Profesjonalizacja dzieciństwa. Czy dzieci nadal mogą mieć leniwe lato?

Wakacyjne obozy i kursy zamiast odpoczynku przygotowują dzieci do twardej gry w dorosłości. Rodzice optymalizują dzieciństwo swoich pociech, aby zwiększyć ich szansę na dobre życie.

fot. shutterstock.com/ Jorm Sangsorn

Jednak w pogoni za kolekcjonowaniem wpisów do CV dzieci mogą bezpowrotnie utracić swoje najszczęśliwsze lata. Może więc powinniśmy dać im takie dzieciństwo, jakiego sami doświadczyliśmy kilka dekad temu. Na świeżym powietrzu, z dużą ilością wolnego czasu, który pozwoliłby na budowanie samodzielności i nieskrępowaną zabawę. Tylko czy to w ogóle możliwe?

Jestem tak stary, że mogę snuć kombatanckie opowieści. A zatem: prawie całe moje dzieciństwo przypadło na lata 90. XX wieku. Kiedy dziś myślę, jak wyglądały moje letnie miesiące, mam przed oczyma dwie przestrzenie.

Pierwsza to małe, senne miasteczko na wschodzie Polski. A konkretnie nudne osiedle domków jednorodzinnych przy ulicach pokrytych żużlem zamiast asfaltu. To na nich ścigałem się z kolegami na rowerze albo do nocy grałem w gierkę zwaną “jedno podanie”, tłukąc piłką w płot jakimś cudem nieźle znoszącej te hałasy sąsiadki.

Druga to wieś, gdzie mieszkali moi dziadkowie. Choć powinienem powiedzieć babcie, bo to na nie spadał główny ciężar opieki. Ta troska wyglądała jednak inaczej niż dziś. Babcia zapewniała nam wikt i opierunek, ale większość dnia spędzaliśmy poza domem, czyli na dworze (na polu, jeśli czytasz to w Krakowie). 

Ze starszymi braćmi i kolegami w moim wieku, a mogłem mieć wtedy może 7 lat, chodziłem nad staw, gdzie całe dnie łowiliśmy ryby. Razem budowaliśmy prowizoryczne domki na drzewie, choć słowo domek to oczywiście przesada. Była to raczej deska przybita gwoździami do grubszych gałęzi. Razem odkrywaliśmy okolicę na rowerach, zdzierając kolana do krwi. Strzelaliśmy z łuku do tarczy, robiliśmy ogniska.

Pewnie mógłbym tak wymieniać dalej, ale najważniejsze jest to, że wszystko to robiliśmy bez pomocy, a przede wszystkim bez nadzoru dorosłych. Babcia, owszem, opiekowała się nami, ale polegało to głównie na wypchnięciu nas za próg domu tuż po śniadaniu i ściągnięciu z powrotem na obiad, a potem kolejny raz o zmroku. 

Podobnie zresztą było w moim miasteczku. Do domu wracało się na obiad i na kolację. Cały czas pomiędzy tymi punktami był wypełniony nieskrępowaną zabawą na świeżym powietrzu. Choć czasem była to zwyczajna nuda. Włóczenie się bez celu po okolicy czy drapanie po nogach pogryzionych przez komary, pokrytych opalenizną i brudem. Gdy były grosze (dosłownie), można było pójść na lody albo kupić chipsy.

Fot. Shutterstock / fran_kie
Dawniej zabawa oznaczała przede wszystkim aktywność poza domem, fot. Shutterstock / fran_kie

Wyjątkiem były oczywiście deszczowe dni, które  spędzało się na nicnierobieniu w domu. Domu, do którego koledzy wpadali bez zapowiedzi, po prostu dzwoniąc dzwonkiem do drzwi i pytając: czy jest Marek? Zwykle byłem, bo nie pamiętam, abym jeździł na letnie obozy czy kolonie. Może nie chciałem, a może nie było nas wtedy na nie stać? Może nikt o tym nie myślał, bo wakacje rodziny wywodzącej się ze wsi to nie tylko wiejska sielanka, ale przede wszystkim ciężka praca przy żniwach. Tak, także dla dzieci. Na przykład przy workowaniu zboża. W kurzu tak gęstym, że kolejne dni cieknące z nosa gluty miały czarny kolor. Ale to temat na inny esej.

