Netflix nie będzie lekiem na całe zło, a kinomaniaki i torrentownie nie zginą
Po debiucie na rodzimym rynku serwisu Google Play Filmy na nowo rozgorzała dyskusja o przyszłości materiałów wideo w (polskiej) sieci. Trochę mnie bawią opinie, że to nadal nie to, ale już Netflix miałby w kraju nad Wisłą być rozwiązaniem wszystkich problemów związanych z filmami i serialami online. Zgodzę się, że VOD w obecnej formie nie jest przyszłością, tylko debiut Netfliksa w Polsce, nawet w połączeniu z Hulu, Amazon Prime i resztą innych popularnych na świecie usług, popytu na Kinomaniaka i jego klony nie zmniejszy.
Po udostępnieniu Polakom usługi Google Play Filmy mój redakcyjny kolega Piotr Barycki przygotował (a właściwie próbował przygotować) zestawienie serwisów VOD działających na terenie naszego kraju. Chciał wykazać, który z nich ma najlepszą i najbogatszą ofertę. W toku zbierania danych okazało się, że tak naprawdę nie ma co porównywać. Dostępność materiałów w modelu video-on-demand zakrawa u nas o kpinę, a ceny w nowej usłudze Google - nie licząc kilku promocji - pozostawiają dużo do życzenia. O dostępności polskich wersji (napisów, lektora) nie wspominając.
Globalna wioska?
Patrząc na polski rynek VOD w ogólnym rozrachunku dziś najlepiej wypada iTunes, do którego dostęp mają niestety wyłącznie użytkownicy sprzętu z Nadgryzionym Jabłkiem. Zwycięstwo firmy z Cupertino i tak nie nastraja optymistycznie. Oferta wideo w polskim iTunes jest okrojona względem tego, co dostają na swoich iPhone’ach, iPadach i Makach Amerykanie, Brytyjczycy i inni internauci, którzy mieli szczęście urodzić się na innej długości i szerokości geograficznej. Jako aktywnego użytkownika sieci boli mnie segregowanie użytkowników na lepszych i gorszych na podstawie miejsca zamieszkania.
Internet miał być z założenia globalną wioską, ale jak przychodzi co do czego, to jest nią tylko na pozór. W serwisach społecznościowych, owszem, możemy śledzić te same źródła i profile co Amerykanie, których kraj jest głównym wytwórcą popkultury. To z USA płynie eksport najgłośniejszych filmów i seriali, o czym boleśnie przypomina sobie zawsze Janek Kowalski, gdy chce obejrzeć na komputerze lub telewizorze to samo, co akurat ogląda John Doe. Co chwila, niczym w kiepskiej liniowej grze FPP, trafiamy na wirtualne bariery w cyfrowym świecie.
… tylko w teorii
Polska telewizja ma spore opóźnienie względem zagranicznych stacji, a geofencing odcina nam dostęp do większości serwisów oferujących dostęp do treści multimedialnych w internecie. Okazuje się, że pieniądze to nie wszystko. Nawet machając cyfrowymi złotówkami wymienionymi na zdigitalizowane dolary i euro nie da się uzyskać dostępu do treści w prosty sposób. Można kombinować i obchodzić blokady regionalne, ale kwestia, czy powinno się to robić, jest mocno dyskusyjna.
Efekt jest taki, że Kowalski nad Wisłą może porównywać sytuację na rynku VOD do kupy kamieni, bo korporacje dzierżące prawa do treści i okopane w analogowym, dwudziestym wieku, nie potrafią się dogadać. Oczywiście nie odkrywam tutaj, nomen omen, Ameryki, bo taka sytuacja jest “od zawsze”. Zdążyłem się do niej przyzwyczaić, aczkolwiek nadal nie mogę się z nią pogodzić. Najgorsze jest to, że nie ma nadziei na lepsze jutro. Patrząc na silną pozycję stacji telewizyjnych w Stanach i niesłabnącą popularność linearnych transmisji (które z praktycznego punktu widzenia mają szans tylko przy relacjach na żywo) nie ma szans na zmiany.
