Klatki z tombaku. W pułapce pracy platformowej

Prace przez aplikacje sprzedają migrantom marzenie o dostatnim życiu na bogatym Zachodzie. Obiecują wysokie zarobki i niezależność, ale stają się machinami wyzysku i pułapką, z której trudno się wydostać.

Klatki z tombaku. W pułapce pracy platformowej

A wpaść w nią łatwo. Z boku wygląda ciekawie. Samo wejście jest dziecięco proste. Jedni podchodzą ostrożnie. Drudzy, bardziej głodni, pędzą bez opamiętania. Wszystkich z daleka kusi wabiący zapach przynęty. Ale wystarczy wejść. Pogryźć. Rozsmakować się. Nawet poczuć, że się udało i teraz będzie już lepiej. Łatwo wtedy mimowolnie uruchomić niezwykle czuły mechanizm zatrzasku. Czasem sprężyna zamyka się z hukiem i zakleszcza ofiarę. Ale częściej działa powoli. Z każdym dniem zaciska się o milimetr. Na początku tylko widzimy, jak się zbliża. Potem zaczyna nam przeszkadzać, ale lekki dyskomfort to nic przy tym, co przeszliśmy. W końcu trudno nam oddychać, a sprężyna wcale nie ma zamiaru puścić. Wtedy myślimy o ucieczce, ale to nie jest proste. A często jest niemożliwe, szczególnie w pojedynkę.

W pułapkę wpada wielu kurierów dostarczających nam zamówione przez aplikacje jedzenie czy kierowców taksówek odwożących nas po imprezie do domu. Duża ich część to migranci, którzy trafili do naszego kraju kuszeni marzeniem życia w bogatym kraju. W Polsce, która jest częścią mitycznego Zachodu. Jednak sen dostatniego życia ziszcza się rzadko. Częściej zamienia się w koszmar, z którego trudno się wybudzić. I oznacza pracę po kilkadziesiąt godzin w tygodniu, bez prawa do urlopu, L4 czy ubezpieczenia na wypadek choroby i wypadku. A przy tym ciągłą niepewność jutra, samotność i społeczną izolację.

W taksówce

Temur jest Gruzinem. Urodził się w Rustawi. To jedno z największych miast w Gruzji, choć daleko mu do liczącej ponad milion stolicy Tbilisi. Ta leży zresztą całkiem blisko. Niecałe 30 kilometrów. Dlatego Temur większość nieco ponad 40-letniego życia spędził w obu tych miastach. Wyjechał cztery lata temu, bo chciał lepszej przyszłości dla dwójki swoich dzieci. Trafił do Warszawy. Tutaj miał znajomych, którzy wcześniej poszli drogą, na którą on teraz się zdecydował. Za ich namową zaczął też jeździć na taksówce. Samochodem jeździ, od kiedy pamięta, a prowadzenie auta nie różni się przecież niczym specjalnym w Polsce i Gruzji. Tutaj miało być nawet łatwiej, bo ulice nie są tak dziurawe, kultura jazdy europejska, a pojazdy nowsze. A że nie znał miasta? Czy żyjący w Warszawie Polacy znają je na wylot? Sam widział, że tak jak on prowadzą auto, poruszając się z Google Maps.

– Bałem się, że nie znam języka – wspomina Temur, kiedy opowiada o swoich początkach. Ale szybko zrozumiał, że język wcale nie jest mu potrzebny. W końcu ma wozić ludzi, a nie z nimi gadać. Jest kierowcą, a nie psychoterapeutą. Zauważył, że może nawet lepiej, że siedzi cicho, a nie męczy pasażerów swoją gadaniną. Wystarczyło, że zna kilka podstawowych słów, więcej rozumie ze słuchu.