Tata, czyli helikopter 

Dziś, kiedy sam jestem dziadkiem... Tfu, tatą. Zastanawiam się, czy moje dzieci będą mogły cieszyć się latem rodem z lat 90. zeszłego stulecia?

Owszem, wspominam tamte wakacje z nostalgią. I wiem, że nie jestem jedyny. Na TikToku czy Instagramie to popularny trend, w którym rodzice z pokolenia milenialsów próbują dać swoim dzieciom takie wakacje, jakich sami kilka dekad temu doświadczyli. Na świeżym powietrzu, z dużą ilością wolnego czasu, przestrzenią, aby móc robić to, na co mają ochotę. Nawet jeśli oznacza to – o zgrozo – nudę, która dziś utożsamiana jest z marnotrawieniem czasu. A to grzech najcięższy w epoce wydajności

Moi synkowie są jeszcze na to za mali, ale jako rodzic sam zastanawiam się, czy takie wakacje są jeszcze możliwe? Bo tak, lubiłem takie lata, gdy byłem dzieckiem. Chciałbym dać moim dzieciom czas na nieskrępowaną zabawę, aby pomóc im budować samodzielność. Jednak widzę, że świat bardzo się zmienił.

No dobrze. Nie zmieniło się jedno: rodzice muszą pracować. I to na pełen etat, a często i więcej. Bo nadgodziny to chleb powszedni Polaków. Pewnie chcieliby mieć czas dla dzieci, uczestniczyć w ich zabawach. Przyglądać się temu, jak polują na potwory czy warzą mikstury, ale kapitalizm i kultura zapierdolu stoją w opozycji do tak dużej ilości wolnego czasu. Urlop jest więc mocno ograniczony. A pracująca mama czy tata nie mogą po prostu zostawić dzieci samych sobie. Normy rodzicielskie pod tym względem zupełnie się zmieniły. Obecnie rodzic, który wysłałby po śniadaniu dziecko na dwór/pole, aby samo znalazło sobie zajęcie, i oczekiwał, że wróci na obiad, a najlepiej na kolację, zostałby uznany nie tylko za niezaangażowanego, ale wręcz zaniedbującego. Słowem: złego. To w lepszym przypadku. W gorszym czekałby go lincz. Dziś rodzic musi być jak helikopter. Z noktowizorem. 

Zmieniło się też to, kto pracującym rodzicom pomaga w opiece nad potomstwem. Dawniej oczywistym wyborem byli babcie i dziadkowie. Często rodziny żyły zresztą pod jednym dachem w wielopokoleniowych domach. A to ułatwiało sprawę, bo dziadkowie na co dzień byli obecni w życiu wnuków. Budowali relację nie od święta, lecz każdego dnia.

Dziś dla wielu rodziców oddawanie dzieci pod opiekę babciom jest zwyczajnie niemożliwe. Czasami wynika to z odległości. Wielu młodych wyjechało do największych miast, pozostawiając swoich rodziców w małych miasteczkach i wsiach. Kiedy dziś sami są rodzicami, nie mogą więc liczyć na pomoc. 

Czasami wynika to też ze zmiany stylu życia dziadków, którzy nie chcą odgrywać roli niańki. Dzisiejsi babcie i dziadkowie to wciąż dość młodzi, zdrowi i chętni do życia pięćdziesięcio- czy sześćdziesięciolatkowie. Tak jak wszyscy ulegają narracji, że trzeba cieszyć się życiem, wyjazdami, spotkaniami z przyjaciółmi czy emeryturą. I mimo że to zwrot bardziej ku potrzebom egocentrycznym niż wspólnoty rodzinnej, to mają do tego pełne prawo.  

