Chodniki im już nie wystarczą. Hulajnogi anektują pociągi i tramwaje
Najpierw ustępujesz na chodniku, a potem robisz miejsce w autobusie, pociągu i tramwaju – przed elektrycznymi hulajnogami nie ma ucieczki?

Na Spider's Web wielokrotnie pisałem o problemach pieszych w poruszaniu się po mieście. Zresztą na wsi nie jest lepiej, a kto wie, czy nawet nie gorzej – sam nieraz muszę pokonywać niemały fragment ruchliwej drogi nierównym, błotnistym poboczem, bo władze gminy nie wzięły pod uwagę, że ktoś może jeszcze podróżować autobusami. Serio, w 2025 r.? Przecież są auta.
W mieście te kłopoty widać niemal na każdym kroku. Chodniki wbrew nazwie coraz rzadziej służą chodzeniu. Za to świetnie nadają się do parkowania czy jeżdżenia ogromnym elektrycznym rowerem bądź niewiele mniejszą e-hulajnogą. Wielkie koła, potężne baterie, grube siedziska – pojazd jak na wyprawę do lasu, a to tylko sposób poruszania się po miejskiej dżungli. Większy zjada mniejszego i słabszego, więc pieszy musi pokornie ustępować miejsca.
A jak już doczłapie się do przystanku, wystoi swoje na wiacie niechroniącej przed słońcem, opadami czy wiatrem i w końcu wejdzie do autobusu czy tramwaju, to nie - wcale nie będzie lepiej. Tam też czeka go walka z elektrycznymi hulajnogami.
To coraz większy problem również w pociągach
Szczególnie tych regionalnych, które dowożą ludzi z mniejszych miejscowości do większych miast. Wrocławska "Wyborcza" pisze o akcji konduktorów, którzy według jednego z pasażerów "wyposażeni w miarki, zaczęli egzekwować nową, nieudokumentowaną zasadę". Na celownik wzięto hulajnogi, których długość nawet po złożeniu przekracza 90 cm. Jeśli jakaś się nie mieści, niczym walizka na lotnisku, trzeba dopłacić jak za przewóz roweru.
- Z roku na rok w naszych pociągach obserwujemy coraz większą liczbę hulajnóg, urządzeń transportu osobistego czy rowerów. Jednocześnie rośnie liczba pasażerów ogółem, co utrudnia ich sprawny przewóz – wyjaśnia Paweł Jantura z Kolei Dolnośląskich.
Przedstawiciel przewoźnika zwraca uwagę, że pojazdy "gabarytowo często zbliżają się już do rowerów". Na dodatek konduktorom coraz trudniej jest odróżnić hulajnogi od lekkich skuterów. Cóż, chwała im za to, że przynajmniej próbują, bo w wielu miastach macha się na to ręką. Jeździ szybko, wygląda jak motocykl, ale porusza się po drodze dla rowerów? To pewnie rower! Czasami mam wrażenie, że naprawdę tak podchodzi się do tego coraz większego problemu.
Rozumiem działania przewoźnika i je popieram
Co więcej, wymagałbym podobnych od innych. To nie tak, że sprzeciwiam się wszystkim hulajnogom elektrycznym. Te małe, lekkie i poręczne, świetnie sprawdzają się w mieście. To ma sens. Wychodzisz z domu, dojeżdżasz na przystanek, jedziesz komunikacją miejską, wysiadasz i te ostatnie kilometry pokonujesz na hulajnodze. To bardzo dobre rozwiązanie.
Tyle że coraz częściej osoby chcące tak jeździć dochodzą do następujących wniosków: po co mam jechać 20 km/h, skoro mogę pędzić 40 km/h. Albo i więcej. Po co mi mała bateria, skoro mogę mieć ogromną i wystarczającą na dłużej. Przecież (prawie) nikt tego nie kontroluje i nie sprawdza, więc w czym rzecz?
Hulajnogi i rowery elektryczne mogłyby świetnie współgrać z transportem publicznym, ale piękna idea – jak to niestety często bywa – została zbrukana. Trudno nie dojść do wniosku, że powód znowu jest ten sam. Po prostu wygrało myślenie, że ja mam mieć najwygodniej. A co z resztą, która ucieka z chodnika, nie może przecisnąć się w autobusie i tramwaju? Prawo dżungli. "Wśród drapieżników nie ma przyjaźni", jak śpiewał Dezerter.







































