To już 10 lat Spotify w Polsce. Dekada wielkich nadziei i zmarnowanych szans
10 lat temu nie rozumieliśmy, dlaczego giganci nas omijają. Spotify wchodziło na rynek, na którym nie było nawet Netfliksa. Dziś streaming jest u nas powszechny, ale kiedy przypominam sobie, jak w 2013 roku wyobrażałem sobie świat za 10 lat, moje wizje znacząco różniły się od obecnej rzeczywistości.
"Miałem taki gust muzyczny, jaki miał mój sąsiad z dołu z dostępem do internetu" – zasłyszane gdzieś zdanie utkwiło mi w pamięci, bo to najlepszy opis czasów "sprzed Spotify", a nawet jeszcze wcześniejszych. Piractwo było tak powszechne, że nieoryginalną płytę CD kupiłem w pewnym pabianickim sklepie muzycznym, który jawił mi się jako specjalistyczny. Nic więc dziwnego, że były to moje ostatnie zakupy, skoro równie dobrze album wypalić mógł mój kumpel. Takie to były czasy: ten, kto mógł pobierać pliki i nagrywać je na płyty, decydował o tym, czego słuchała okolica. Od dobrych układów zależało, czy ściągał to, o co go prosiliśmy. Ponure czasy.
Spotify pojawiło się na polskim rynku 12 lutego 2013 roku i zmieniło się wszystko. Dodajmy, że na Netfliksa musieliśmy czekać trzy lata dłużej, co chyba najlepiej pokazuje, że była to zupełnie inna epoka. Udowadnia to przegląd newsów z tamtych czasów. Kuba Kralka upominał się o pamięć o Deezerze (skoro już wtedy było to problemem, to nawet nie pytam, kto dziś go wspomina...), cieszyliśmy się z przeglądarkowej wersji serwisu, a pożądanym gadżetem był odtwarzacz MP3 z dostępem do Spotify. Niby to tylko dziesięć lat, a zmieniło się wszystko. No, może poza tym, że Spotify wciąż na siebie nie zarabia.
10 lat Spotify w Polsce to okazja do podsumowań
Pamiętam pierwszą radość, kiedy Spotify wchodziło do Polski. Jasne, nie wszystko było dostępne w katalogu – np. płyty Beatlesów pojawiły się dopiero w 2015 – ale spełniło się marzenie Polaków. Za niewielkie pieniądze można mieć olbrzymią płytotekę i to całkowicie legalnie.
Thom York z Radiohead przeszło 10 lat temu przestrzegał, że wejście technologicznych gigantów do branży oznaczać będzie "utowarowienie muzyki w celu zwiększenia ceny akcji". I miał rację. Widzimy to nawet na polskim rynku, kiedy rodzimi artyści chwalą się, że są na bilbordzie w Nowym Jorku, który tak naprawdę jest reklamą aplikacji, a nie ich twórczości.
Zdaję sobie sprawę, że mój główny zarzut do Spotify jest trochę krzykiem starca na chmury, ale gdy dziś dyskutujemy, do czego zdolna jest sztuczna inteligencja, warto chyba spojrzeć, jak wpadliśmy w sidła, zastawione wcześniej przez algorytmy. A Spotify – i niestety inne streamingowe platformy – to dobry przykład. Kiedy jeszcze regularnie korzystałem z tej aplikacji, skończyła się słuchana przeze mnie płyta i odpaliła się playlista w stylu "radio tego wykonawcy". Leciały hity, które dobrze znałem, a jako że byłem na spacerze, lubiane i cenione piosenki zachęciły do energicznego marszu. Co w tym złego? Ano to, że wszelkie te "polecane dla siebie" i "odkryj nowości" służą temu, żebyśmy czuli się dobrze i usadzili się w bańkach, zamiast sięgać po coś nowego i odkrywczego.