Skoro więc rodzice muszą pracować, a ich dzieci nie mogą zostać same w domach, to jedynym wyjściem wydają się letnie obozy i półkolonie. O tym, jak wielki to biznes, szeroko przeczytacie w tekście Rafała Pikuły, ale tu zaznaczę, że dla rodziców oznacza to walkę o zapewnienie im opieki w sensownym miejscu. I mówiąc o walce, wcale nie przesadzam.

Smutek (z) tropików

„Śmierć, podatki i coroczna paniczna walka o letnią opiekę nad dziećmi – to jedyne gwarancje w życiu rodzica” – pisała pisarka i felietonistka Amil Niazi w The Cut, pokazując, jak wygląda walka o półkolonie dla dzieci, która zaczyna się wiele miesięcy przed latem.

Jak wielkiego wysiłku to wymaga, doskonale obrazuje historia amerykańskiej matki opisana przez Bloomberga. Przygotowania do wakacji dziecka zaczynała ona zimą, bo zapisy na najciekawsze obozy letnie kończą się po kilku chwilach od ich uruchomienia. I to mimo rosnących z roku na rok cen sięgających kilkuset dolarów za tygodniowy turnus. Nawiasem mówiąc, ceny w największych polskich miastach nie są specjalnie niższe. Całość logistycznie dorównuje operacji wojskowej, bo skompletowanie siedmiu obozów na dziewięć tygodni wakacji, dopasowanych do zainteresowań dziecka czy w dogodnej lokalizacji, jest trudne do osiągnięcia. Kiedy jednak się uda, trzeba – tak jak zrobiła owa matka – mieć arkusz kalkulacyjny w Excelu, a w nim dane, co i gdzie robią w lecie nasze dzieci. Niezależnie od tego, czy to egzotyczne tropiki, Mielno czy Okuninka. Ma być na tip-top. Inaczej smutek i rozczarowanie. 

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
Latem można nauczyć się czegoś nowego, ale czy to konieczne? fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

Rodzice – nie ze swojej winy – ulegają presji otoczenia, aby ten wakacyjny czas nie był zmarnowany. Logika kapitalizmu podpowiada przecież, że latem można nauczyć się czegoś nowego, np. kodowania, gry na instrumencie czy chociaż podszlifować angielski. Nawet obozy czy półkolonie sportowe to nie jest zwykła rozrywka, ale przygotowywanie dzieci do twardej gry w dorosłości. Tak jakby nie można było po prostu dla przyjemności i zdrowia pokopać piłki. Celem jest już nie tylko zabawa, ale wychowanie profesjonalnego zawodnika. I pisząc te słowa, mam w pamięci historię znajomego, który zabronił dziecku grać z kolegami w piłkę na podwórku, bo chłopiec następnego dnia miał trening. A to na treningu pod okiem fachowców miał dawać z siebie wszystko. Bo tak może załapać się do pierwszego składu, zabłysnąć, wpaść w oko piłkarskiemu skautowi, który wyszukuje talenty. A od tego już tylko krok do profesjonalnej kariery piłkarza, sutych kontraktów, sławy i tak dalej. 

Tę grę o to, by zwiększać życiowe szanse, nazywam roboczo profesjonalizacją, a może optymalizacją dzieciństwa. Robieniem wszystkiego, aby dać dzieciom jak najwięcej możliwości w późniejszym życiu. Po to, by zwiększyć ich szanse na dobrą i lepszą przyszłość. Życie lepsze niż nasze. A statystycznie większe tego prawdopodobieństwo mają osoby, które ukończą dobre studia na prestiżowym uniwersytecie. Bo to z kolei pozwala zdobyć wysoko płatną pracę.

