Z kopalni do sieci. Dzieci znów harują

Zmieniliśmy fabryki na platformy społecznościowe, łachmany na modne bluzy, ale jedno pozostało bez zmian – dzieci nadal pracują. Tyle że zamiast w kopalni czy tkalni dziś harują w internecie, karmiąc machinę zasięgów i marzenia dorosłych o szybkim sukcesie. Czy naprawdę tak wiele się zmieniło?

Dzieci-robotnicy z kopalni węgla Pennsylvania Coal sportretowani przez fotografa Lewisa Hine'a w 1911 roku. Chłopcy są pokryci węglowym pyłem, bo pracowali oddzielając młotami łupki od wydobytego węgla. Fot. Lewis Hine / Shutterstock / Everett Collection

Historia nie tyle lubi się powtarzać, ile się rymuje – miał mawiać Mark Twain. Niezależnie od tego, czy faktycznie są to jego słowa, lektura książki "Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki. Jak zmuszano dzieci do pracy" Magdaleny Kopeć pokazuje, że przeszłość w niektórych wersach może być do teraźniejszości bardzo podobna. 

Są to z pewnością wersy dotyczące pracy dzieci. Bo choć przez stulecie w naszym świecie zmieniło się niemal wszystko, to tak naprawdę nie zmieniło się nic. No dobrze, prawie nic.

Ale po kolei. Autorka książki, Magdalena Kopeć, pisarka i historyczka, z wrażliwością i empatią opisuje, jak wyglądała harówka dzieci w XIX wieku i pierwszych dekadach wieku XX. Choć trudno w to uwierzyć, praca dzieci, w tym tych zaledwie kilkuletnich, była codziennością jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Oczywiście mowa o naszym kraju, bo w skali globalnej dzieci wciąż pracują, nierzadko w podobnych warunkach. 

Historyczka podąża ich śladem, opisując, jak mali robotnicy pracowali w fabrykach, hutach, tartakach czy tkalniach. Miejsca pracy można właściwie wymieniać w nieskończoność, bo dziewczynki i chłopcy harowali w wielu branżach, poświęcając na to każdego dnia wiele godzin. Czy to w pobliżu przemysłowego pieca, w górniczym pyle czy na kolanach, obrabiając pole; bez względu na to, czy z nieba lał się deszcz, czy żar. Ba, pracowali jako służące i opiekunki, choć sami potrzebowali opieki i troski. Tak samo jak zagwarantowania im podstawowych praw do bezpiecznego, zdrowego dzieciństwa i szansy na edukację. O to jednak upominali się nieliczni, którzy kładli fundamenty pod późniejszy wynalazek - koncepcję praw dziecka. W efekcie w miejsce utraconego dzieciństwa pojawiała się zbyt wczesna dorosłość i wyzysk za społecznym przyzwoleniem.

Dzieci-robotnicy przedstawieni przez fotografa Lewisa Hine'a w 1909 roku pracujący w tkalni. Fot. Lewis Hine / Shutterstock / Everett Collection
Dzieci pracujące w tkalni, 1909 rok. Fot. Lewis Hine / Shutterstock / Everett Collection

Tę społeczną zgodę – zarówno przedsiębiorców, rodziców, jak i dość niemrawego państwa – pokazuje Kopeć. Autorka opisuje, jak mimo pojawiających się na świecie i w Polsce regulacji (pierwsze powstały w Wielkiej Brytanii w 1833 roku) mających chronić dzieci lub chociaż ograniczać ich pracę godzinowo lub w nocy, przedsiębiorcy z łatwością omijali dziurawe przepisy, a nielicznych inspektorów oszukiwali albo przekupywali. Mogli sobie pozwolić na wykorzystywanie milionów małych rączek do pracy, np. w przemyśle, bo była ku temu (niemal) powszechna zgoda. Praca dzieci była uznawana za naturalną i konieczną część życia.

Oczywiście godzili się na to przedsiębiorcy, bo potrzebowali taniej siły roboczej. A dzieciom płaciło się mniej, łatwiej się je kontrolowało i wysyłało do pracy w trudno dostępnych miejscach (np. pod maszynami, w szybach górniczych).

Chcąc nie chcąc, godzili się na to rodzice. Ba, nawet fałszowali metryki urodzenia i wręczali łapówki, aby córka lub syn mogli zostać wcześniej przyjęci do zakładu. Nie robili tego jednak ze złej woli, ale z nędzy. Ubóstwo oznaczało konieczność pomocy rodzinie i wsparcia domowych finansów. Dla wielu rodzin kolejne dziecko było nie tylko gębą do wykarmienia, lecz także szansą na podreperowanie budżetu. 

Szkoła jako wymysł dla elit

Jednocześnie w wielu krajach nie było obowiązku szkolnego. A nawet tam, gdzie szkoły istniały, rodzice nie mogli pozwolić sobie na to, by dzieci nie pracowały. Szczególnie że dominowała narracja – znana nam także współcześnie – że ciężka praca czegoś dzieci uczy.

