Wypaleni w walce o zasięgi, na łasce algorytmu, drżący o widzów. Tak wygląda harówka influencera

Panie Areczku, śmietanka zasięgów i milionów z reklam jest dla gwiazd. Dla pana jest praca całymi dniami, próby rozgryzienia algorytmu i wieczna gonitwa za wynikami. Platformy dają szansę na niezłe zarobki, ale nie ma nic za darmo. Na szczyty udaje się wdrapać nielicznym. Reszta, by nie wypaść z łask YouTube, Spotify czy Patreona, musi bez przerwy walczyć o popularność.

Wypaleni, walczący z algorytmami, bojący się wypaść z łask widzów

Przepis na sukces wydaje się być banalny. Wystarczy wziąć telefon, nagrywać, nagrywać i zacząć zarabiać. Po co komu szkoła, studia, staże, wreszcie lata pięcia się po szczeblach kariery, kiedy YouTube dostarcza przykładów, że można ogromny sukces, popularność i pieniądze osiągnąć na skróty. 

Wystarczy spojrzeć na rankingi tych ludzi, którzy stali się milionerami dzięki YouTube'owi. Na szczycie w 2021 roku był niejaki MrBeast, czyli 24-letni Jimmy Donaldson, który na YouTube w rok zarobił 54 mln dolarów. Za nim jest ledwie o rok starszy Jake Paul, którego konto powiększyło się o 45 mln. Podium zamknął kapkę starszy, bo 33-letni Mark Edward Fischbach, szerzej znany Markiplier z czekiem na 38 milionów dolarów. To wciąż młodzi ludzie, jednak równolegle są obecni na platformie od lat. Ale nie tylko ich historie przekonują, że do wielkich pieniędzy można dojść naprawdę ekspresowo. Nic dziwnego, że funkcjonuje tu już nowa wersja american dream: od zera do youtube'owego milionera.

Ten etos żywy jest także w Polsce. Nasi najpopularniejsi twórcy też mogą pochwalić się oglądalnością na poziomie kilku milionów wyświetleń, a to daje zarobki nawet po kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Sukces wydaje się na wyciągnięcie ręki. Nic więc dziwnego, że prawie połowa polskich dziewczynek kończących podstawówki marzy, aby rozkręcić influencerską karierę.

Jednak oślepieni błyskiem gwiazd nie dostrzegamy, że tak wysokie zarobki dotyczą ledwie garstki sław. Twórcy, którzy utrzymują się z pracy wyłącznie na YouTube czy innej platformie, to wciąż rzadkość. Gospodarka internetowych twórców przypomina tę realną, w której bogactwo, owszem, jest, ale koncentruje się na wąziutkim szczycie. A reszta piramidy musi harować, kombinować, wiecznie kopać się z algorytmem, by nie wypaść z łask platformy.

Ta może nie zwolni pracownika jak pracodawca, ale może tak zwolnić obroty, że z marzeń o wielkich zyskach zostaje praca na wysokich obrotach. 

Doczołgiwanie do influencera

Widząc świetnie zarabiającą śmietankę, nie dostrzegamy kulis życia mas twórców. – Odbiorcy na co dzień widzą tylko efekty naszej pracy. A zwykle dzielimy się z nimi ciekawymi elementami naszego życia, ładnymi przestrzeniami, dobrymi chwilami. Mogą mieć więc wrażenie, że to cała nasza praca i mamy idealne życie. Nie widzą wszystkiego, co dzieje się od kuchni. Nie publikujemy przecież tego, jak kręcimy filmy, jak tworzymy ich scenariusze, jak je montujemy, jak tworzymy do nich grafiki i rysunki, jak odpowiadamy na e-maile czy tysiące wiadomości. To wszystko zajmuje czas, a mniejsi twórcy nie mają sztabu ludzi, którym mogliby delegować część obowiązków – zauważa Ola, youtuberka, której kanał o zdrowiu śledzi ponad 60 tysięcy osób.

Zgadza się na rozmowę, ale chce zachować anonimowość, bo obawia się reakcji internautów. – Każde słowo influencera na temat pracy jest potem wyśmiewane, a ja jestem w takim momencie, że muszę postawić zdrowie psychiczne na pierwszym miejscu – tłumaczy.

