Na portalu z ogłoszeniami poszukałem discmanów. I oszalałem
Nie nostalgia, a praktyczny powód zmotywował mnie do poszukania discmanów. Można się zaskoczyć, ile dobra czeka za naprawdę nieduże pieniądze.
Single były najlepszym wynalazkiem w branży muzycznej. Najlepiej wyglądały na winylu, wydawane jako siedmiocalówki. Niewielkie urocze czarne krążki były dużo mniejsze niż standardowa płyta, ale jednak większe niż późniejsze CD, więc ciekawie prezentują się na półce.
Wraz z przejściem na CD single straciły trochę swój urok, chociaż nadal jest to coś innego i nowego – cieńsze pudełko z zupełnie nową grafiką. Najważniejsza jest jednak zawartość. Zazwyczaj był to utwór promujący płytę, ale najlepsze single to te, które zawierały jakieś odrzuty. Kawałki niewybrane na płytę, pojedyncze nagrania z koncertów, alternatywne warianty znanych piosenek.
Napisałem odrzuty, choć wielokrotnie to na singlach ukazywały się perełki, które ze znanych tylko artystom powodów nie trafiały na albumy. Nie pasowały do koncepcji, nie zgrywały się z resztą kawałków z płyty, ale były zbyt dobre, żeby trafić do szuflady, więc dzięki singlom zyskiwały życie.
Nie brakuje fanów, którzy będą upierać się, że najlepsze piosenki w dyskografii idola często znajdowały się właśnie na singlach. Dla jednych będzie to dowód na pewną bufonadę i snobstwo – „co, wy znacie tylko piosenki z płyt, a nie wiecie, że prawdziwe perełki pochowane są gdzie indziej?!” – ale… cóż, pozwolę się z tym nie zgodzić, bo i moje TOP 10 ulubionych piosenek Morrisseya mieści piosenki niewydane na albumach, a właśnie na singlach.
Zdarzało się, że wybrane utwory, wcześniej dostępne wyłącznie w wydaniach singlowych, były później ratowane przed zapomnieniem przez różne kompilacje, jednak wiele piosenek znaleźć można tylko na singlowych CD czy winylach. Dlatego to gratka dla kolekcjonerów i fanów. Nie dość, że jest wyjątkowy utwór, to jeszcze w nietypowej oprawie – z innym pudełkiem niż zwykle, unikalną okładką, a jeśli to winyl, to na przeuroczej „siódemce”.
Wielka szkoda, że dziś od tej formy promowania muzyki się odchodzi. Patrzę na cyfrowe okładki singli Komet i żałuję, że nie ma ich w kartoniku, na małej czarnej płycie.
Na szczęście pozostają stare single. Za moje ulubione zapłaciłem mniej niż 15 zł za sztukę. To wprawdzie wydania CD, ale sprawiły mi mnóstwo przyjemności, mimo że zawierają raptem dwa lub trzy utwory Morrisseya. Tyle że właśnie te, które lubię najbardziej.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego tak lubię single
Jest absurdalny, ostrzegam od razu. Nic jednak nie poradzę, że z punktu widzenia kolekcjonerskiego bardzo przyjemny – półka ugina się od płyt ulubionego artysty. To dobry sposób na to, żeby za nieduże pieniądze (o ile nie są to pierwsze wydania w limitowanych sztukach, to single naprawdę można nabyć za śmieszne kwoty) stworzyć imponującą prywatną kolekcję. I nie chodzi tutaj o same liczby – jeśli jest się fanem, to miło spojrzeć na półkę z tytułami piosenek, które tak się lubi.
Single są świetne, ale mają jedną istotną wadę. Trudno się ich słucha, bo są króciutkie. To naturalne, bo taka stała za nimi idea – miały promować konkretny utwór i dać coś jeszcze, by wypełnić drugą stronę winyla. O ile w dawnych czasach to było świetne, bo pobudzało apetyt na płytę, pozwalając katować jeden utwór w nieskończoność, tak teraz jest to mało praktyczne.
Uwielbiam wyciągać płyty, podchodzić do gramofonu, wprawiać w ruch igłę, czekać, aż piosenka się rozpocznie. Tyle że w przypadku singla po chwili proces trzeba powtórzyć – obrócić krążek ze świadomością, że zaraz się skończy. Wiem, taka idea i cały urok, ale bywa to uciążliwe. Co jednak nie powstrzymało mnie przed tym, by wielokrotnie odtwarzać singiel „Girlfriend in a Coma” z Shelagh Delaney na okładce – zarówno dla tytułowej piosenki ze strony A, jak i jeszcze lepszej strony B.
Single CD są pod tym względem nieco przyjemniejsze, bo mieściły nawet cztery piosenki. Wciąż to jednak ok. 10-12 min słuchania, więc trzeba być w pogotowiu, aby zmienić płytę lub przynajmniej włączyć ją raz jeszcze.
Znalazłem sprytne rozwiązanie mojego problemiku
A gdyby tak kupić discmana? – pomyślałem. Mógłbym wziąć 4-5 singli, położyć je obok siebie na kanapie czy fotelu, usiąść z przenośnym odtwarzaczem i wygodnie słuchać utworów bez konieczności wstawania i podchodzenia do sprzętu grającego.