“Look, but don’t touch”
Polak nie ma dziś problemu w obserwowaniu na Twitterze jak twórcy popularnych seriali telewizyjnych prowadzą dialog z fanami w czasie rzeczywistym. Na Facebooku cały (cywilizowany) świat podczas emisji nowego odcinka popularnego serialu kolektywnie wymienia się wrażeniami, trendują hashtagi, tworzy się nowe memy, puszcza w obieg cytaty. My, jeśli chcemy być “legalni”, to możemy tylko z zazdrością podglądać, jak nasi koledzy i koleżanki zza wielkiej wody fascynują się nowymi wytworami popkultury. Oczywiście narażamy się przy tym na spoilery i pogłębiamy uczucie wyobcowania, bo przecież materiały trafią do nas za kilka miesięcy, gdy świat będzie żył już czymś innym.
Owszem, zdarzają się wyjątki. HBO staje na wysokości zadania i coraz częściej daje Polakom dostęp do nowych odcinków swoich własnych produkcji tego samego dnia, co całemu świata. Chwała za to włodarzom z Time Warner, ale... nie mogę się doczekać dnia, kiedy w webowym HBO GO poprawi się jakość do przynajmniej 720p, materiały nie będą znikać po pewnym czasie, a serwis VOD stanie się niezależnym, cyfrowym bytem nie wymagającym abonamentu na satelitę albo kablówkę. Na to się jednak nie zapowiada, bo twórcy seriali takich jak Gra o Tron czy Detektyw, które ostatnio biły rekordy popularności, stale zarabiają na klasycznym modelu, a komputerowe video-on-demand to tylko dodatek.
Jak działa to nie rusz!
Rozumiem HBO. Stacja jest rentowna, ma fundusze na produkcję kolejnych sezonów z wielomilionowym budżetem, a obecny model się sprawdza. Gra o Tron może i bije rekordy na torrentach, ale i tak przyciąga miliony widzów w klasycznych kanałach dystrybucji. Dlaczego jednak właściciele praw do innych seriali, których dzieła już nie radzą sobie tak dobrze jak hitowa adaptacja telewizyjna prozy George’a R.R. Martina, nie wyciągają ręki po pieniądze internautów?
Trudno dziwić się Polakom, że zwracają się w kierunku szarej strefy. Kowalski pobiera torrenty i z uśmiechem wysyła SMS-y premium dla działających na drugim końcu świata serwisów. Takie kinomaniaki oferują oczywiście dostęp do treści bez uiszczenia opłat z tytułu praw autorskich, ale gro ludzi w Polsce i tak z tego korzysta, bo... nie ma legalnej alternatywy. Oczywiście nie mam zamiaru usprawiedliwiać piractwa, ale po prostu rozumiem to zjawisko.
Nie zawrócisz kijem Wisły
Jak wspomniałem, działania stacji telewizyjnych i właścicieli praw autorskich nie usprawiedliwiają piractwa - to jasne. Z drugiej strony w narzekaniu na skalę tego zjawiska i w płaczu za utraconymi zyskami, kiedy nie oferuje się legalnej i sensownej alternatywy, jest tyle samo sensu, co w zawracaniu kijem Wisły. Współczesny cyfrowy konsument stał się wybredny i rozpieszczony dostępnością treści na torrentach.
Kowalski z dwudziestego pierwszego wieku, który poznał trochę świata, nie będzie już płacił za usługi kiepskiej jakości, jeśli nikt go do tego nie zmusi… a zmusić się po prostu nie da, można jedynie zachęcać. Czasem jednak najzwyczajniej załamuję ręce, czytając kolejne doniesienia o niszczących rynek piratach.
Usługi kiepskiej jakości.
Rozumiem rozgoryczenie właścicieli stacji TVP, że Homeland cieszył się tak małą popularnością, że został zdjęty z ramówki. Jak można jednak nie powiązać tego faktu z tym, że większość widzów zainteresowanych tym serialem nie jest zainteresowana oglądaniem go kilka miesięcy po zakończeniu emisji w USA?
Oczywiście nie każdy pirat obejrzałby materiały legalnie, nawet jeśli oferowane byłyby w idealnych warunkach, tak jak nadal masa anonimów w komentarzach pod moimi tekstami twierdzi, że nie zrezygnuje z pirackich MP3 na rzecz Spotify. Zawsze znajdzie się tysiąc powodów na uzasadnienie swojej postawy. Pal sześć jednak te niereformowalne jednostki. Jest masa ludzi, która chce płacić, ale nie ma komu wcisnąć swoich ciężko zarobionych pieniędzy.
Netfliksie, przyjdź!
