Na redukcję emisji CO2 jest już za późno. Potrzebujemy nowego planu
Ogromna emisja dwutlenku węgla to według naukowców nasz najbardziej palący problem, jeśli chodzi o globalne ocieplenie. Jego stężenie mogło przekroczyć już jednak poziom, na którym samo ograniczenie emisji byłoby wystarczającym rozwiązaniem. Musimy się zastanowić, jak usunąć nadmiar tego gazu z naszej atmosfery.
Tak przynajmniej sugeruje profesor Jim Hansen, który przez wiele lat kierował wydziałem klimatologii NASA. Hansen opublikował wyniki najnowszych badań, przeprowadzonych w towarzystwie międzynarodowego zespołu naukowców, z których wynika, że musimy zająć się nie tylko redukcją emisji CO2, ale również zacząć aktywnie usuwać go z naszej atmosfery.
Albo zredukujemy stężenie CO2 w atmosferze, albo…
Będzie źle. Hansen, poproszony o wypowiedź dla Independent na temat obecnych postępów w walce ze zmianami klimatycznymi podsumował je w krótkich, żołnierskich słowach:
Jeśli ta wizja rzeczywiście jest prawdziwa, ludzkość musiałaby dokonać niemożliwego i jakimś cudem nawiązać globalną współpracę w celu zahamowania postępujących zmian klimatycznych. Oznaczałoby to m.in. ogromną redukcję użycia paliw kopalnianych, takich jak węgiel czy ropa.
Oczywiście im później się za to zabierzemy, tym więcej będzie nas to kosztować. Jeśli rozpoczęlibyśmy proces w tym stuleciu, na redukcję stężenia CO2 w atmosferze wydalibyśmy około 535 bln. dol. Sporo. Zacząć można od tych najtańszych metod, czyli sadzenia drzew i użyźniania ziemi (po to, żeby rosło na niej więcej roślin, które pochłaniać będą CO2).
Z biegiem czasu jednak trzeba będzie wyprodukować te wszystkie filtry pochłaniające dwutlenek węgla i inne gadżety, które są w stanie „zasysać” CO2 z powietrza. Na pewno widzieliście kilka takich prototypów.
Z publikacji Hansena wynika, że ostatnim okresem, w którym temperatury na Ziemi były tak wysokie, był interglacjał eemski. Wtedy też poziom morza był wyższy o 6-9 metrów. W praktyce oznacza to, że trójmiejski port musielibyśmy przenieść do Kwidzyna, a twierdzę w Malborku zwiedzalibyśmy w sprzęcie dla płetwonurków. Pomijam już fakt migracji klimatycznych na ogromną skalę, czy problemy z transportem lotniczym.
Badania Hansena posłużą jako dowód w sądzie
Publikacja naukowa posłuży też jako dowód w bardzo głośnym procesie, o którym Marek Krześnicki pisał swojego czasu na Bezprawniku. Jim Hansen, wraz z grupą 20 innych osób, w tym dzieci w wieku od 8 do 19 lat, pozwał rząd Stanów Zjednoczonych za to, że nie podjął on żadnych zdecydowanych kroków w walce z globalnym ociepleniem.
Pozew został przyjęty przez sąd w Oregonie jeszcze za czasów prezydenta Obamy. Po wygranej Donalda Trumpa, który ogłosił niedawno, że Stany Zjednoczone nie zamierzają realizować postanowień uzgodnionych w ramach paryskiego porozumienia klimatycznego, cała sprawa z pewnością bardziej zainteresuje media.
Nie ma się co wszak oszukiwać - działania na rzecz ochrony środowiska w dużej mierze uzależnione są od panującego klimatu politycznego i nastrojów społecznych. Największe amerykańskie miasta już zadeklarowały, że wbrew władzom federalnym planują realizować wytyczne paryskiego porozumienia klimatycznego. Coraz więcej zwykłych obywateli zaczyna też dostrzegać „codzienne skutki” zmian klimatycznych.
Odwołane loty ze względu na zbyt wysoką temperaturę, czy coraz częstsze problemy z dostępnością wody w Kalifornii to wystarczający powód, żeby zwykły Kowalski Smith zaczął się dopytywać, czy ktokolwiek zajmuje się tym problemem i kiedy zostanie on naprawiony.
Jedyny haczyk polega na tym, że odwrócenie skutków postępującej zmiany klimatu na Ziemi musi być globalną inicjatywą. A to oznacza, że pojedynczy pozew w Stanach Zjednoczonych, nawet jeśli okaże się skuteczny, to nadal kropla w morzu. Morzu, którego poziom nadal będzie rósł, jeśli nic z tym nie zrobimy.