Dziecko: projekt

Trudno krytykować rodziców za to, że chcą dla swoich dzieci jak najlepiej. I wcale nie mam zamiaru tego robić. Obawy o przyszłość dzieci w świecie rosnących nierówności i niepewnej przyszłości są uzasadnione. Jednak w efekcie nie tylko na wakacjach, ale przede wszystkim poza nimi nasze dzieci większość roku przeskakują z jednych zajęć na drugie. A ich dnie niczym w bezdusznej korporacji wypełnione są zadaniami niemal od świtu do zmierzchu. Rano szkoła, po niej zajęcia dodatkowe: angielski, drugi język, programowanie, gra na gitarze albo pianinie. A przydałby się też jakiś sport, więc najlepiej tenis, basen albo piłka. Grafiki dzieci bywają wypełnione bardziej niż u dorosłych. Dzieci po kilku godzinach szkoły drugi etat wyrabiają poza nią na zajęciach dodatkowych. I brak prac domowych nie jest tu wielkim pocieszeniem.

Na wakacjach poprzez uczestnictwo w wyspecjalizowanych obozach czy koloniach wcale nie wygląda to inaczej. Letni okres zamiast odpoczynkiem staje się dwumiesięcznym czasem rozwijania umiejętności i uzupełniania przyszłego CV. Jednak dając dzieciom to wszystko, co ma zapewnić im świetlaną przyszłość, jednocześnie zabieramy im niektóre rzeczy z ich teraźniejszości. 

Kiedy zajęcia i zaplanowane aktywności porządkują im wakacyjny (lub każdy inny) dzień, mają mniej czasu na swobodną zabawę. W Stanach Zjednoczonych od dekad obserwowany jest zresztą spadek ilości czasu, który dzieci na to poświęcają. W latach 1981 do 1997 obniżył się on o jedną czwartą. I choć USA to nie Polska, to trudno oczekiwać, aby nad Wisłą było specjalnie inaczej. Zabawa, nawet jeśli jest, musi czegoś uczyć i być wydajna. 

„Wszystkie rodzaje niezależnych aktywności, które kiedyś były częścią normalnego dzieciństwa, stopniowo zanikają” – mówił w Vox.com profesor psychologii Peter Gray z Boston College, który zajmuje się badaniem zabawy.

Przekonywał też, że spadek ilości czasu wolnego dzieci jest niekorzystny dla jakości zabawy, bo zorganizowane zajęcia takie jak lekcje czy zajęcia sportowe, podczas których dorośli oceniają osiągnięcia dzieci, bardziej niż zabawę przypominają pracę.

A na tym nie koniec. To też niekorzystne dla samej nauki. 

Homunculus ludens: człowieczek bawiący się 

„Dzieci potrzebują czasu na zabawę, aby rozwijać umiejętności motoryczne i społeczne” – przekonywał Gray wraz ze współpracownikami w czasopiśmie naukowym „Journal of Pediatrics”. Argumentowali też, że mniej czasu na zabawę może negatywnie odbić się na zdrowiu.

„Spadek ilości czasu na zabawę i niezależność może być jednym z powodów, dla których dzieci i nastolatki zgłaszają gwałtowny wzrost poziomu lęku, depresji i smutku w ostatnich latach” – ostrzegali naukowcy.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
Przerwa od szkoły może być dobrą okazją, aby dzieci poczuły, że same dysponują swoim czasem, fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

Niewykluczone więc, że rodzice, zapisując dzieci na wszelkie rozwijające umiejętności obozy i kursy, ograniczają im czas na swobodną zabawę. W pogoni za przystosowywaniem naszych dzieci do świata pracy i rynkowej logiki zapominamy, że zabawa pomaga im rozwijać zdolności wykonawcze. To zestaw umiejętności takich jak planowanie czy samokontrola. Ba, nawet kiedy pozwalamy im się bawić, to często nadzorujemy to, co robią, dokąd chodzą, z kim się spotykają i tak dalej. Przyczyn tego zjawiska jest wiele, pisałem o nim tutaj. Kluczowe są jednak jego skutki.