Ola kilkukrotnie w czasie naszej rozmowy podkreśla, że praca youtuberki nie jest najtrudniejszą na świecie, więc w żadnym razie nie oczekuje współczucia. Szczególnie, że oprócz zarobków ma z YouTube poczucie ciągłego rozwoju. – Nie każdy może powiedzieć to o swojej pracy. Ja tak, bo się w niej spełniam i bardzo ją lubię. Dlatego nie porównuję się z osobą, która przez 12 godzin pracuje przy taśmie w fabryce. Ale sama wykonuję pracę, którą w normalnej firmie wykonywałoby kilka osób. Co najmniej 9 godzin dziennie, każdego dnia łącznie z weekendami – mówi Ola. I dodaje, że niedawno uległa wypadkowi, co skończyło się operacją. – Miałam tylko tydzień przerwy w filmach na YouTube. W normalnej pracy na etacie miałabym co najmniej 1,5 miesiąca zwolnienia lekarskiego. Tutaj nie mogłabym pozwolić sobie na tak długą przerwę – dodaje youtuberka. 

Podobne refleksje ma Kamil, który od kilku lat utrzymuje się z kanału o kulturystyce na YouTube. Śledzi go blisko 100 tysięcy osób, ale jako że kwestie związane z pracą czy zarobkami budzą ogromne emocje wśród jego odbiorców, także i on stara się nie poruszać ich publicznie. – Aby móc rozmawiać szczerze muszę pozostać anonimowy – stawia warunek. I opowiada: – Jak na polskie warunki, zarabiam nieźle. Miesięcznie na czysto wraz ze współpracami komercyjnymi mam zwykle od dziesięciu do kilkunastu tysięcy złotych. Jednak by doczołgać się do takich zarobków, trzeba sporo się natrudzić.

W jego przypadku pierwsze lata były pracą za darmo, wykonywaną po godzinach normalnej pracy na etacie. – Potem zaczęły się pierwsze niewielkie współprace, ale nadal nie na tyle duże, żeby rzucić podstawową pracę. Dopiero od 2-3 lat żyję tylko z YouTube'a i współprac. Droga do zaistnienia wcale nie była łatwa. Pracowałem wtedy po kilkanaście godzin na dobę. Dziś jest niewiele mniej, bo utrzymanie się na poziomie pozwalającym żyć z YouTube'a to tyrka. Oczywiście nie zasuwam w sklepie na kasie. Nie liczę, że ktoś tu pomyśli "biedny youtuber, wpłacę mu na patronite'a". Ale nie jest też tak, jak wiele osób myśli, że taka kasa spada z nieba – mówi Kamil.

Algorytm jak menadżer 

– Powszechnie pokutuje przeświadczenie, że YouTube to takie cudowne miejsce, gdzie nie za wiele trzeba robić, a pieniądze same spływają do twórców – mówi Marcin Pyć, Head of Network Management w grupie LTTM, która zrzesza internetowych twórców. Pyć wyjaśnia, że ogromna większość twórców startuje niemal od zera i muszą sami uczyć się wszystkiego: od tego, jak oświetlić plan zdjęciowy, po to, jak zadbać o dystrybucję. – Dobrze działający YouTuber jest jak dom produkcyjny i zarazem agencja – dodaje Pyć.

Niektórzy twórcy tworzą i publikują materiały każdego dnia, inni co tydzień. Nieliczni mogą pozwolić sobie na to, aby wydawać na świat swoje materiały rzadziej, np. raz na dwa tygodnie. Wszystkim rządzi algorytm serwisu. Premiuje tych, którzy publikują długie filmy (powyżej 10 minut, bo wtedy łatwiej wyświetlić przy nich więcej reklam) i wrzucających regularnie i często – najlepiej niemal codziennie. Chcąc spełnić te wymagania, ambitni twórcy kręcą film za filmem i pracują niemal non stop.

