Coś złego dzieje się z Linkedinem. Zamiast wpisów o pracy królują bebechy i twitteroza

Bralczyk, otwarcie igrzysk, związki partnerskie, a nawet Taylor Swift. To tylko kilka tematów, które “grzeją” na portalu dla profesjonalistów. A ja wolę, gdy są jakieś podziały na świecie. Instagram dla waszych zdjęć z wakacji, Twitter dla waszych wojenek politycznych, LinkedIn dla waszej pracy i rozwoju, a Facebook dla stryjecznej ciotki. 

Coś złego dzieje się z Linkedinem. Zamiast wpisów o pracy królują bebechy i twitteroza

Zacznę od anegdotki. Raz, bo to prosty chwyt na otwarcie tekstu, a dwa, że felieton bez anegdotki jest jak wczasy bez paragonów grozy. 

Było to tak. Poszedłem sobie na grilla do znajomych i przy mojej nodze bawił się ich labrador (czy jak wolą politycy PiS: rablador). Słodziak pewnie liczył na mięsny kąsek, ale jego właściciele zachęcili mnie do zabawy z nim. 

– On jest bardzo mądry, powiedz jakąś komendę – namawiali.

– Zdechł pies! – rzuciłem od razu.

I rozpętało się piekło. Właściciele w ryk, znajoma weganka (co ona robi na grillu?) w krzyk, reszta gości oniemiała. Ktoś chyba nawet zwymiotował.

– No, stary, przesadziłeś – skwitował pies, po czym obsikał mi but.

Sąsiedzi bili brawo. 

Tak było. Nie zmyślam – odpowiadam po urbanowsku tym, którzy myślą, że wymyśliłem tę anegdotę na potrzeby tekstu. 

A guzik z pętelką i dwiema zasuwkami. Historia jest prawdziwa jak dzieje sukcesu na LinkedIn. Ale problemem nie są już tylko coachingowe, łzawe bądź logicznie dziurawe, spowiedzi self-made manów (co podczas treningów mięśni ćwiczą umysł, słuchając Petersona, albo czytają posty Dawida Pałki) i kobiet-rakiet (które na barkach sióstr i przeciw patriarchatowi osiągnęły sukces i pokaźną kolekcję garsonek). Dość powiedzieć, że gdy LinkedIn był serwisem społecznościowym dla “ludzi pracy” i wylęgarnią nowych influencerów, było to jeszcze znośne. W końcu w późnym kapitalizmie kultura zapierdolu i autowyzysku ma się dobrze, a praca, która jest tożsamością, zachęca do polerowania etykiety w mediach społecznościowych. 

“Dlatego często mówię, żeby traktować siebie jak porsche” – pisał całkiem serio pewien gość na LinkedIn.

Serwis, który miał być lepszym, nowszym, autentyczniejszym Facebookiem (bo jednak dużo mniej tutaj botów i ludzie występują pod imieniem i nazwiskiem), Instagramem dla 30-40 latków z sukcesami, przypomina coraz bardziej chaotyczną platformę, jaką jest Twitter, zwany też X. 

Każdy ma tutaj pogląd, opinię, refleksję. Wtrąca trzy niewiele warte grosze na tematy obecnie modne i grzejące, niekoniecznie związane z biznesem, pracą, rozwojem osobistym.

Była już wielka afera wokół słów prof. Bralczyka. Ludzie, którzy przedstawiają się jako prawnicy, inżynierowie, specjaliści od kradzieży – to znaczy przetwarzania – danych, pardon, marketingowcy, kierownicy projektów, sprzedawcy, analitycy, coachowie i eksperci zapragnęli podzielić się swoim zdaniem na temat zdania profesora. 

Były polemiki, grzebanie autorytetu, próby zrozumienia i obrony, analizy językoznawcze, kulturoznawcze, odwoływanie się do emocji, rozumu, Boga i Historii. Były też, co doceniam, dowcipne anegdoty, jak ta, od której zacząłem tekst. 

X jest zarazem odbiciem debat, które toczą się na łamach “tradycyjnych” mediów (częściej na portalach niż w prasie), jak i stymulatorem tychże. LinkedIn nie ma siły (jeszcze) wpływania na media, ale stał się kopią X. 

Gdy nie ucichły jeszcze echa dyskusji wokół śmierci psa i nie ubiła się ziemia na symbolicznej trumnie profesora, już naród linkedinowy rzucił się do komentowania ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu.

I znów prawnicy, inżynierowie, specjaliści od kradzieży – to znaczy przetwarzania – danych, pardon, marketingowcy, kierownicy projektów, sprzedawcy, analitycy, coachowie i eksperci zapragnęli podzielić się swoim zdaniem na temat wartości estetycznych imprezy. 

Zapytałem miesiąc temu pewną osobę, bardzo aktywną na portalu, dlaczego wrzuca co chwila tematy polityczne. A to ankieta na temat aborcji, a to dotycząca związków partnerskich, a to cztery zdania wokół koalicji rządzącej. Odpowiedź była oczywista: dla zasięgów. 

– Przecież to normalne, że każdy robi wszystko, by mieć tutaj jak najwięcej obserwujących – odpisała mi osoba.

W rzeczy samej LinkedIn, który w założeniu miał być serwisem opartym na relacjach zawodowych i biznesowych, upodabnia się do innych mediów społecznościowych. Nie jest już LinkedInem, na który przychodziłem, uciekając z Facebooka i ograniczając aktywność na X i Instagramie. 

Za to rośnie, puchnie i głupieje. Obecna baza subskrybentów LinkedIn wynosi około 950 milionów zarejestrowanych członków w ponad 200 krajach, co czyni ją jedną z największych platform społecznościowych na świecie. Obecnie około 11,1 proc. światowej populacji posiada konto na LinkedIn.

Siłą rzeczy musiał więc stać się LinkedIn nową platformą, gdzie każdy ma swoje 5 minut, a nawet 5 sekund. Sławy, uznania, zabawy? Niepotrzebne skreślić.

Czy odbieram ludziom prawo do własnego zdania? Absolutnie nie! Czy zabraniam dzielić się refleksjami na temat aborcji, związków partnerskich lub interpretacjami “Ostatniej wieczerzy”, która okazuje się jednak “Ucztą bogów”? Nic z tych rzeczy.

LinkedIn nową platformą, gdzie każdy ma swoje 5 minut, a nawet 5 sekund. Sławy, uznania, zabawy?



Po prostu, jak przystało na konserwatystę, wolę, gdy są jakieś podziały na świecie. Także w tym świecie cyfrowym. Instagram dla waszych zdjęć z wakacji, Twitter dla waszych wojenek politycznych, LinkedIn dla waszej pracy i rozwoju, a Facebook dla stryjecznej ciotki. 

Znam takich, którzy zrezygnowali z mediów społecznościowych (X, Instagrama i Facebooka), ale zostali na LinkedIn. Znajomy publicysta napisał, że “pozostał na LinkedInie, bo “to miejsce, gdzie mogę dzielić się tym, co już zrobiłem, ale nie publikuję tam postów w stylu felietonów”. 

Ale inni już takie posty publikują. I wydaje się, że to nie tylko kwestia sezonu ogórkowego, ale ogólnego trendu. 

Czy to oznacza, że także z LinkedIna trzeba się ewakuować? 

Na razie postaram się sprzedać ten felieton na LinkedIn, skoro już tutaj jestem. Posłużę się starą radą Johna Nemo, znanego konsultanta, specjalisty w generowaniu leadów biznesowych dla klientów na LinkedIn, który wygląda jak typowy amerykański coach biznesu (powinien być memem). 

Nemo podkreśla, że skuteczna opowieść na LinkedIn to połączenie osobistego doświadczenia i lekcji biznesowej. 

Podaje prosty przykład. “Wczoraj zmarł ci pies. To twoja historia osobista. Wrzuć zdjęcie z psem. Teraz dodaj do tego refleksję, że nic nie jest wieczne, a liczą się tylko relacje. W życiu jak w biznesie. Dlatego nie sprzedawaj relacji, sprzedawaj przywiązanie”. Choć brzmi to jak tekst generowany przez ChatGPT, to Nemo naprawdę umieścił to w swojej książce, za którą wziął i wciąż bierze pieniądze, bo seria “The Ultimate LinkedIn Profile” wciąż świetnie się sprzedaje.

Zacząłem więc ten felieton od psa, który zmarł, czy tam zdechł. Czy udało mi się kupić wasze przywiązanie?