Ciekawie obrazuje to badanie przeprowadzone w latach 90. XX wieku w Szwajcarii. Porównano tam dzieci bawiące się w swojej okolicy bez nadzoru rodziców z tymi, które spędzały więcej czasu na zabawie w parkach, ale pod okiem mamy czy taty. Okazało się, że te pierwsze mają dwukrotnie więcej przyjaciół, wykazywały się lepszymi umiejętnościami społecznymi i motorycznymi.

„Im bardziej zabawa dzieci jest zorganizowana i kierowana przez dorosłych, tym mniej okazji mają one do rozwijania naprawdę ważnych umiejętności” – powiedziała w Vox.com Lynn Lyons, terapeutka specjalizująca się w zaburzeniach lękowych.

Nie dziwi więc, że część rodziców – tak, tych zamożniejszych i uprzywilejowanych, mających wolne zawody i elastyczny czas pracy – zaczęła buntować się przeciwko optymalizacji dzieciństwa. Postanowili zwolnić i dać dzieciom takie lato, jakiego sami doświadczyli w latach 90. XX wieku albo i wcześniej. W amerykańskiej prasie, przez którą przetoczyła się debata na ten temat, trend nazywany jest „dzikim” albo „leniwym” latem.

Leniwe lato, prawdziwe wakacje

„Dlaczego nie pozwolić dzieciom na >>dzikie<< lato?” – pytała wspomniana już Amil Niazi, felietonistka The Cut. Anna North, dziennikarka Vox.com pytała: „Czy dzieci nadal mogą mieć leniwe lato?”, a "New York Times" zastanawiał się: „Czy to w porządku, żeby twoje dzieci >>gniły<< całe lato?”.

W końcu dzieci mają przed sobą całe życie. Jeszcze zdążą nauczyć się matematyki czy zdobyć inne potrzebne w pracy umiejętności, a krótkie lato, gdy masz 7, 10 czy 12 lat, zdarza się tylko raz w życiu. Możemy zapisać je na kolejne kursy, obozy i warsztaty, ale w tym czasie być może ich najszczęśliwsze lata bezpowrotnie uciekną. Wakacje to jedyny okres, kiedy mogą zwolnić, odpocząć, pobyć razem – tak można określić ich zbiorową argumentację.

I trudno się z nimi nie zgodzić. Wielu rodziców chciałoby dać dzieciom takie lato, ale jednak większość nie będzie mogła pozwolić sobie na taki luksus, bo musi pracować. A cały ich letni urlop to zwykle dwa tygodnie, bo współczesne społeczeństwo nie jest zbudowane z myślą o wspieraniu rodzin, lecz wyciskaniu jak najwyższych zysków dla akcjonariuszy. Ba, w codziennym rodzicielskim znoju, a polscy rodzice są najbardziej zmęczonymi i wypalonymi na świecie, wielu z nich nie będzie miało sił ani przestrzeni, by w ogóle się nad tymi kwestiami zastanowić. A już samo to, że inni, „lepsi”, tak robią, może wywoływać poczucie winy.

Do tego wielu rodziców nie będzie miało odwagi, by dać dzieciom swobodę eksplorowania, bo tak, świat widziany oczami rodzica bywa przerażający. Wiem, że wielu – ja też – chciałoby umieć zostawić dzieci z własnymi pomysłami, aby mogły poznać ten rodzaj niezależności, jaki daje decydowanie o tym, jak spędzą dzień. Nawet jeśli ostatecznie skończy się na „gniciu”, nicnierobieniu i nudzie. Bo nuda to nic złego.

Może pozwoliłoby to ich dzieciom docenić dzieciństwo, kiedy już dorosną? Albo chociaż nieźle je wspominać, jak i ja wspominam własne? Może już jako dorosłym będzie im łatwiej zrozumieć, że równowaga między pracą a życiem prywatnym jest konieczna? Taką mam nadzieję.

Gdzie jest twój rower, dzieciaku?!

