REKLAMA

Czeski film na Spotify. Płyty polskich muzyków są dostępne na platformie, mimo że wydawca ich nie udostępnił

Wyobraźcie sobie, że jesteście wydawcą muzyki. Nagle okazuje się, że wasze płyty znajdują się w sklepie, ale to nie wy je tam wysłaliście, ba, nic o tym nie wiecie, a co za tym idzie – nic na tym nie zarabiacie. Czy to wspomnienie szalonych lat 90. i olbrzymiej skali piractwa? Sęk w tym, że nie, bo takie rzeczy dzieją się właśnie na Spotify.

Spotify. Płyty Mikołaja Trzaski dostępne bez zgody wydawcy
REKLAMA

Neil Young kazał usunąć ze Spotify swoje albumy. Legendarny muzyk nie chciał, aby jego twórczość była dostępna na platformie, na której znajdują się również antyszczepionkowe teorie wygłaszane przez Joe Rogana czy jego gości. Dziennikarz do swojego podcastu zaprosił m.in. jednego z idoli tych środowisk, Roberta Malone'a. Wcześniej sam Rogan na Twitterze porównał obostrzenia do Holokaustu. Jego konto na Twitterze zostało zablokowane, ale twórczość na Spotify jest ciągle dostępna.

REKLAMA

Nie spodobało się to Youngowi, który postawił proste ultimatum: albo moja muzyka, albo antyszczepionkowe bzdury. Decyzję najwyraźniej podjęto, skoro dyskografia została wycofana. Muzykowi można pozazdrościć nie tylko bezkompromisowego podejścia, ale też tego, że przedstawiciele muzycznej platformy od razu go posłuchali. Nie wszyscy mają tak łatwy kontakt i mogą jednym ruchem wycofać swoją muzykę ze Spotify.

Nawet wtedy, gdy to nie oni ją tam wrzucili

Właśnie to spotkało polską wytwórnię Kilogram Records. Od 2000 roku wydają przede wszystkim muzykę improwizowaną i free jazz. W ich katalogu znajdziemy albumy Mikołaja Trzaski – choćby ścieżkę dźwiękową do filmu "Róża" zagraną na żywo na katowickim Off Festivalu, ale też wiele innych ciekawych projektów, jak Shofar. Płyty są na Spotify, ale to nie Kilogram Records je tam udostępnił.

- Nie wiem, kto umieścił nasze płyty na Spotify. Nie zrobił tego żaden z moich dystrybutorów ani muzyków – mówi Spider's Web Ola Trzaska, wydawczyni Kilogram Records.

W takim razie kto? Skoro za sprawą muzyki Mikołaja Trzaski obracamy się w filmowych klimatach, tu mamy do czynienia z typowym czeskim filmem. Czyli nikt nic nie wie. Albumy są faktycznie dostępne, a podpisy zamieszczone na Spotify oddają "honor" wydawcy i informują, że należą do Kilogram Records. Ale sama wytwórnia nie ma z tym nic wspólnego.

Kilogram Records próbowało skontaktować się ze Spotify. Przedstawiciele platformy oczekują jednak, że wydawca i muzycy udowodnią, że to oni są faktycznymi właścicielami praw do muzyki.

- Nie mam pojęcia, jak mam udowodnić, że wydałam te płyty. Wszędzie na okładkach istnieje informacja, kto jest wydawcą, jest kompozytorem i wykonawcą – podkreśla wydawczyni. – Tak naprawdę to nie ja powinnam udowadniać, czy moi muzycy mają do tego prawa, tylko Spotify powinien mi udowodnić, na jakiej zasadzie nabył prawa do udostępniania plików z naszych płyt. Wszystko jest tu odwrócone do góry nogami – słusznie zauważa Trzaska.

Utwory z katalogu Kilogram Records na Spotify mają po kilka tysięcy odtworzeń

Wprawdzie stawki na platformie dla artystów są przeważnie śmiesznie niskie – zaś CEO Spotify, Daniel Ek, radzi muzykom, aby ci po prostu… nagrywali więcej kawałków – ale w tym przypadku to bez znaczenia. Jakakolwiek jest to suma, trafia nie do tej kieszeni, co powinna. Zatem do czyjej? Znowu: nie wiadomo.

- Moje wydawnictwo jest dla Spotify nic nieznaczącym kamyczkiem, ale nam już to robi różnicę – podkreśla Trzaska.

W tym przypadku Spotify jest konkurencją dla innych źródeł sprzedaży wydawcy, jak ich własny sklep czy Bandcamp. To inna streamingowa platforma, która działa na zasadach bardziej opłacalnych dla artystów i wydawców. Wielu z nich celowo omija streamingowe molochy, by wspierać właśnie takie przedsięwzięcia, w których prowizja jest dużo niższa i po prostu więcej pieniędzy trafia bezpośrednio do artystów. W tym przypadku wydawca traci, skoro bez jego zgody utwory są udostępniane na Spotify. Słuchacz, zamiast poszukać muzyki na Bandcampie, zadowala się tym, co jest na Spotify. Tyle że dzieje się to wszystko bez zgody wydawcy i muzyków.