– Algorytm jest panem i władcą. Możesz się napracować, stworzyć świetny materiał, superjakościowe wideo, a potem algorytm zdecyduje, czy na nim zarobisz. To frustrujące, ale my twórcy nie mamy na niego żadnego wpływu. Mało tego: mało kto w ogóle w pełni rozumie, jak działa. Jestem na YouTube od lat, żyję z tej platformy na niezłym poziomie, ale temu wszystkiemu towarzyszy spora niepewność. Nie jest bowiem tak, że są jakieś jasno ustalone zasady. Pracujemy, tworzymy produkt, ale nie mamy wpływu, za ile go sprzedamy i czy coś na nim zarobimy – dodaje Kamil.

Doktor Karol Muszyński, naukowiec z Katolickiego Uniwersytetu w Leuven i Fundacji Kaleckiego, który zajmuje się badaniem pracy platformowej, wyjaśnia też, że YouTube traktuje twórców jak niezależnych partnerów biznesowych. Jednak już samo to, jak działa algorytm, sprawia, że nie mogą oni funkcjonować na przejrzystym rynku. A to podstawowa zasada wolnego rynku.

– Przedsiębiorca musi wiedzieć, jakie są warunki brzegowe na rynku, gdzie funkcjonuje. W przypadku twórców tym rynkiem jest YouTube. Muszą więc rozumieć, co powoduje, że ich produkty, czyli filmy są pozycjonowane w ten, a nie inny sposób. Co sprawia, że dany film jest promowany, a inny nie. Muszą znać zasady działania mechanizmu, od którego zależą ich zarobki. A tutaj tego brakuje. Algorytmy nie są transparentne, bo to ciągle ucząca się sieć neuronowa, która ciągle się zmienia i nikt do końca nie rozumie ich decyzji. To zaburzenie podstawowej zasady uczciwości konkurencji, bo twórcy ostatecznie nie mają pełnej wiedzy, co robić, aby ich filmy były oglądane i mogli na nich zarabiać – dodaje dr Muszyński.

fot. Shutterstock

Kamil Bolek, szef grupy LTTM, potwierdza: algorytm bywa bezlitosny, a twórcy są na jego łasce. – Może się zdarzyć tak, że ktoś z robi najlepszy materiał w swoim życiu, a z jakiegoś powodu nie jest on polecany. Tłumaczymy wtedy twórcom, że algorytm to sieć neuronowa, ciągle się zmienia na podstawie zachowań widzów. Nie ma więc prostej recepty na sukces. Znając zasady działania algorytmów, możemy jednak zwiększać jego prawdopodobieństwo – dodaje.

Platformowe elity 

Nie tylko nie ma prostej recepty, to, co więcej, nie ma też wcale aż tak wielkiej swobody i wolności w pracy. Owszem, nie obowiązują konkretne godziny, ale to oznacza tylko tyle, że w pracy bywa się de facto cały czas. – To praca jak przy prowadzeniu własnego biznesu. Nigdy się z niej nie wychodzi. Kiedy twórcy nie nagrywają czy montują, to sprawdzają, jak na ich treści reagują odbiorcy, odpisują na komentarze, opracowują scenariusze kolejnych materiałów, przygotowują do nich research. To praca dla kilku osób, a jeśli zajmuje się tym jedna, to bez wątpienia pokrywa się z pracą pełnoetatową – dodaje Pyć.

Nieprzewidywalność, zależność od algorytmu i ciągłe podkręcanie tempa, które powoduje hiperproduktywność w walce o dobicie do szczytów dających faktycznie duże zarobki, nie dotyczy tylko YouTube’a. Tak funkcjonuje większości platform społecznościowych, które mamią wizją wielkiej kariery.

Doskonale obrazują to wyliczenia przedstawione przez Harvard Business Review, z których wynika, że na popularnej głównie w USA platformie crowdfundingowej Patreon tylko 2 proc. twórców zarabia kwotę odpowiadającą federalnej płacy minimalnej, czyli 1160 dolarów miesięcznie.

