Z Ubera to jest taka sharing economy, jak ze Spider's Weba gazeta
Uber i Airbnb to najnowsze zdobycze kultury zachodniej. Hipsterzy, a zaraz potem także ludzie, je pokochali wraz z płynącą z nimi dumną filozofią sharing economy (ekonomia dzielenia się). A gdybym powiedział wam, że w naszym skrywanym przez lata za żelazną kurtyną maleńkim zaściankowym świecie, sharing economy praktykujemy już od dawna?
Kiedyś byłem u fryzjera, a sympatyczna pani za drobną opłatą przez 30 minut dzieliła się ze mną swoją maszynką do strzyżenia włosów. Wprawdzie miałem wtedy pralkę, ale w pobliskiej pralni mieli większe, dlatego rzuciłem na ladę pognieciony banknot, a w zamian przez całą dobę użyczali mi swojego bębna, a nawet suszarni. Nie miałem za to maszyny do szycia, ale przesympatyczna pani Jadwiga pomimo podeszłego wieku była zaznajomiona z ideą sharing economy i skróciła mi spodnie od garnituru. Trzeci grosik dla Jadzi.
Potem był jeszcze Bogdan, taksówkarz. To był w ogóle ananas, on z sharing economy zrobił sobie sposób na życie - woził ludzi po mieście swoją własną taksówką, opowiadał dyrdymały o reptilianach, a za to wszystko kasował jeszcze pieniądze. W jego opowieściach przewijał się jeszcze Wiktor, kuzyn z Poronina, który miał tak wielką hacjendę, że dzielił się nią z przypadkowo napotkanymi ludźmi i uzbierał w ten sposób na własny wyciąg narciarski.
A potem pojawili się startupowcy z Ubera i Airbnb. I zupełnie jak gdybyśmy urodzili się wczoraj wszyscy uwierzyliśmy im, że wymyślili sobie coś zupełnie nowego.
Sharing economy my ass
Środowiska startupowe generalnie bywają dość komiczne i żeby wytknąć wszystkie absurdy, wokół których się obracają, trzeba by było napisać zapewne całą książkę. Odkrywanie na nowo Ameryki jest tylko jedną z ich przypadłości, chyba nawet tą mniej uporczywą, ale hej - skoro działa i się sprzedaje, to czy warto krytykować? Cóż, nie bez znaczenia jest tu zapewne... brak refleksji ze strony użytkowników, którzy słyszą frazes w stylu "Yes, we can!", "Dobra zmiana" albo nawet "Teraz 50% mniej cukru" i bez zastanowienia kupują wszystko to, co nowe.
No bo czym się różni sharing economy od zwykłego, prostego, piastowskiego świadczenia usług? Czasem ma wrażenie, że tylko mobilną aplikacją (choć i tutaj ostatnio robi się nam jakby remis). Tak taksówkarz, jak i uberowiec dzieli się z nami swoim samochodem. Co więcej, żeby jeździć taksówką musisz mieć samochód. Tymczasem nie raz i nie dwa spotkałem kierowcę Ubera, który mówił "Aaa, tę Toyotę dali mi z centrali, ja na co dzień mam Golfa IV i... o panie, no nie ma porównania, nie ma porównania". No to może zatem sharing economy polega na tym, że startup dzieli się samochodem ze swoimi kierowcami? Jeśli tak, to zwracam honor, rzeczywiście jest tu coś innowacyjnego.
Ale nie tak przedstawiają to przecież sami twórcy pomysłu. A tymczasem dalej nie widzę różnic między sharing economy, a świadczeniem usług. Tak jeden, jak i drugi, bierze za to pieniądze (pośrednio lub bezpośrednio). Tak jeden, jak i drugi, prowadzi działalność gospodarczą. Kierowca Ubera zwykle nie ma licencji, a taksówkarz tak. Ale czy brak wymaganych papierów można w jakikolwiek sposób wpisać w definicję sharing economy? Czy domniemana, bo przecież nie rzeczywista"hojność" jest jakimś atrybutem wyłączającym konieczność posiadania stosownych uprawnień?
Analogiczne pytania kierowałbym np. w kierunku Airbnb, czyli kolejnej firmy starającej się wpasować w ten nurt współdzielenia, która na nowo wymyśliła najem i usługi hotelarskie, choć tak na dobrą sprawę innowacyjność - tak jak w przypadku Ubera - ograniczyła się do napisania fajnej aplikacji i ładowania odpowiedników PKB pomniejszych afrykańskich państw w reklamę i wykańczanie konkurencji.
Sharing economy zadomowiła się już we współczesnych słownikach prasy, startupowców, blogerów czy innych młodych ludzi (oraz hipsterów), choć mało kto zadaje sobie pytanie na temat tego co to pojęcie tak naprawdę oznacza. Nowocześni myśliciele przerzucają się w definicjach, które z kolei odbiegają od rzeczywistości albo definiując ją nietrafnie, albo utopijnie. Robi się z tego taka trochę plakietka dla wybranych, choć zupełnie niesłusznie, która będzie dyktować nam, które dzieci ze szkoły są bardziej cool od pozostałych.
A tymczasem albo sharing economy to mit, ściema, marketingowa papka, albo ktoś tym rozporządza na siłę. Idąc tym tropem sharing economy uprawia także moja fryzjerka i pobliska wypożyczalnia samochodów (założona w 1982 roku). Chociaż to zły przykład - wypożyczalnia samochodów ma w sobie zdecydowanie więcej dzielenia od Ubera. Aczkolwiek postaram się w najbliższym czasie przejechać Uberem i poproszę kierowcę - może się ze mną podzieli i da poprowadzić. Jeśli się uda, odniosę się do sprawy w aktualizacji.
Natomiast oczywiście w całej tej zamglonej definicji być może giną nam na drugim planie rzeczywiście warte głębszej analizy w kontekście fenomenu społecznego usługi takie jak BlaBlaCar, które rzeczywiście mają w sobie coś z dzielenia, nawet jeśli gdzieś tam w tle przewija się kasa. Tak jak kolega, który pożycza ci swoje notatki, a ty w zamian dajesz mu flaszkę. Ale już nie wykładowca czy korepetytor.
*Przemyślenia na podstawie art. Dziennik Gazeta Prawna - Sharing economy: Uber i Airbnb mają niewiele wspólnego z dzieleniem się czymkolwiek