Pod koniec XIX wieku przyjmowano dzieci do pracy w kopalni, bo, jak uzasadniono, "praca kopalniana nie wywiera pod względem zdrowotnym i moralnym żadnego ujemnego wpływu". Przekonywano też o szeregu korzyści społeczno-ekonomicznych. Praca w hucie czy kopalni miała nie tylko dawać możliwość zarobku, ale też zapobiegać demoralizacji młodzieży. Zysk społeczny widoczny gołym okiem, prawda?

Korzyści z pewnością odczuwali przedsiębiorcy, ale i samo państwo, które mogło się gospodarczo rozwijać. Choć oczywiście dużym kosztem społecznym.

"Dzieci pozostawały niewidzialne, a zysk z ich pracy skutecznie hamował ewentualne wyrzuty sumienia i ludzkie odruchy" – pisze Magdalena Kopeć, a potem na kolejnych stronach pokazuje proceder wyzysku dzieci, czyli naszych pradziadków czy babć.

Dzieci-robotnicy sfotografowani przez fotografa Lewisa Hine'a w 1911 roku w Pensylwanii. Fot. Lewis Hine / Shutterstock / Everett Collection -
Dzieci-robotnicy, 1911 rok, Pensylwania. Fot. Lewis Hine / Shutterstock / Everett Collection

Czytając książkę "Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki. Jak zmuszano dzieci do pracy", zastanawiałem się, czy dziś jest inaczej? I tak: na pewno, przynajmniej w naszym europejskim świecie, trudno wyobrazić sobie, aby dzieci pracowały w kopalniach, przy hutniczym piecu, rozpędzonych maszynach czy w kamieniołomach.

Jednak nie jest tak, że współcześnie dzieci nie pracują.  

Aby się o tym przekonać, wystarczy wyjechać poza granice największych miast. Wybrać się na wieś w czasie letnich zbiorów czy żniw. Praca dzieci nie wygląda bowiem tak, jak lubimy sobie to wyobrażać. Nie jest to beztroskie sprzedawanie lemoniady czy rozwożenie gazet rowerem, które znamy z amerykańskich filmów albo z postów w mediach społecznościowych. 

W rzeczywistości praca dzieci to często harówka w gospodarstwie rolnym, w warsztacie samochodowym, na budowie czy przy załadunku węgla.

Takie wnioski płyną z raportu "Praca dzieci w Polsce", który opracował Warsaw Enterprise Institute, konserwatywny think tank propagujący ideę libertarianizmu, czyli wolności gospodarczej. Wynika z niego, że średni wiek inicjacji zawodowej dla prawie połowy Polaków to 15,5 roku. A także, że większość Polaków ma raczej pozytywny stosunek do pracy nieletnich. Aż 61 proc. badanych uważa, że praca zarobkowa na wczesnym etapie pomoże młodej osobie w późniejszym życiu i jest to dobre narzędzie edukacji finansowej. Jednocześnie dowiadujemy się, że "tylko" 23 proc. ankietowanych jest przeciwne pracy osób poniżej 18 lat, uznając to za wyzysk i podkreślając, że "dzieci powinny się uczyć, a nie pracować".

W tym przypadku mniejszość ma jednak rację, bo szereg badań pokazuje, że praca w młodym wieku wcale nie jest tak korzystna, jak wydaje się większości. Może być wręcz szkodliwa, bo staje się konkurencją dla szkoły. Jest bardziej atrakcyjna, kojarzy się z dorosłością, a to prowadzi do obniżenia aspiracji edukacyjnych. Co więcej, podejmowanie pracy przez nastolatków może prowadzić do poczucia "przedwczesnej zamożności", a młody człowiek, który zaczyna zarabiać, może uznać, że dalsza nauka nie jest mu do niczego potrzebna.

"Szkoła zaczyna być czymś zbędnym, odciągającym od pracy" – tłumaczył w Krytyce Politycznej publicysta ekonomiczny Piotr Wójcik, dodając, że młodzi dopiero po latach orientują się, że "duże dla dzieciaka pieniądze" w rzeczywistości nie wystarczają na godne życie, a na nadrobienie zaległości edukacyjnych jest już za późno.

Wójcik przytacza też badania wskazujące, że praca w wieku nastoletnim powyżej 10 godzin tygodniowo może mieć inne negatywne skutki: nadużywanie alkoholu i narkotyków oraz łamanie prawa. Oznacza to, że pracujące dzieci mogą tracić nie tylko dzieciństwo, ale są też okradane z szansy na dobre życie w przyszłości.

Tyrka w gospodarce cyfrowej

Współcześnie praca dzieci i nastolatków coraz częściej przenosi się do sfery cyfrowej, choć często tego, co robią w internetach dzieci, pracą nie nazywamy. Mówimy raczej o graniu. Nierzadko jednak staje się ono sposobem na zarabianie pieniędzy.