Te dysproporcje widać także na polskim serwisie Patronite, dzięki któremu twórcy mogą być wspierani przez swoich odbiorców. Doskonale obrazują je wyliczenia Łukasza Prokulskiego, specjalisty od Big Data opublikowane na blogu Dane i Analizy. Po przeanalizowaniu ponad 1700 profili wyciągnął on wniosek, że średni miesięczny przychód ze zbiórki to około 1260 złotych. Jednak znów: to średnia kwota dla wszystkich zarabiających twórców, wśród której są też gwiazdy jak Radio Nowy Świat, które co miesiąc od patronów zbiera niemal 690 tys. złotych. Dlatego więcej mówi mediana, czyli wartość środkowa. Z niej wynika, że dokładnie 50 proc. otrzymujących wpłaty na Patronite zarabia poniżej 140 zł na miesięcznie, a druga połowa powyżej tej kwoty. Prokulski ustalił również, że aż trzy czwarte ze wszystkich profili zarabia mniej niż 485 złotych miesięcznie.

Nie inaczej jest na Spotify, gdzie artyści muszą uzyskać 3,5 mln odtworzeń swoich utworów rocznie, aby zarobić tyle, ile pełnoetatowy pracownik na pensji nieco wyższej od minimalnej. Co więcej, to statystyka, która nie ukazuje całej prawdy. Gwiazdy znów zgarniają największy kawałek tortu. Otóż na Spotify 43 tys. najlepszych twórców, czyli ok. 1,4 proc. ze wszystkich, pobiera 90 proc. tantiem, zarabiając średnio trochę ponad 22 tys. dolarów na kwartał. Reszta spośród 3 mln twórców, czyli 98,6 proc. artystów, zarabiała średnio… 36 dolarów na trzy miesiące.

Wypalenie youtubera

Im większy pęd na ten szczyt, tym łatwiej po drodze stracić siły i impet. A od tego jeden krok do wypalenia zawodowego. Na łamach "New York Timesa" o straceniu pasji do publikowania treści opowiadał m.in. Jack Innanen, gwiazda TikToka (blisko 3 mln obserwujących), który wskutek przepracowania miał problem z tworzeniem nowych materiałów. – Doszedłem do punktu, w którym myślę: "muszę nagrać dziś film" i cały dzień boję się tego procesu – mówił Innanen.

Wypalenie dotyka nawet największe gwiazdy, jak choćby Charli Grace D’Amelio, czyli amerykańską influencerkę, którą na TikToku śledzi ponad blisko 150 mln użytkowników, a na YouTube ma prawie 10 mln subskrybentów, czy Spencera Hunta znanego na TikToku jako spencewuah (12 mln obserwujących). Spencer na jakiś czas w ogóle odszedł z chińskiej platformy. Musiał sobie zrobić przerwę.

I wcale nie jest w tym odosobniony. Już w 2018 roku wielu dużych twórców zaczęło odchodzić z YouTube lub robić sobie dłuższe przerwy. Była wśród nich choćby Elle Mills (wówczas 1,2 mln subskrybentów), Bobby Burns (prawie milion subów), a nawet Rubén "El Rubius" Gundersen (30 mln subów).

Twórcy krytykowali wówczas platformę za to, że jej ciągle zmieniający się algorytm jest niczym poganiacz z batem zmuszający do coraz większej wydajności. Choćby i kosztem zdrowia. – Od dziecka chciałam być youtuberką. Po liceum obiecałam sobie, że spełnię to marzenie, dlatego dzień i noc zapieprzałam jak wół. Nagrywałam film za filmem. Dziś mam wszystko, czego chciałam, więc dlaczego, do cholery, jestem tak cholernie nieszczęśliwa? Czuję się samotna, zestresowana, pod ciągłą presją. Miewam ataki paniki, które mnie przerażają. A przecież właśnie o takim życiu marzyłam. To naprawdę nie ma żadnego sensu – mówiła Elle Mills w jednym z filmów, a wkrótce potem ogłosiła, że robi sobie przerwę od YouTube i mediów społecznościowych. 

