszłość.

Po pierwsze zmienił się system komunikacji. Firmowy Slack – niegdyś epicentrum otwartej kultury firmy, miejsce ważnych ogłoszeń i komunikatów oraz swobodnej wymiany myśli - stał się „miastem duchów” braku zaufania. Niedziwne, skoro jednym z pierwszych, który został zwolniony został Manu Cornet, inżynier znany z publikowania rysunków satyrycznych o kulturze pracy Twittera. Można je zobaczyć tu – twittoons.com.

Po drugie: mocne ograniczenie pracy zdalnej. Musk już chwilę po przejęciu Twittera ogłosił, że praca zdalna będzie dozwolona tylko w wyjątkowych okolicznościach. I tylko gdy jej ryzyko wezmą na siebie kierownicy działów. Gdy okaże się, że nie było to niezbędne, stracą stanowisko i zostaną usunięci z firmy. Zdecydowana większość pracowników musiała więc wrócić do biur, choć w pół roku wcześniej obiecywano im, że praca z domu będzie możliwa zawsze.

fot. MikeDotta / Shutterstock.com2015

Po trzecie zmieniła się atmosfera w biurze. Ubyło ludzi, a ci, którzy zostali, drżą o przyszłość. Nowym standardem – według zapowiedzi Muska – mają być "ekstremalne" nadgodziny. Wyczerpanym pracownikom zaproponowano benefit w postaci... możliwości spania w pracy. Część pustych przestrzeni zamieniono bowiem w „smutne pokoje hotelowe”.

Po czwarte pracownicy muszą zmagać się z kaprysami Elona Muska. Najlepszym tego przykładem jest zwołanie przez szefa Twittera pilnego zebrania dla grupy ważnych inżynierów po to, aby spróbować odnaleźć przyczynę tego, że... tweety Muska mają niższe zasięgi.

Po piąte: narastająca frustracja. Wciąż zatrudnieni pracownicy coraz częściej nie zajmują się realizacją długoterminowej strategii, lecz gaszeniem pożarów spowodowanych zwolnieniem niewłaściwych osób. Dodając do tego zlecenia "poprawiania efektywności" bez jasnych wytycznych i oczekiwanych efektów, można sobie wyobrazić, jak wielka frustracja musi narastać w pracownikach Twittera. A od niej tylko krok od rezygnacji, na którą – gdyby nie sytuacja na rynku – wiele osób zapewne by się zdecydowało.

- Kultura pracy w Twitterze została z dnia na dzień odwrócona na lewą stronę – podsumował jeden z pracowników w Washington Post, opisując to, co się dzieje w firmie po przejęciu jej przez Muska.

Karczowanie dżungli 

Część zwolnień zapewne była uzasadniona, ale zabrano się do nich, jakby karczowano dżunglę: na szybko tnąc maczetą, gdzie popadnie. Takie przebijanie się przez gąszcz może przynieść skutek, lecz nie bez kosztów. A niebezpieczne konsekwencje pojawiają się bardzo szybko.

Łatwo się domyślić, że bez wielu kluczowych pracowników sprawnie przestała działać sama platformowa. Pojawiła się seria zawieszeń i problemów z operacyjnością, przez co użytkownicy nie mogli np. czytać nowych tweetów. A tego rodzaju brak stabilności raczej nie zachęca do przebywania na Twitterze. Zniechęca też do założenia konta tych, którzy chcieliby zobaczyć, jak serwis zmienił się pod rządami Muska. A pewne jest też to, że bez nich trudno mówić o większym ruchu i wpływach do kasy firmy.

Uszczuplenie budżetu przez wycofanie się szeregu reklamodawców było kolejną konsekwencją potężnych redukcji załogi. Doszło do tego po tym, jak Musk w ramach fali zwolnień niemal całkowicie zlikwidował dział "Ethical AI", który pracował nad tym, aby algorytmy były bardziej przejrzyste i sprawiedliwe, a także nie ulegały uprzedzeniom politycznym i tym związanym z rasą, płcią czy wiekiem. Bez ludzi, którzy "opiekują się algorytmami", stają się one stronnicze i dyskryminujące. A reklamodawcy nie chcą pojawiać się przy treściach, które mogą być krzywdzące, nieść mowę nienawiści czy dezinformację.

Musk tłumaczył później, że spadek sprzedaży reklam jest "częściowo cykliczny, a częściowo polityczny". Natomiast o obawy reklamodawców obwiniał media, które jego zdaniem w negatywnym świetle pokazywały jego firmę. Pewne jest jednak to, że obcięcie lwiej części przychodów w momencie, kiedy pieniądze są tak bardzo potrzebne, nie było objawem biznesowego geniuszu Elona Muska.

Szczególnie że inny plan Muska na zarabianie pieniędzy – póki co – nie przynosi nawet części kwoty, która potrzebna jest do dalszego funkcjonowania platformy na wysokim poziomie. Mowa o wspomnianym już systemie płatnych subskrypcji premium. Przed miesiącem subskrybentów miało być raptem 180 tysięcy, czyli mniej niż 0,2 proc. aktywnych użytkowników. Jak wyliczył serwis Quartz, Musk musiałby mieć ponad 10 mln płacących co miesiąc przez rok użytkowników, aby móc spłacać tylko odsetki od pożyczki zaciągniętej na kupno Twittera. Natomiast według Forbesa musiałby mieć aż 64 mln płacących regularnie użytkowników, aby wyjść „na zero” i uniezależnić się od reklam.

Tam, gdzie poznasz prawdę

Kilka dni temu Elon Musk przemawiał na konferencji zorganizowanej przez Morgan Stanley, gdzie mówił o swojej wizji Twittera.

"Zasadniczo jest to miejsce, do którego idziesz, aby dowiedzieć się, co się dzieje i poznać prawdziwą historię" – powiedział. Kilka godzin później dowiedział się prawdy o tym, kim jest zwolniony przez niego w tweecie Halli Thorleifsson, którego chwilę później musiał zresztą przepraszać. A miliony śledzących Muska poznało też prawdę o szefie Twittera.

A ta każe stawiać pytania, czy szefowi-Muskowi uda się zbudować oddany i zaangażowany zespół, który sprawi, że produkt jego firmy, czyli platforma znów będzie pożądana przez użytkowników. Wiele symptomów każe w to wątpić.

Elon Musk swoimi decyzjami i traktowaniem podległych sobie ludzi udowadnia, że nie jest żadnym ponadprzeciętnym wizjonerem i zbawcą świata, lecz bezwzględnym, nieco bucowatym gościem, który dla realizacji swoich ogromnych ambicji jest gotów na wszystko. Łącznie ze ściąganiem Twittera na dno.

Zdjęcie tytułowe: kovop / Shutterstock.com

Data publikacji: 17.03.2023