Może to dlatego, że zmarnowałem lata na słuchanie w kółko tego samego, omijając ciekawe zjawiska w muzyce, sprzeciwiam się temu podejściu. Dziś ciągle chce mi się szukać nowych rzeczy i wychodzić ze strefy komfortu, a na szczęście internet i nowe technologie mi to umożliwiają. Paradoksalnie jestem nawet w stanie stwierdzić, że to najlepsze czasy dla osób chcących poszukiwać nowych muzycznych wrażeń. Uwielbiam przychodzące z Bandcampa maile informujące o tym, co kupili znajomi czy ludzie, których obserwuję – mogę wtedy sprawdzić i znaleźć coś dla siebie. Regularnie czytam krytyków muzycznych, staram się śledzić, co puszczają w prowadzonych przez siebie audycjach. Siłą rzeczy Spotify jest moim ideologicznym wrogiem, skoro to wszystko upraszcza i zostawia pracę algorytmom. Te zaś nie będą się wychylać i podrzucą to, co sprawi, że użytkownik zostanie w aplikacji dłużej.
Lepszego świata nie będzie
Pamiętam, że z nadzieją patrzyłem na wejście Spotify na polski rynek. "Doczekaliśmy się czasów, kiedy każdy artysta będzie mógł publikować swoje płyty, gwizdać na przemysł muzyczny, i być za to solidnie wynagrodzonym" – naiwnie wierzyłem. Jak śmiesznie to brzmi w sytuacji, kiedy dziś szef platformy, tłumacząc żenująco niskie stawki za odtworzenia, radzi: to nagrywajcie więcej płyt. Im większa będzie wasza utworów, tym więcej osób będzie mogło ich słuchać i zasilać wasz portfel. Artysta ma być więc fabryką zasilającą aplikację.
To nie jest tak, że Spotify jest złe, a reszta dobra. Owszem, Bandcamp mimo wszystko ma dość uczciwe stawki, ale to jednak wciąż niszowa sprawa. Za to rozbawił mnie do łez – nie był to jednak płacz ze szczęścia –swoim mailem Tidal, który poinformował mnie:
4 zł za 58 przesłuchanych piosenek. Reszta – ponad 400 piosenek – musi obejść się smakiem i tak duża kwota przejdzie koło nosa. Oczywiście możemy spierać się, czy za trzy kupione płyty właśnie tyle by powędrowało do kieszeni wykonawcy – a może i trzeba byłoby kupić nawet więcej albumów, bo w sumie rzadko zdarza się, aby jedna płyta miała ok. 20 utworów – ale to i tak dość komiczne. Jeszcze bardziej przerażające było powiadomienie informujące mnie o zażartej walce pod koniec miesiąca. Jak posłuchasz więcej piosenek tego artysty, to on zgarnie 4 zł!
Jak widać w całym tym przedsięwzięciu wykonawca ciągle jest najmniej ważny
Przekonują się o tym polscy artyści. Pisałem o płytach Mikołaja Trzaski, które znalazły się na Spotify bez wiedzy i zgody wydawcy. Ten nie mógł ich skasować, bo przedstawiciele platformy kazali udowodnić, że to Trzaska jest właścicielem praw do swoich utworów – choć przy wrzucaniu na serwery brak potwierdzenia jakoś im nie przeszkadzał. Podobny problem miał Marcin Pryt z 19 Wiosen, który już po prostu machnął ręką i się poddał. Jak wiele musi być takich przykładów, gdy maluczcy odbijają się od ściany? Owszem, w świecie, gdzie nawet Robert Kubica nie ma szans na bycie dostrzeżonym przez Facebooka, nie powinniśmy być zdziwieni, ale to zwyczajnie przykre i niesprawiedliwe.
Najgorsze jest to, że trudno wyobrazić sobie inny, lepszy scenariusz
Chwalony przeze mnie Bandcamp jest w rękach Epic Games, a więc innej wielkiej globalnej korporacji, na dodatek z silnymi chińskimi wpływami. Można powiedzieć: chodźcie na koncerty, kupujcie płyty bezpośrednio od artystów, ale gdzie i kiedy to robić? W Polsce jest coraz mniej takich inicjatyw, a małe kapele mówią wprost: żeby granie na żywo miało dzisiaj sens, bilet na koncert musiałby kosztować 60 zł. A mówimy o zespole nieznanym. Widać to jednak doskonale po koncertach – najwięksi grają za niezwykle drogie miejscówki, a miejsca średnie praktycznie przestają istnieć. Spotify nie jest więc winowajcą, zabójcą rynku, a raczej wytworem czasów. Po dziesięciu latach w Polsce ze smutkiem muszę stwierdzić, że liczyłem na coś więcej.