Sytuacja na polskim wideo od lat jest beznadziejna i nie zapowiada się na to, że to się zmieni. Potrzebę nowych rozwiązań widać jednak jak na dłoni: na Kinomaniaku i jego klonach ludzie dobrowolnie zostawiali pieniądze za materiały wideo. Polska jest też regionem, który przodował w liczbie nielegalnych pobrań kultowego serialu House of Cards wśród krajów, gdzie serwis Netflix nie jest jeszcze dostępny. Jak na razie nie kroi się jednak na to, żeby ten popularny na zachodzie serwis VOD nazywany “Spotify świata wideo” pojawił się u nas.
Przyznam, że debiutu tej usługi się obawiam. Trawa jest w końcu zawsze bardziej zielona u sąsiada, więc bardzo często w social media i w komentarzach na Spider’s Web, podczas dyskusji o piractwie, spotykam się z głosami twierdzącymi, że dla nas wybawieniem miałby być właśnie ten nieszczęsny, nadal niedostępny Netflix. Obecność takiego serwisu nad Wisłą miałaby wreszcie przekonać Polaków, że za treści można i wypada płacić, a niska cena i dostęp w formie abonamentu miałby być zabójczy dla kolejnych klonów niesławnego Kinomaniaka.
Tylko to nie do końca tak.
Problem w tym, że Netflix przez wielu uważany “za świętego Graala rynku VOD”, mimo mojej całej sympatii do tej usługi, nie rozwiąże wszystkich problemów. Użytkownicy nie porzucą jak jeden mąż torrentów, a sam serwis będący ikoną cywilizowanego świata to nie zastępstwo Kinomaniaka i Zatoki Piratów. Powodów ku temu jest co najmniej kilka, z czego główne to różne potrzeby internautów oraz wszelkie niedoskonałości i ułomności modelu video-on-demand względem innych sposów dystrybucji.
Niechlubny dla naszego kraju sukces Kinomaniaka pokazuje, że ludzie są gotowi płacić nawet za nielegalnie udostępniane treści. Znamienne jest to, że te same seriale i filmy można pobrać z innych nieautoryzowanych źródeł w pełni za darmo. Ludzie płacą nie tylko za to, że chcą być na bieżąco z światową kulturą masową, ale też za wygodny dostęp do materiałów za pomocą jednego kliknięcia. Jak takie osoby ma przekonać Netflix, w którym nie znajdzie się przecież nowości następnego dnia po pierwotnej emisji?
Netflix to w końcu tylko nowoczesna wypożyczalnia wideo.
Pora na kubeł zimnej wody na głowę dla osób, które jeszcze nie miały okazji korzystać z tego mitycznego filmowego i serialowego Eldorado: za miesięczny abonament (niewygórowany, 8 dolarów) użytkownik Netfliksa otrzymuje dostęp do dziesiątek tysięcy godzin materiałów wideo. Rzadko jednak są to materiały “świeże”. Seriale zwykle są o sezon do tyłu, a nowości nie trafiają tam od razu po zejściu ze srebrnego ekranu.
Jak taki serwis miałby zastąpić torrentownie i kinomaniaki, gdzie seriale lądują zaraz po premierze w USA? No właśnie, to nie ta liga. Zgodzę się, że Netflix jest w stanie zaspokoić potrzeby dzisiejszych piratów szukających staroci lub nadrabiających stare seriale, ale to tylko jedna strona medalu. Zresztą nawet w tym przypadku z pewnością znajdą się osoby, które nie zdecydują się na opłacenie abonamentu i będą dalej korzystać z nieoficjalnych źródeł treści.
Video-on-demand ma w końcu wiele wad
Nie jestem fanem serwisów VOD z prostego powodu: taki model dystrybucji jest jednym wielkim kompromisem. Dostęp za pomocą jednego kliknięcia to z pewnością duży plus, ale płyty Bluray i nieoficjalne ripy w MKV mają dwie niezaprzeczalne zalety: jakość materiału wideo i audio jest niezależna od jakości połączenia internetowego, a opłacone treści można oglądać bez konieczności aktywnego połączenia z internetem.
Cały model video-on-demand polega na przesyłaniu w czasie rzeczywistym treści z serwera usługodawcy na urządzenie klienta. Generuje to ogromne ilości danych podróżujących w te i we wte po całym świecie. Nie jest zaskoczeniem, że zapycha to łącza i spędza sen z oczu operatorom. Technologia i dostawcy intenretu nie nadążąją za rosnącymi potrzebami użytkowników, przez co transmisja wideo jakością znacznie odbiega od materiałów odtwarzanych z klasycznych, fizycznych nośników lub dobrej jakości plików MKV.