Sytuacja przypomina więc piractwo, choć wszystko ma miejsce na płatnej i legalnej platformie

– Nigdy nie byłam zainteresowana umieszczeniem naszych płyt na Spotify, bo ta platforma nie jest dla nas. Wydanie płyty to w tej chwili spore koszty, zwłaszcza dla małych, niszowych wydawców. Jestem szczęśliwa, jak udaje mi się wyzerować koszty i zarobić na ZUS. Umieszczanie naszych płyt na Spotify to dla nas realna strata - podsumowuje Trzaska.

Jak wygląda dodawanie własnej muzyki w praktyce? Spotify tę część spycha na dystrybutorów. Jak czytamy na stronie platformy:

Dystrybutorzy zajmują się wszystkimi kwestiami związanymi z licencjami i dystrybucją oraz wypłacają tantiemy za odtworzenia utworów. Współpracuj z dystrybutorem, aby zamieścić swoją muzykę w Spotify. Wskazani dystrybutorzy spełniają nasze najwyższe standardy dotyczące jakości metadanych oraz ochrony praw intelektualnych. Pamiętaj: większość dystrybutorów pobiera opłatę lub prowizję. Każda usługa jest unikatowa, dlatego koniecznie sprawdź dokładnie, czego potrzebujesz, zanim dokonasz wyboru. Jeśli masz podpisany kontrakt z wytwórnią, Twoja wytwórnia prawdopodobnie korzysta już z usług dystrybutora, który może zamieścić Twoją muzykę w Spotify.

Jeśli więc chce się dodać lub usunąć muzykę z platformy, trzeba to zrobić za pomocą pośrednika, z którym się współpracuje. Polski wydawca Mondoj właśnie w ostatnich dniach zdecydował się zrezygnować z udostępniania wydawanych przez siebie albumów na tej platformie. Zapytałem, jak wygląda taki proces.

– Mamy jednego dystrybutora od nośników fizycznych i cyfrowych. Nie korzystamy z publicznych agregatorów, także proces był bardzo prosty - wysłaliśmy maila do dystrybutora, nasz kontakt powiedział "ok" i dwa dni robocze później katalog został usunięty – wyjaśnia mi Janek Ufnal.

Znacznie dłużej trwał proces dogadywania się z artystami. To jednak tylko dobra wola wydawcy, a potem samego dystrybutora, by zobaczyć, czy wszystko się zgadza.

– Spotify nie ma i nie chce mieć specjalnie dużego wpływu na treści wrzucane na platformę. Dlatego żeby mieć tam muzykę, trzeba przejść przez platformę agregującą – dodaje Ufnal. -  Najwięksi mają własne umowy, reszta korzysta z publicznie dostępnych narzędzi typu Distrokid albo Routenote. Sęk w tym, że są one bardzo dziurawe. Każdy może sobie zrobić konto i wrzucić muzykę, dopóki nie jest rozpoznawalna przez system trackID - czyli dotyczy to twórczości większości wykonawców, którzy wcześniej publikują na Bandcampie.

Gdy dystrybutor zna się z wydawcą, jak ma to miejsce w przypadku Mondoja, sprawa jest prosta: można w takiej sytuacji wierzyć sobie na słowo, że zadbało się o wszystkie szczegóły. Kiedy jednak mamy do czynienia z dużym pośrednikiem, który obsługuje wpuszczane na Spotify pliki bez większej kontroli, zobaczymy, na jak kiepskich fundamentach to wszystko stoi.

Oczywiście nie ma mowy, że ktoś założy konto i zacznie wrzucać np. płyty Beatlesów. Ale jak pokazuje przykład polskiego Kilogram Records, można już bez zgody wydawcy zamieszczać albumy mniejszych wytwórni, które nie chronią dodatkowo swoich płyt. Małemu jest o to trudniej, szczególnie wtedy, gdy nie czuje takiej potrzeby – bo wie, że woli omijać duże molochy jak Spotify. Gorzej, jeśli ktoś zrobi to za nich, cynicznie wykorzystując sytuację. Spotify umywa wtedy ręce, bo przecież zamieszczaniem płyt zajmuje się dystrybutor.

Wydaje się jednak, że to Spotify powinno lepiej pilnować i dbać o to, co trafia na ich platformę

Patrząc jednak na ostatnie wydarzenia, interes firmy leży jednak gdzie indziej. Spotify woli stracić Neila Younga niż antyszczepionkowców. I wyszło na nich: chociaż niektórzy deklarowali, że odejdą od Spotify, konkurencja nie odnotowała wzrostu.

Skontaktowaliśmy się z polskim oddziałem Spotify w celu wyjaśnienia sprawy. Dowiedzieliśmy się tylko tyle, że "ze względu na procedury i wielkość organizacji potrzebujemy trochę czasu na sprawdzenie tej sprawy". Gdy tylko Spotify wyjaśni nam swój punkt widzenia, wrócimy do tematu.

REKLAMA

Problem jednak polega na tym, że w dobie NFT podobnych sytuacji może być więcej. Już mamy przykład startupu, który wymyślił sobie wyjątkowo bezczelny sposób na biznes: jego twórcy wystawiali w serwisie utwory internetowych artystów, licząc na to, że ich technologicznie zaawansowani fani będą chcieli mieć te utwory "dla siebie" i kupią je w formie NFT. Oczywiście wszystko bez zgody głównych zainteresowanych, czyli autorów piosenek – HitPiece po prostu pobierał ich utwory i odsprzedawał.

Oto nowe, współczesne piractwo – wszystko pod płaszczykiem legalności i technologicznego rozwoju.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA