Teraz Spotify pójdzie u mnie w odstawkę. Najlepszy serwis muzyczny stał się bardziej współczesny
Nie Spotify, nie Deezer, nie Apple Music ani inne duże serwisy streamingowe. U mnie rządzi Bandcamp. Tyle że to dość specyficzny portal. Na szczęście jego twórcy w końcu postanowili pójść z duchem czasu. Lepiej późno niż wcale.
Jednym z najważniejszych problemów współczesnych streamingowych gigantów jest to, że płacą artystom śmiesznie niskie stawki. Niedawno Apple pochwalił się, że za odtworzenie jednej piosenki w Apple Music wykonawcom na konto wpada… 0,01 dolara. A to i tak więcej niż Spotify, gdzie stawki wynoszą od 0,006 do 0,0084 dol.
Bandcamp ma zupełnie inną politykę: szanuje artystów
Bierze to się też z tego, że serwis działa na nieco innych zasadach. Owszem, można posłuchać muzyki za darmo, ale głównie to platforma do kupowania plików, a następnie odtwarzania ich za pośrednictwem aplikacji czy strony internetowej. Można też kupiony album pobrać na dysk, nie mówiąc już o tym, że Bandcamp umożliwia nabycie również fizycznych egzemplarzy: płyt, winyli, a nawet kaset.
Bandcamp pobiera jedynie 15 proc. prowizji od sprzedanej płyty. Na dodatek w trakcie pandemii ruszyła akcja, kiedy jednego dnia, w piątek, cała kasa ze sprzedaży trafia wyłącznie do artystów. Wówczas albumy dosłownie są kupowane co sekundę, licznik opchniętych płyt na stronie głównej wariuje, a łączna kwota transakcji to kilka milionów dolarów. Jednego dnia.
To najlepiej pokazuje, że fani muzyki szukają alternatywy dla streamingowych molochów, którzy traktują muzyków jak tanią siłę roboczą. Przesada? Daniel Ek, szef Spotify, rok temu wypalił, że jak ktoś narzeka na zarobki, to niech po prostu nagrywa więcej płyt. Ot, „wstawaj rano, pracuj ciężej” w muzycznej wersji.
Szczególnie ostatnio przy okazji dyskusji o opłacie reprograficznej pojawiają się głosy, że artystom żadne dopłaty i wsparcia nie są potrzebne – jak ktoś jest dobry, to sobie poradzi. To oczywiście nieprawda, bo sztuka rządzi się swoimi prawami. Czasami miliardy zarabia banalne „umpa-umpa”, a eksperymentalne brzmienia dostrzegane są po latach. Podczas gdy ich twórcy muszą parać się innymi zajęciami.
Ze Spotify jest trochę jak z Facebookiem
Byłbym hipokrytą pisząc, że nie korzystam ze Spotify. Zdarza mi się, bo z tym streamignowym portalem jest z Facebookiem: „wszyscy tam są”, więc wygodniej odpalić aplikację, szczególnie na telefonie. Jednak tak naprawdę to Bandcamp jest moim pierwszym wyborem: staram się tam kupować albumy, szukać nowych wykonawców, eksplorować mniej znane gatunki.
Spotify to dla mnie nieudana rewolucja. Kilka lat temu faktycznie głowa eksplodowała na wieść o tym, że jest platforma, która za śmieszne pieniądze oferuje dostęp do niemal całej muzyki na świecie. Oczami wyobraźni wielu widziało nieznanych artystów, którzy robią karierę, bo ktoś odkrył ich na Spotify.
Rzeczywistość jest inna: trendy dyktują algorytmy, wszyscy słuchają tego samego, a twórcy zarabiają śmieszne grosze. Ale i tak korzystam, jak z Facebooka, bo niektóre opcje są bardzo komfortowe, jak choćby możliwość zgrania albumu i słuchania go w trybie offline.
Bandcamp staje się coraz ciekawszą alternatywą dla Spotify
Coś, co wcześniej było domeną streamignowych gigantów, wreszcie jest codzienną również na Bandcampie. To nowa opcja, którą twórcy wprowadzili niedawno.
Wiem, jak to brzmi – Bandcamp ma być alternatywą, a technologicznie jest mocno zacofany. Nie świadczy to dobrze o Bandcampie, ale… lepiej późno niż wcale. Teraz można ściągnąć album wcześniej i słuchać go nawet wtedy, gdy nie mamy dostępu do sieci. Nareszcie.
Oby Bandcamp szukał podobnych pomysłów, nie tylko naśladując konkurencję, ale wprowadzając rozwiązania, których nie ma. Model dystrybucji mi się podoba, na dodatek jest w stanie przynosić zyski, ale Bandcamp to ciągle ten gorszy, młodszy kolega wielkich. Przydałoby się przetasowanie, bo model biznesowy Spotify nie jest korzystny: ani dla artystów, ani dla słuchaczy, którzy wpadają w pętle algorytmów.
Zdjęcie główne: Piotr Swat / shutterstock.com