Więcej o pracy na platformach czytaj na Spider's Web:

Z pracą nie było więc problemu. To była dla niego ogromna ulga. Oszczędności miał tylko na kilka dni. Musiał szybko zacząć zarabiać, bo nie przyjechał tu na wakacje. Tu jednak zaczęły się problemy, bo zarobki były kiepskie. Obietnice składane przez platformy jak Bolt czy Uber były dalekie od realiów. Kiedy one mówiły o zarobkach rzędu 8 tysięcy złotych, to jemu na rękę po opłaceniu wszelkich kosztów od paliwa, przez wynajem samochodu, po prowizję dla pośrednika i platformy zostawało góra trzy. To kwota, za którą trudno było się utrzymać. W końcu musiał coś jeść i gdzieś spać.

Zaczął więc pracować jeszcze więcej. Standardem stały się tygodnie, gdy nie wychodził z auta przez 16-18 godzin. Bywało, że wracał do wynajętego pokoju tylko po to, aby położyć się na kilka godzin. A i tak trudno było mu zasnąć. Nie mógł pozbyć się poczucia jakby to, że odpoczywa, było stratą czasu. Przewracał się na materacu, myśląc, czy w aplikacji nie omija go jakieś grube zlecenie. Dlatego coraz częściej drzemał w samochodzie. W nim czuł większy spokój. W godzinach, kiedy klientów było mniej, a proponowane przez aplikacje stawki niższe, zatrzymywał się na postojach, opuszczał fotel i odpływał.

Po kilku miesiącach, kiedy właściciel mieszkania zarządził podwyżkę czynszu za pokój, uznał, że rezygnuje i na stałe będzie spał w aucie. W końcu i tak śpi w nim częściej i lepiej niż we własnym łóżku. Prysznic zastąpiły mu umywalki w toaletach na stacjach paliw. A z kuchni i tak nie korzystał, bo przyznaje, że nie umie i nie lubi gotować. W zamian za to w kieszeni zostawało mu tysiąc złotych więcej. Dzięki temu mógł wreszcie wysyłać nieco pieniędzy do rodzinnego domu.

– Gdy pracowałem, czułem ulgę. Czułem, że robię coś właściwego. To, co trzeba. Kiedy wracałem nad ranem do pustego pokoju, byłem wyczerpany, ale i wściekły. Często długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, w jakiej dupie jestem. Jak wygląda moje życie. Czy tego chciałem. Praca pomagała mi o tym wszystkim zapomnieć. Dopiero za kółkiem, kiedy woziłem pasażerów, a aplikacja dawała kolejce zlecenia, czułem, że całe to wewnętrzne napięcie spada. Na koniec dnia, kiedy widziałem, że zarobiłem sporo, czułem rozluźnienie – opowiada Temur.

Tyle że to uczucie znikało, gdy przestawał jeździć i zarabiać. Napięcie w mięśniach pleców wracało, a ból karku i ramion stawał się nie do zniesienia. Lęk wracał, a jedynym ukojeniem wydawał się powrót do auta i odpalenie aplikacji.

– Kiedy nie pracowałem, źle o sobie myślałem. Mówiłem sobie: śmieciu, weź się do roboty. Zaciskałem zęby, nawet gdy byłem chory. Jeździłem jeszcze więcej. Pracowałem dla różnych aplikacji jednocześnie. Byłem zalogowany po 20 godzin dziennie. A i tak zadowolenie przychodziło coraz trudniej – opowiada.

Wewnętrzny przymus

Temur nigdy nie został zdiagnozowany, ale to, jak się czuł, może przypominać pracoholizm. Jak wyjaśnia dr Paweł Atroszko z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego, pracoholizm zaliczany jest do grupy uzależnień behawioralnych, a to oznacza, że jest to takie samo uzależnienie jak alkoholizm, seksoholizm czy uzależnienie od hazardu. I podobnie jak te zaburzenia jest zachowaniem autodestruktywnym, wpływającym negatywnie na inne obszary życia jak zdrowie czy relacje z bliskimi. Tłumaczy też, że praca dla pracoholików jest efektem wewnętrznego przymusu. Potrzebą, która sprawia, że czują się lepiej, choć faktycznie niszczą sobie życie.