Era mobile
W przypadku komputerów stacjonarnych i użytkowników ze stałym łączem streaming wideo jest w stanie konkurować z płytami Bluray i plikami MKV. Ten typ dostępu do treści za to leży w przypadku urządzeń mobilnych, jeśli użytkownik chce korzystać z nich poza domem. Co Kowalskiemu po Netfliksie, jeśli jadąc w trasę pociągiem może zapomnieć nawet nie tyle o szybkim LTE, co nawet o łączności 3G?
Przez GPRS ciężko sprawdzić tekstowego Twittera, więc oglądanie VOD już zupełnie odpada. O śmiesznie małych paczkach danych w abonamentach operatorów komórkowych nawet szkoda wspominać, bo nawet miesięczną paczkę gigabajta transferu przy szybkości LTE można zużyć w parę minut. Nierealne jest oglądanie ulubionych hitów z Netfliksa wracając autobusem z pracy.
Mobilne wideo to problem.
Potrzeby użytkowników, którzy z badania na badanie zgłaszają większą potrzebę treści wideo na smartfonach i tabletach, rozmijają się z ofertami operatorów i usługodawców segmentu wideo. Rozumiem, że telekom nie jest w stanie technicznie obsłużyć transferów video-on-demand w HD, ale dlaczego w takim razie twórcy Netfliksa i bliźniaczych usług nie oferują możliwości zapisywania materiałów do odtwarzania offline?
Możliwość zapisywania wideo w pamięci urządzenia mobilnego na później odciążyłaby łącza i wyeliminowałaby problemy z jakością, co doceniliby użytkownicy płacący za treści. Piratom przywiązanym do plików dostępnych w trybie offline wytrąciłoby to z kolei z ręki kolejny z argumentów. Dlaczego Netflix nie wprowadził możliwości cache’owania plików, jak to tłumaczyć? Na pewno nie obawą o piractwo, ściąganiem na zapas i obchodzeniem licencji po zakończeniu abonamentu. Pobudka, pirat i tak znajdzie te treści w alternatywny sposób!
Spotify dla filmów to mit
Nie zrozumcie mnie źle: Netflix jest świetny, ale jego wejście do Polski nie wywróci świata do góry nogami. W przypadku serwisów streamingowych z muzyką jest znacznie łatwiej zachęcić ludzi do porzucenia pirackich nawyków, co wynika to z charakteru treści. Pliki muzyczne przesyłane z chmury ważą tyle co nic w porównaniu z wideo w jakości HD.
Nie ma problemu, żeby zapisać offline kilkadziesiąt albumów na urządzeniu, a żonglowanie ściągniętymi na urządzenie playlistami to kwestai kilku kliknięć i kilku minut nawet przy średniej jakości łączu. Ze względu na ograniczenia dzisiejszej technologii przesyłu danych analogiczna usługa wideo nie jest możliwa do zrealizowania, a VOD jest pełne kompromisów.
Nie będzie łatwo przekonać Polaków do płacenia za wideo.
W serwisach streamingowych segmentu audio pojawiają się nowości, a brakujące albumy w bazie bardzo łatwo uzupełnić. Do muzyki też znacznie częściej się wraca i przesłuchuje ponownie ulubione płyty, niźli ogląda ponownie ulubione filmy i seriale. W przypadku Spotify łatwiej znaleźć motywację do płacenia comiesięcznego abonamentu, niż w przypadku Netfliksa.
Zanim okrzyknie się Netflix królem rynku wideo, trzeba spojrzeć na serwis chłodnym okiem: do oglądani wideo konieczne jest stałe połączenie z siecią, jakość uzależniona jest od szybkości łącza internetowego, a w bazie nie ma gorących nowości. Świetne autorskie produkcje, takie jak House of Cards i Orange is the New Black pojawiają się tylko kilka razy do roku.
Google Play Filmy też nie spełnił oczekiwań
Jak wspomniałem wyżej, model Netfliksa nie jest idealny, a jednym z głównych problemów jest brak zapisu treści offline. Pod tym względem miło zaskoczyło mnie Google Play Filmy, gdzie kupione materiały można cache’ować na urządzeniu za pomocą przycisku pinezki. To naprawdę świetny ruch i wytrąca argument z ręki torrentowcom, którzy widzą wyższość w trzymaniu plików lokalnie nad nie zawsze dostępną chmurą. Szkoda tylko, że w usłudze Google z kolei nie ma dostępu do treści w modelu abonamentowym, a ceny za materiały, nie licząc kilku wyjątków, są bardzo wygórowane.