Powyższy opis wiele wyjaśnia i jest dobrym wytłumaczeniem, dlaczego single musiały stać się reliktem przeszłości, ale nic nie poradzę, że ciągle je lubię. Mógłbym puścić jedną z kompilacji, ale zwykle zawierają piosenki z różnych okresów, a ja chciałbym dostosować słuchanie pod siebie, jednak nie w formie bezdusznej playlisty.
Discman wydaje się więc idealnym połączeniem: mam moje single, z płytami i okładkami. Mogę je sobie oglądać podczas słuchania piosenek, na dodatek często tych, których na kompilacjach dostępnych na płytach czy w cyfrowej dystrybucji nie ma.
Wszedłem na portal z ogłoszeniami, wpisałem „discman” i oczy mi się zaświeciły
Jak te sprzęty wyglądały! Niedawno mój redakcyjny kolega Paweł Grabowski podzielił się wyznaniem, że dziś bardziej kręcą go odkurzacze niż telefony. Dzieje się tak dlatego, że wszystkie współczesne smartfony wyglądają tak samo – „dzieli je coraz mniej, a z punktu widzenia użytkownika różnice pomiędzy procesorami są nieistotne”.
Dlatego tak chętnie wspominamy stare komórki. Dla jednych to drażniąca nostalgia i męczące „kiedyś to było”, ale trudno nie zachwycać się wyglądem telefonów z końcówki lat 90. i początków XXI w. Producentom o coś chodziło. Wiedzieli, że muszą się wyróżniać wyglądem, no bo czym innym?
Discmany, których popularność w Polsce przypadła na lata 90., to powrót do czasów, w których design miał znaczenie. Jedni stawiali na minimalizm, ale z nutką nowoczesności. Małe, drobne przyciski, opływowy kształt, ale czymś przełamany, by można było zawiesić oko.
Inni z kolei uśmiechali się do miłośników tradycji – tych, których bardziej przekonywał siermiężny wygląd walkmanów. Wydawały się tak samo ciężkie, chociaż mogły ważyć niewiele.
Jakim fantastycznym sprzętem był Philips AZ-6892. Z jednej strony kształtem nawiązuje do wspomnianych kaseciaków, ale z drugiej, przez miejsce na płytę na CD na środku, jest jakby miniaturką gramofonu. Tyle że skoncentrowany na zupełnie nowym nośniku. Łączył tradycję z nowoczesnością.
Jeszcze inni szli w pełen futuryzm. Niewielkie wyświetlacze obwarowane były przyciskami, które przypominały stery statku kosmicznego.
To niesamowite, jak wiele dało się wycisnąć z tak niewielkiej i prostej powierzchni. Mimo oczywistych ograniczeń discmany różniły się nie tylko kolorami, ale i kształtami czy położeniem przycisków, pozwalając projektantom wspinać się na wyżyny kreatywności. Niemal każdy model to próba wypracowania innej filozofii. Niby punkt wyjścia każdy miał taki sam, a dróg było tak wiele. Jedni próbowali osiągnąć idealne koło, drudzy twierdzili, że choć płyta CD, owszem, jest krążkiem, to sam przenośny odtwarzacz nie musi tego powielać. Raz celowano w idealnie płaską powierzchnie, by później inspirować się opływowymi kształtami masek samochodów.
I co z tego, skoro koniec końców wszyscy wybraliśmy wygodę – może i smartfony wyglądające jak tak samo, ale za to pozbawione ograniczeń przenośnych odtwarzaczy.
Powrót do discmanów może więc wydawać się jeszcze bardziej absurdalny niż do walkmanów czy winyli
Mam jednak wrażenie, że ma sens. Płyty CD pod względem gadżeciarskim też są ciekawe. Na dodatek dużo tańsze niż winyle, a w przypadku używanych wydań mogą kosztować grosze. Za to łatwiej wyłowić perły.
Sprzedaż płyt CD w Polsce rośnie i to nie przypadek. Słuchanie muzyki na telefonie ma swoje korzyści, ale jednak ciągle jesteśmy przyspawani do ekranu. Można odtworzyć album, a połączony z głośnikami czy słuchawkami telefon położyć na półce, ale i tak będzie kusiło, żeby zmienić album, przewinąć utwór albo sprawdzić, co tam się dzieje na świecie.
Właśnie z tych powodów sięgam po tradycyjne nośniki czy nawet przenośne odtwarzacze – bo siłą rzeczy odciągają mnie od innych ekranów, wymagają skupienia i przyjemnego poświęcenia uwagi. Zgoda – w teorii mogę słuchać CD czy winyla mając obok siebie telefon, ale chodzi o to, żeby dokonać rozgraniczenia. A skoro na smartfonie nie zmieniam płyt lub nie kusi mnie, żeby ominąć utworu – co w przypadku winyli jest większym wyzwaniem – to też nie mam pretekstu, by telefon leżał blisko. Skoro 2024 r. był w moim przypadku rokiem walkmana, to czas iść z duchem czasu. Nie może być inaczej: niech 2025 r. stoi pod znakiem discmana!
Zdjęcie główne: Ana Belen Garcia Sanchez / Shutterstock.com