– Pracoholizm to uzależnienie nie od samej pracy de facto, lecz od samej czynności, której wykonywanie działa jak przyjmowanie substancji zmniejszającej wewnętrzne napięcie i uśmierzające lęki. Praca staje się sensem i treścią życia, ale to życie zastępuje i obniża jego jakość – mówi dr Paweł Atroszko.

Pracoholizm występuje często u osób, które z jednej strony są perfekcjonistami, ekstremalnie angażują się w pracę. Z drugiej zaś podatne na niego są osoby, które próbują w ten sposób uciec od trudnej rzeczywistości. Zajmują się pracą, więc nie mają czasu myśleć o swoich problemach codzienności czy przyszłości, która też może być obiektem zmartwień.

– Praca jest czynnością, którą kontrolują, to rzeczywistość bardziej znośna niż ta, z którą zmagają się poza nią – mówi dr Paweł Atroszko. Jest jednak jeszcze trzeci czynnik, czyli otoczenie. A mianowicie to, jak zorganizowany jest rynek pracy. – Panujące na nim warunki mogą wpychać ludzi w pracoholizm – dodaje.

– Kluczowy jest choćby mechanizm przydzielania zleceń. Może być on zaprojektowany tak, aby motywować kurierów czy kierowców do przyjmowania kolejnych zadań i pracowania wielu godzin. Nie dotyczy to wszystkich platform, ale bywa, że pracownicy przyjmują kolejne zlecenia, bo jeśli odmówią, to mogą być w przyszłości "ukarani" przez algorytm np. gorszą stawką, mniej korzystnymi zleceniami czy wyłączani z pracy w godzinach, kiedy zarobek jest najwyższy. W efekcie pracują oni nie wtedy, kiedy chcą, choć to im obiecywano, lecz wtedy, kiedy chce tego aplikacja, bo jest to najbardziej opłacalne dla jej właściciela – mówi Małgorzata Koziarek.

Z drugiej strony algorytmy platform mogą motywować do coraz dłuższej pracy nie groźbami kar, lecz zachętami. W niektórych z nich kierowcy kończący jedno zlecenie, np. będący blisko adresu przewożonego pasażera, otrzymują powiadomienie, że kolejny klient jest tuż obok, w okolicy. A skoro okazja do zarobku jest na wyciągnięcie ręki, trudno z niej nie skorzystać. – To mechanizm psychologiczny, który sprawia, że trudno zrobić sobie przerwę czy wylogować się z aplikacji, aby odpocząć – mówi Małgorzata Koziarek.

Sztuczki platform

Mechanizmów, które wykorzystują psychologiczne sztuczki i brak świadomości pracowników, jest zresztą więcej. Wiele z nich skłania do brania kolejnych zleceń i coraz dłuższej i cięższej pracy, choć to może odbijać się na zdrowiu i wpychać ich w sidła pracoholizmu.

Niektóre z nich opisywał "New York Times", pisząc, że choćby Uber od dawna sięga po psychologiczne triki i techniki odkryte przez nauki społeczne, aby wpływać na to, kiedy, gdzie i jak długo pracują kierowcy. Wszystko po to, aby stworzyć doskonale wydajny system równoważący zapotrzebowanie pasażerów i podaż kierowców, co finalnie pozwala osiągać jak najwyższe zyski.

fot. kentoh / Shutterstock.com

Przykład? Aby utrzymać kierowców za kółkiem, firma wykorzystała mechanizm celów zarobkowych. Kiedy pracownik chciał się wylogować z aplikacji i skończyć pracę, natychmiast dostawał powiadomienie, że jest blisko osiągnięcia założonego celu. W teorii decyzja, czy się wylogować, nadal zależała od kierowcy, ale w praktyce mechanizm psychologiczny sprawiał, że częściej kierowcy jeździli dalej, aby osiągnąć cel. Bo jak się wylogować, kiedy otrzymujemy komunikat w stylu "Na pewno chcesz przejść do trybu offline? Tylko 10 dolarów dzieli cię od zarobienia 100".

Inny? Kiedy Uberowi zależało, aby kierowcy jeździli w tych rejonach, gdzie jest to najbardziej opłacalne dla aplikacji, wysyłał im SMS-y, e-maile, powiadomienia informujące, że w danym obszarze jest największy popyt. Mało tego – treści SMS-ów sugerowały, że napisała je kobieta imieniem Laura, bo to zwiększało zaangażowanie kierowców, czyli przeważnie mężczyzn.

– To pewnego rodzaju manipulacja. Uber wykorzystuje to, co wie o kierowcach, swoją kontrolę nad aplikacją, warunki każdego zlecenia do tego, aby wpłynąć na ich decyzje w taki sposób, aby były dla niego korzystne – mówił w "NYT" Ryan Calo, profesor Uniwersytetu Waszyngtońskiego, badający to, jak firmy wykorzystują bazy danych i algorytmy oraz psychologię do osiągania własnych celów.

Po podobne sztuczki sięga nie tylko Uber. Firma Lyft, jego konkurent na amerykańskim rynku, testowała inny chwyt. Wiedząc, że kierowcy z wyprzedzeniem zapisują się na "zmiany", czyli godzinowe bloki, w których pracują, przeprowadziła eksperyment. Jednej grupie niedoświadczonych kierowców wysłała wiadomość, o ile więcej zarobiliby, gdyby zmienili "blok czasowy" na przykład z luźnego wtorku rano na piątek wieczór, kiedy zleceń jest dużo. Przedstawiała wyliczenia, że zarobiliby około 15 dolarów na godzinę więcej. Zaś drugiej grupie wysłała odwrotny komunikat, pokazując obliczenia, ile tracą, zostając przy luźniejszych porankach we wtorek. W efekcie kierowcy z drugiej grupy dużo chętniej przerzucali się na pracę w piątki.

Dlaczego? – Ludzie bardziej nie lubią tracić niż zyskiwać – tłumaczyła w "NYT" Kristen Berman, jedna z konsultantek, która doradzała wówczas Lyftowi, podkreślając, że ostatecznie firma nie zdecydowała się na wprowadzenie tego mechanizmu do swojej aplikacji. Jednak już samo z nim eksperymentowanie wiele mówi o podejściu platform do pracowników.

Co ważne, świadomość stosowania tych mechanizmów i psychologicznych sztuczek jest zwykle tylko po jednej stronie, czyli platformy. To ich twórcy wiedzą wszystko o rządzących nimi mechanizmach. Z kolei korzystającym z nich pracownikom pozostają szczątkowe informacje oraz domysły.

– Dysproporcja jest ogromna. Owszem, są regulaminy, ale często pisane nieprzystępnym językiem. Do tego informacje o działaniu algorytmów nie są pełne. To daje przewagę wiedzy platformom, które wykorzystują ją na swoją korzyść – mówi Małgorzata Koziarek. I dodaje, że uzupełnianiu tej wiedzy nie sprzyja charakter pracy platformowej. – To środowisko nie sprzyja budowaniu kontaktów i więzi społecznych. Przeciwnie, prowadzi do atomizacji. Dotyczy to m.in. kierowców i kurierów. A jeśli są migrantami, taka praca dodatkowo pogłębia ich izolację wynikającą z bariery językowej czy kulturowej. To jest na rękę platformom, bo pracujący za ich pośrednictwem tylko działając wspólnie, mogliby wytworzyć presję na zmianę warunków pracy. W pojedynkę, w obcym kraju, bez znajomości języka, lokalnego prawa pracy, to bardzo trudne – dodaje. 

Z roweru na skuter

To przypadek Mahita Kapadiaty, który urodził się w Indiach. Całe życie spędził na obrzeżach miasta Bangalore na południu kraju. To ogromna, przekraczająca 10 mln mieszkańców aglomeracja w stanie Karnataka, czyli jednym z najbardziej uprzemysłowionych regionów kraju.

W ojczyźnie Mahit ukończył studia. Przyjeżdżając do Polski, marzył o pracy biurowej, ale bez znajomości naszego języka nie miał na to szans. Zaczął więc jak jego rodacy pracować jako kurier dla platform. Początkowo jeździł rowerem, ale wykończało go to fizycznie.

– Jeździłem codziennie po kilkanaście godzin. Byłem tak zmęczony, że oczy zamykały mi się w czasie jazdy. Bałem się, że któregoś razu po prostu zemdleję ze zmęczenia, przewrócę się i wpadnę pod samochód. Kiedy wracałem do domu, padałem na łóżko jak trup – opowiada.

W ten sposób przepracował prawie rok. Schudł kilkanaście kilogramów. Na dowód pokazuje mi zdjęcie z czasów, kiedy żył w Indiach. Miał okrągłą twarz, szeroki uśmiech i niewielki brzuszek. Dziś nie ma po nich śladu. Mahit opowiada o tym okresie jak o koszmarze. Mimo ciężkiej pracy, jedyne co osiągnął, to zmiana roweru na skuter. Kosztował go niecałe trzy tysiące. – Czasem się psuje, ale to i tak lepsze niż rower. Na skuterze tak nie czuć lodowatego wiatru. Czy dziś pracuję mniej? Nie. Muszę zarabiać, bo mam długi – opowiada.

Mahit mieszka z trzema kolegami w wynajętym dwupokojowym mieszkaniu na Ursynowie. Wszyscy są kurierami i pracują dla platform takich jak Uber Eats, Wolt czy Glovo. Mieszkanie jest niewielkie, ale im to nie przeszkadza, bo większość czasu każdy z nich i tak jest poza domem. Pytam o to, co zazwyczaj robi, gdy już tam wróci. Odpowiada, że dawniej tylko odsypiał, bo był zbyt zmęczony. Teraz miewa nawet siłę na rozrywkę. Jaką? Raczej bierną. Aktywność fizyczna nie wchodzi w grę. Ogląda więc hinduskie filmy, telewizję na YouTubie. Regularnie rozmawia też z rodziną na WhatsAppie. Coraz częściej to oni dzwonią.

– Tęsknią? – pytam.

– Tak też, ale pytają też, jak mi idzie, bo chcą, żebym spłacił długi – odpowiada.

Mahit nawet nie myśli o powrocie do Indii. Tłumaczy, że jak raz wyjedzie, to trudno będzie mu wrócić, bo to ogromny koszt. Unika też odpowiedzi na pytania, czy obecnie pracuje i przebywa w Polsce legalnie. Kilka razy zbywa pytania o dokumenty, a kiedy do niego wracam, pokazuje mi aplikację. Mówi, że pracuje dla Uber Eats, ale to nieprawda.

fot. kentoh / Shutterstock.com

W rzeczywistości Mahit pracuje dla partnera flotowego, czyli jednego z "niezależnych podwykonawców", na których platformy przerzucają odpowiedzialność za kierowców i dostawców. To, że Mahit nie jest żadnym partnerem dla firmy, pod którą jest "podpięty", pokazuje, jak jest traktowany. Często nie rozumie nawet, za co potrącane są mu pieniądze, dlaczego dostaje ich mniej, niż pokazuje aplikacja. Ba, na początku nie rozumiał nawet, dlaczego z jego zarobku została potrącona kaucja za termiczny plecak. To ostatnie wytłumaczyli mu współlokatorzy. Bez nich czułby się kompletnie zagubiony, a i z nimi nie można powiedzieć, że czuje się pewnie.

– U siebie byłem kimś. Tutaj jestem nikim. Jestem niewidzialny. Dla partnera, dla aplikacji, nawet dla klientów. Traktują mnie jak powietrze – mówi Mahit.

Na koniec pytam o to, dlaczego wciąż pracuje w ten sposób i czy próbował zająć się czymś innym. – Myślisz, że nie próbowałem? Nikt mnie nie chciał, w końcu się poddałem. Spójrz na mnie. Na kolor mojej skóry. Akceptują mnie tylko, jak jestem niewidzialny – dodaje.