O przerwie myślał także nasz bohater Kamil, ale jak dotąd nigdy sobie na nią nie pozwolił. Głównie ze strachu. – Boję się, że gdy zwolnię, to zniknę z radaru widzów, a odbudowywanie zasięgów cofnie mnie o lata. Jak rozmawiam z innymi twórcami, to te obawy są powszechne, bo nikt z nas nie wie, jak długo to wszystko potrwa, ile będziemy mogli cieszyć się z takiej pracy – mówi Kamil. I dodaje, że niejednokrotnie już zastanawiał się, co zrobi i czym się zajmie, kiedy nie będzie mógł już pracować tak intensywnie, jak obecnie i jego kanał przestanie przynosić takie dochody. – Jednak niewielu z moich znajomych twórców, niezależnie, czy mają kilkadziesiąt, czy kilkaset tysięcy obserwujących, zastanawia się, co będzie w życiu po YouTube – dodaje.

Po tym, jak temat wypalenia stał się głośny za oceanem, YouTube deklarował, że traktuje tę sprawę poważnie. – Jesteśmy to winni naszym twórcom – mówił wówczas Ryan Wyatt, dyrektor nadzorujący treści w YouTube. Wyjaśniał, że przedstawiciele platformy będą więcej rozmawiać z twórcami o ich zdrowiu psychicznym i zastanawiać się, jakich narzędzi mogliby użyć, aby złagodzić stres w pracy. Wyatt wówczas nie zdradził, nad jakimi konkretnymi narzędziami pracuje Google, czyli właściciel YouTube’a. Wskazał tylko na kartę społeczności YouTube, gdzie twórcy edukowani są, jak utrzymywać kontakt ze swoimi odbiorcami bez codziennego przesyłania filmów.

Platforma, ale nie pracodawca

– Presja na bardzo dużą regularność na pewno nie jest zdrowa. Bywa, że większe znaczenie ma nie jakość filmu, ale to, czy jest dobrze opisany i czy ma wstrząsającą miniaturkę. Ale jestem z tym pogodzona. Nie aspiruję do ogromnych zasięgów. Mam stabilne wzrosty i jestem spokojna o przyszłość, bo mam poczucie, że wiele się nauczyłam. Nie marzę, aby być wielką gwiazdą, dlatego nawet jeśli YouTube jutro zniknie, to nie będzie to koniec świata. Oczywiście zmiana na początku byłaby trudna, ale myślę, że nie miałabym problemu ze znalezieniem innej pracy, bo mam masę nabytych tutaj umiejętności – mówi Ola.

Takie podejście na pewno pomaga w tym, by nie stać się mentalnymi zakładnikami walki o zasięgi. Ale łatwiej o nie takim twórcom, którzy platformy traktują właśnie jak platformy do publikowania swojej twórczości, ale nie jako jedyne miejsce do zarabiania. 

Dokładnie takie podejście ma Tomasz Rożek – fizyk, dziennikarz naukowy prowadzący kanał na YouTube "Nauka to Lubię", który zaznacza, że dla niego YouTube jest miejscem, gdzie może rozwijać szereg swoich działalności związanych z popularyzowaniem nauki.

– YouTube nie jest moim miejscem pracy w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Część opcji monetyzacji mam wyłączonych, na kanale dla dzieci wyłączone są chyba wszystkie, bo nie chodzi mi o to, aby zarabiać tam jak najwięcej, lecz bym trafiał z treściami edukacyjnymi i naukowymi do jak największej grupy ludzi. Moim planem minimum jest to, żebym nie musiał do tego dokładać. Ważniejsze jest to, by moi odbiorcy w komfortowych warunkach mogli zobaczyć treści, które dla nich przygotowuję. I tak wszystkie pieniądze, które kanał zarabia, w całości przeznaczam na działalność statutową fundacji Nauka To Lubię. Dzięki temu mogę tworzyć treści na drugi mój kanał "Nauka to Lubię Junior" – mówi Tomasz Rożek. I dodaje, że dzięki temu jest w naprawdę komfortowej sytuacji. – Nawet nie wiem, jak działa algorytm. Nie wiem zresztą, czy ktokolwiek wie, jak on działa. Ale wiem na pewno, że się zmienia. Kiedyś filmy dłuższe powyżej 10-12 minut miały niskie zasięgi niezależnie od tematu, a teraz nawet dłuższy film na aktualny temat może mieć bardzo duże zasięgi. Widzę te zmiany, ale mam to szczęście, że nie muszę gonić za tymi zmianami i próbować zrozumieć działanie algorytmu, bo monetyzacja jest dla mnie sprawą co najmniej drugorzędną. Gdyby moim celem było zarobkowanie, to faktycznie musiałbym postępować zupełnie inaczej. Pewnie musiałbym z nauki czy edukacji przenieść się na inne tematy – dodaje.