Chciałbym dać dzieciom dzikie, nudne, gnijące lato, ale czy to w ogóle możliwe? Szczególnie w erze TikToka i YouTube Kids. Wracam do tego pytania, bo nostalgia ludzi z mojego pokolenia zdaje się pomijać jeden przykry fakt. To, że rzeczywistość wygląda dziś zupełnie inaczej. A godziny spędzone na „niczym” raczej nie będą budowaniem domku na drzewie czy strzelaniem z łuku, lecz godzinami spędzonymi przed ekranem telefonu.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
Czy w erze smartfonów i krótkich rolek nuda w ogóle istnieje? fot. Shutterstock / Jorm Sangsorn

Świat się zmienił, a wraz z nim to, jak wygląda czas wolny. Przedmioty, które kiedyś pozwalały go wypełniać, są inne niż obecnie. Doskonale podsumował to profesor Rusłan Słucki z Uniwersytetu Toledo.

"Jeśli cofniemy się do lat 80. lub początku lat 90., najcenniejszym artefaktem, jaki posiadały dzieci, był rower. Dziś rower został zastąpiony telefonem komórkowym" – mówił w Vox naukowiec.

To zastąpienie dzieje się od najmłodszych lat. Z badania „Brzdąc w sieci” wynika, że w Polsce co dziesiąte dziecko już w okresie przed pierwszymi urodzinami (sic!) korzysta z ekranów. A intensywność i powszechność kontaktów rośnie z wiekiem. W przypadku maluchów w wieku 3-6 lat z ekranów korzysta nawet 75 proc. dzieci. Co gorsza, średnio w dni powszednie kilkulatki spędzają przed ekranem 1,5 godziny dziennie, a w weekendy i wakacje jeszcze więcej. Do tego zdecydowana większość dzieci korzysta z ekranów w samotności, z bardzo niewielkim udziałem rodziców lub zupełnie bez ich nadzoru.

Diagnoza Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę pokazuje, że w wakacje dzieci spędzają czas wolny w mediach społecznościowych. Robi tak już ponad połowa 7-9-latków, mimo że formalnie nie powinni móc w ogóle założyć konta na Facebooku, TikToku, Instagramie czy YouTube. Zabraniają tego wewnętrzne regulaminy platform.

– Media społecznościowe narażają młodych użytkowników na uzależnienie, treści prezentujące ryzykowne i wulgarne zachowania, przemoc i seks. Musimy chronić przed nimi dzieci do 13., a najlepiej 15. roku życia – ostrzega Łukasz Wojtasik, koordynator programu Dziecko w Sieci w Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę, podkreślając, że wakacje to nie lada wyzwanie dla rodziców.

To było wyzwaniem również dwie czy trzy dekady temu. Pamiętam wakacje, kiedy byłem już nieco starszy, pewnie początek lat dwutysięcznych. Mogłem mieć 12 może 13 lat. Miałem już wtedy pierwszy komputer. Być może z dostępem do internetu. To on stał się najcenniejszym artefaktem. Standardem stawały się dni, gdy włączałem komputer i gry od razu po wyjściu rodziców do pracy, a gasiłem tuż przed 15, aby zdążył wystygnąć, zanim wrócą do domu. Robiłem tak, aby móc skłamać, że wcale nie grałem przez cały boży dzień. Nie wychodziłem wtedy z domu ani na chwilę. Nie grałem w piłkę, nie budowałem domku na drzewie, nie łowiłem ryb. Grałem. 

Oczywiście gry – jak twierdzą eksperci cytowani przez Vox – nie są wcale takie najgorsze. Mogą przynieść dzieciom wiele korzyści od wspierania nawiązywania relacji przez budowanie odporności psychicznej aż po rozwijanie umiejętności krytycznego myślenia.

Problem w tym, że dziś dzieci nie tylko grają, lecz - co pokazałraport „Internet dzieci” - przede wszystkim godzinami oglądają filmiki na YouTube i scrollują TikToka. Wpadają w pułapkę platform społecznościowych, których szkodliwość jest szeroko opisana. 

A to raczej nie jest nostalgiczna wizja luźnych i dzikich wakacji.