Mieć wybór

Brak alternatywy, o którym mówi Mahit, potwierdzają badania Instytutu Badań Strukturalnych. Wynika z nich, że migranci pracujący dla platform znacznie częściej niż Polacy podejmują taką pracę, bo zwyczajnie nie mają wyboru.

– Wybór jest dość ograniczony, kiedy nie znamy języka, lokalnych realiów, nie wiemy, gdzie szukać pracy ani informacji. Pozostaje nam łańcuch poleceń z naszej społeczności. Jeśli jej członkowie pracują np. jako kierowcy, to bardzo możliwe, że i my będziemy tak pracować – mówiła w SW+ Zuzanna Kowalik, współautorka badań.

Wynika z nich także, że migranci pracują o wiele dłużej niż Polacy: przeciętnie 64 godziny tygodniowo, czyli o 12 godzin więcej niż osoby urodzone nad Wisłą. Jeszcze więcej pracują migranci na platformach taxi: aż 68 godzin tygodniowo. – To może naprawdę wywoływać ogromną frustrację, że to życie nie wygląda tak, jak sobie wyobrażaliśmy przed przyjazdem do Polski – oceniała Kowalik.

Praca platformowa staje się na wielu poziomach pułapką dla migrantów. Z jednej strony społeczną, bo są odizolowani od rodzin, bliskich i współpracowników, a przy tym wyłączeni z systemowej pomocy, która pozwoliłaby im wyrwać się z kołowrotka ciągłej pracy. Z drugiej pułapką ekonomiczną, bo mają gigantyczną presję, żeby pracować, więc godzą się nawet na najgorsze warunki, niestabilne umowy, niskie zarobki, brak zabezpieczenia na wypadek choroby oraz pracę ponad siły. A z trzeciej pułapką przyszłości, bo z braku czasu trudniej im się doszkalać, uczyć nowego języka, rozwijać zawodowe kompetencje, które pozwalałyby marzyć o tym, że w przyszłości wyrwą się z miejsca, gdzie są obecnie i zmienią pracę na lepszą. Do tego trzeba dodać ograniczone możliwości prowadzenia tak zwanego normalnego życia, czyli dostarczania pozytywnych i przyjemnych doświadczeń.

– Kiedy ludzi wpycha się w konstelację tak wielu trudnych warunków, a przy tym odbierze pozytywne bodźce, które dawałyby poczucie, że mimo wszystko życie jest znośne, to powstają idealne warunki do powstania uzależnienia. Życie niektórych z nich może wymknąć się spod kontroli – mówi dr Paweł Atroszko. Zauważa, że taka sytuacja przypomina tzw. Złote Klatki, o których mówi się w kontekście osób dobrze zarabiających np. lekarzy. Wpadają oni w pracoholizm, bo wysoka stawka za dodatkowy dyżur pozwala łatwo zracjonalizować decyzję o większej liczbie godzin spędzonych w pracy.

– Tutaj jest podobnie, z tym że klatka nie jest złota, lecz z tombaku. Migranci pracują coraz więcej, aby utrzymać się na powierzchni i poczuć ulgę od niepewności, a muszą pracować w taki sposób, bo brakuje im alternatywy. A tej brakuje, bo nie mają czasu na rozwój, naukę języka, budowanie kontaktów społecznych, które pozwalałyby się z tej klatki wyrwać. To błędne koło – dodaje.

Cele organizacji

Tkwienie przez migrantów w błędnym kole pracy rodzi także poważne konsekwencje. Z jednej strony dla pracownika: jego zdrowia i rodziny. Długotrwały stres wynikający z przepracowania jest czynnikiem ryzyka wielu chorób, np. układu sercowo-naczyniowego czy nowotworów, które są głównymi przyczynami zgonów na świecie. Może też przyczyniać się do zaburzeń lękowych czy depresyjnych. Z drugiej dla otoczenia społecznego, ale też pracodawcy. Anna Barbachowska, dyrektorka HR w firmie ADP Polska podkreśla, że konsekwencje przepracowania i uzależnienia od pracy są niezwykle poważne.