Co więcej, powiązanie usługi udostępniającej treści z właścicielem platformy sprzętowej i programowej to też nie to, co tygryski lubią najbardziej. Idealnym przykładem są tutaj właśnie Google Play Filmy oraz iTunes. W przypadku tego drugiego sklepu nie ma siły: do odtwarzania materiałów wideo trzeba mieć sprzęt od jednej, konkretnej firmy. W przypadku usług Google da się co prawda oglądać na smartfonie i tablecie konkurencji kupione filmy, ale już nie da się przeglądać pełnej oferty.
Gdzie jest multiplatformowość?
Naturalnie rozumiem, czemu tak się dzieje. Dla Apple brak dostępności treści z iTunes na innych platformach to naturalna decyzja. Firmie z Cupertino zależy, by użytkownicy korzystali tylko z jej produktów. Google z kolei nie umożliwi zakupów użytkownikom systemu iOS, bo nie ma zamiaru - podobnie jak kupiony przez Amazon serwis Comixology - płacić 30% prowizji od każdej transakcji twórcom App Store.
Sytuacja ta to zresztą idealny przykład na to, że konkurencja na cyfrowym rynku wcale nie musi być dla samego rynku zdrowa, a finalnie na przepychankach między korporacjami cierpimy my, klienci. Posiadacz komputera z Windowsem, iPada z iOS i smartfona z Androidem jest rozdarty pomiędzy trzema ekosystemami usług. Możliwość wyboru poszczególnych produktów i usług zaczyna być iluzją tego wyboru.
To bardzo cwane zagranie
Rosnący brak kompatybilności pomiędzy sprzętami i usługami Microsoftu, Google, Apple, Amazonu i Samsunga sprawia coraz większy problem Kowalskiemu i jest na rękę samym producentom. Przykład Apple pokazuje zresztą, że kontrola nad sprzętem, oprogramowaniem i usługami przez jeden podmiot ma wiele zalet, a użytkownik otrzymuje dzięki temu rozwiązania kompletne i kompatybilne ze sobą.
W idealnym świecie takie kompletne ekosystemy mają sens. Problem w tym, że nie żyjemy w próżni. Mam wpływ tylko na to, czego sam używam i mogę, jeśli chcę, dobrać swój sprzęt i usługi pod względem kompatybilności. Tylko co z tego, skoro nie mam wpływu na to, których firm rozwiązania wybrali moi bliscy, współpracownicy? Z tego względu wolałbym, żeby dystrybucję treści zostawić graczom niezależnym.
Dlaczego?
Twórcy Google Play, iTunesa, Amazon Prime i usług multimedialnych z rodziny Xbox nigdy nie będą mieli takiej motywacji do tworzenia aplikacji klienckich na wszystkie możliwe platformy. Filmów z Google Play nie obejrzę na smartfonie z Windows Phone, materiału kupionego w iTunes nigdzie poza ekosystemem Apple, a o Xbox Muzyka i Xbox Wideo na iPadzie można pomarzyć. Dopiero firmy takie jak Spotify i Netflix mają motywację, żeby udostępniać swoje usługi jak najszerszej grupie potencjalnych klientów.
Nadal jednak obecny model dystrybucji wideo jest po prostu ułomny. W przypadku muzyki strumieniowanie się sprawdziło, ale przy wideo napotykamy wiele barier. Szkoda, że osoby odpowiedzialne za dystrybucję treści nie chcą pójść o krok dalej, a przywiązanie świata do klasycznej telewizji nie pozwala stworzyć “VOD na sterydach”. Brakuje usługi, która pod względem wygody i bogactwa bazy nie odbiega od pirackich źródeł.
Dzisiaj klient płacący za video-on-demand (jednorazowo lub w formie abonamentu) może mniej zrobić z jego “własnym” materiałem, niż pirat ze swoim plikiem MKV. Nie dość, że dla konsumenta wydającego na wideo pieniądze dostęp do treści jest trudniejszy, niźli dla internauty korzystającego z nieoficjalnych streamingów w postaci klonów Kinomaniaka, to jeszcze obciąża łącza, co jest olbrzymim problemem dla operatorów. W rezultacie obecna sytuacja jest wręcz antytezą zasady win-win-win.
Naiwnością jest myśleć, że Netflix w Polsce cokolwiek zmieni.
---
Zdjęcia pochodzą z serwisu Shutterstock.