Istnieją przecież gry w modelu play-to-earn, czyli graj, by zarabiać. Gracze są w nich wynagradzani, najczęściej kryptowalutami. Tak jest choćby w przypadku gry "Axie Infinity", która porównywana jest do "Pokemona". Wygrywając w niej bitwy, gracze gromadzą tokeny, które na giełdach kryptowalut mogą wymieniać na realne pieniądze.

Książka „Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki. Jak zmuszano dzieci do pracy" autorstwa Magdaleny Kopeć. Wydawnictwo Wielka Litera.
Książka "Pastuszkowie, gazeciarze, tkaczki. Jak zmuszano dzieci do pracy" autorstwa Magdaleny Kopeć. Wydawnictwo Wielka Litera.

Teoretyczną możliwość zarabiania daje też platforma Roblox. Użytkownicy, a większość z nich to osoby niepełnoletnie, mogą tworzyć w niej własne światy i gry. A potem na nich zarabiać. Platforma nawet regularnie chwali się tym, że twórcy najpopularniejszych rozgrywek odnotowują miliardy odwiedzin i przynoszą im miliony dolarów zysków rocznie. Wydaje się więc, że zarabianie jest na wyciągnięcie ręki. Jednak życie pokazuje, że wcale tak nie jest.

Doskonale pokazało to śledztwo People Make Games, kanału YouTube tworzonego przez niezależnych dziennikarzy zajmujących się grami. Ustalili oni, że większość gier na platformie Roblox tworzą sami nieletni gracze. A podział zysków znacząco odbiega od rynkowych standardów. Tradycyjnie sklepy z grami pobierają zwykle około 30 proc. prowizji, a 70 proc. trafia do twórców gier. Roblox te proporcje odwraca.  

Dodatkowo wypłata pieniędzy wcale nie jest taka prosta. Aby to zrobić, trzeba zarobić co najmniej 100 tysięcy robuxów, czyli wirtualnej waluty platformy. Ta wysoko postawiona poprzeczka sprawia, że wielu twórców gier nigdy jej nie dosięga. Co więcej, "przewalutowanie" jest dla nich niezwykle niekorzystne. Zakup 100 tys. robuxów w sklepie Robloxa kosztuje 1000 dolarów. Sprzedaż zaledwie 350. Takie rozwiązanie zniechęca użytkowników do wypłacania robuxów. Wydają je więc oni na platformie, nie zarabiając ostatecznie ani grosza. To wszystko sprawia, że zarabianie pieniędzy w Robloxie jest dla większości użytkowników niemal nieosiągalne. I najlepiej wychodzi na tym oczywiście sam Roblox. 

Podobnie jest zresztą ze światem dziecięcych influencerów. W niektórych instagramowych rodzinach dzieci są pracownikami już od etapu plemnika i pracują przed urodzeniem. Tak było w przypadku choćby pary polskich youtuberów Friza i Wersow, którzy zaczęli publikować i monetyzować zdjęcia swojej przyszłej córki już na poziomie zdjęcia z badań USG. W innych przypadkach dzieci i nastolatkowie, marząc o karierze w mediach społecznościowych, poświęcają swoje najmłodsze lata, szkołę, dziecięce znajomości i prywatność, aby stać się twórcami treści na YouTube czy TikToku. Ostatecznie jednak zarabiać na reklamach lub sprzedaży produktów udaje się nielicznym. Większość zamiast sławy i pieniędzy dostaje wyczerpującą pracę, stresujące życie na łasce algorytmów, presję i hejt ze strony odbiorców, co może skończyć się wypaleniem zawodowym czy problemami psychicznymi, o czym pisaliśmy w Magazynie Spider’s Web Plus

Mało tego, najmłodsze dzieci nierzadko nie są świadome swoich praw, bo ich kontami de facto zarządzają rodzice. Pracują więc bez umów, prawa do urlopu i zwolnienia lekarskiego, a nawet gwarancji wynagrodzenia.

Niewidoczne dzieci i widoczny zysk

Brzmi podobnie do tego, co opisała Magdalena Kopeć, prawda? 

Podobnie, ale nie tak samo. A więc Mark Twain miał rację: historia nie tyle lubi się powtarzać, ile się rymuje. 

Z pewnością nie jest to praca tak ciężka, niebezpieczna i wyniszczająca organizm, jak harówka w kopalni czy przy hutniczym piecu. Ale to nadal praca, która ma ogromne koszta, pewnie bardziej psychiczne niż fizyczne. Może za kolejne kilka dekad albo stulecie następczyni Magdaleny Kopeć napisze historyczną książkę o naszych czasach, dziwiąc się, że kosztu płaconego przez dzieci nie widzieliśmy albo widzieć nie chcieliśmy. 

I podsumuje smutno, że „dzieci pozostawały niewidzialne, a zysk z ich pracy skutecznie hamował ewentualne wyrzuty sumienia i ludzkie odruchy”. 

Fotografia tytułowa przedstawia małych robotników z kopalni węgla Pennsylvania Coal sportretowanych przez fotografa Lewisa Hine'a w 1911 roku. Chłopcy są pokryci węglowym pyłem, bo pracowali, oddzielając młotami łupki od wydobytego węgla.