– Praca ponad miarę prowadzi bowiem w krótkim czasie do notorycznego przemęczenia, odczuwania większej presji oraz wypalenia zawodowego i gorszej kondycji psychicznej, co bezpośrednio przekłada się na jakość wykonywanej pracy. Potwierdzają to wyniki przeprowadzonego przez nas badania. Aż 30,99 proc. zatrudnionych przyznaje, że ich praca cierpi wskutek problemów ze zdrowiem psychicznym – mówi Anna Barbachowska. I dodaje: – Organizacja pracy w taki sposób, by pracownik mógł zachować balans pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym, powinna być celem każdej współczesnej organizacji, która dba o swoje kadry, ale również o przyszłość swojego biznesu.

Na tym jednak nie koniec. Sprawy nie ułatwia też brak spójnej polityki migracyjnej w naszym kraju. Mimo coraz większej liczby przyjezdnych, wciąż brakuje rozwiązań systemowych, choćby w kwestii nauki języka polskiego.

– Praca platformowa jest często podejmowana przez obcokrajowców ze względu na stosunkowo łatwy próg wejścia, np. brak konieczności znajomości języka polskiego. Należy jednak pamiętać, że osoby, które migrują do Polski, przywożą ze sobą wiedzę i kompetencje, często pracując poniżej swoich kwalifikacji. Utknięcie w niszy migracyjnej, obracanie się jedynie pośród innych migrantów, uniemożliwia im pełne uczestniczenie w życiu społecznym. Ogranicza to możliwości obustronnego poznania się, a to może prowadzić do gettoizacji, wykluczenia czy też radykalizacji – ostrzega Anna Dolińska, specjalistka od polityk migracyjnych w Instytucie Spraw Publicznych.

Przypomina też, że o zagrożeniach płynących z traktowania migrantów tylko jako siły roboczej już ponad pół wieku temu mówił szwajcarski pisarz Max Frisch. – Mówił "Chcieliśmy rąk do pracy, a przyjechali ludzie" – zwraca uwagę Dolińska. I dodaje, że nawet jeśli cudzoziemcy z Azji czy Afryki przyjeżdżają do Polski z pobudek ekonomicznych, to część z nich może zostać w Polsce na dłużej.

– Musimy pamiętać, że migranci też mają prawo do życia rodzinnego i społecznego uznania, zachowania swojej tożsamości kulturowej. Jednakże brak możliwości pełniejszego udziału w życiu społecznym, brak dwustronnego wsparcia integracyjnego, skierowanego zarówno wobec migrantów, ale i Polaków, może prowadzić do napięć społecznych, wynikających z obustronnej niewiedzy, lęku, łamania zasad współżycia społecznego, o których obie strony mogą po prostu nie wiedzieć – dodaje.

Kwestia wolnego wyboru

Skutki tkwienia w pułapce pracy platformowej zaczynają w postaci wypadków drogowych czy napaści seksualnych dosięgać również klientów. Mimo to wielu z nich biernie akceptuje to, jak praca dla aplikacji wygląda. Lubimy myśleć o takiej pracy jako o kwestii wolnego wyboru. – Wielu z nas wierzy w to, że przecież nikt tego kierowcy czy kuriera nie zmusza do pracy w tym modelu. Mówimy: niech po prostu zmieni pracę albo jak mu się nie podoba, to wróci do swojego kraju – mówiła Zuzanna Kowalik.

W przypadku Mehita to póki co niemożliwe. – Bez pieniędzy mogę nie wracać – przyznaje.

Sytuacja Temura jest jeszcze trudniejsza. Kilka tygodni temu spowodował kolizję. Nikt nie ucierpiał, ale okazało się, że był pod wpływem alkoholu. Stracił prawo jazdy i grozi mu więzienie.

Ilustracja tytułowa: fot. kentoh / Shutterstock.com
DATA PUBLIKACJI: 27.10.2023