Tajne zasady gry 

Ale przepracowanie, niepewność algorytmu to nie jedyne, na co skarżą się twórcy. Niektórzy narzekają na kwestie technicznie. To szczególnie ci, którzy tworzą filmy wysokiej jakości, np. 4K czy Full HD. Bywa, że próby wgrania ich na platformę ciągną się godzinami, aby na koniec skończyć się porażką, więc całą operację trzeba powtórzyć od nowa i stracić kolejne godziny pracy.

fot. Stock-Asso / Shutterstock.com

Jak mantra wracają też głosy, że platforma powinna popracować nad kwestią monetyzacji, czyli zarabiania na publikowanych filmach. Dziś, aby dołączyć do programu, w którym YouTube zaczyna dzielić się z twórcą przychodami z wyświetlanych reklam, musi on spełnić kilka wymagań. Po pierwsze, nie naruszać regulaminu. Po drugie, jego filmy muszą być oglądane przez ponad 4 tysiące godzin w ciągu ostatnich 12 miesięcy. Musi mieć też co najmniej tysiąc subskrybentów. Problem w tym, że po przekroczeniu progu nie ma się wpływu na to, jaką stawkę narzuci mu platforma.

– A marża YouTube’a jest kosmicznie wysoka. Od każdego zarobionego na reklamach dolara platforma pobiera aż 45 procent marży. To bardzo dużo. Oczywiście YouTube może argumentować, że musi utrzymać całą platformę, co bardzo dużo kosztuje, ale pytanie: czy aż tyle i czy ta marża jest uzasadniona? Tego twórcy nie wiedzą. Nie wiedzą też, czy mogą ją negocjować, kiedy na przykład staną się już bardziej popularni. A YouTube nie musi im się z niczego tłumaczyć, bo jego pozycja jest nieprawdopodobnie silna – mówi Muszyński.

Równie niezrozumiała bywa polityka banowania stosowana przez YouTube’a. Kamil Bolek z LTTM przyznaje, że zwykle YouTube najpierw strzela, a potem pyta o zdanie. Wyjaśnia jednak, że z perspektywy użytkowników ma to głęboki sens.

– Lepiej zdjąć materiał, który nie miał w sobie nic złego, niż pozwalać oglądać toksyczne czy patologiczne treści np. przez dzieci. Mając na uwadze dobro odbiorców, to najlepszy możliwy mechanizm. Jak z demokracją: nic lepszego jeszcze nie wymyślono. Uważam tak, mimo że czasem nasi twórcy, a więc i my na tym finansowo tracimy – mówi Bolek.

Tak było choćby w głośnym przypadku popularnego kanału Naukowy Bełkot, który nie z winy twórców został zbanowany w zeszłym roku. Edukacyjny kanał został zablokowany, bo przejęli go cyberprzestępcy. Hakerzy zmienili jego nazwę, a następnie zaczęli publikować treści zachęcające do wpłacania kryptowalut na ich konto. Reakcja algorytmu była natychmiastowa, ale… tylko w aspekcie blokady konta. YouTube wcale się nie kwapił się, by pomóc w odzyskaniu dostępu do niego autorowi. Dopiero po kilku dniach i nagłośnieniu sprawy w mediach przywrócono dostęp do kanału jego twórcom.

– Twórcy mają prawo się odwołać od decyzji algorytmu. Oczywiście to trochę trwa, twórca być może coś na tym straci, ale na pewno większe szkody, także wizerunkowe, poniósłby, gdyby nie zablokowano jego kanału i pozwolono za jego pośrednictwem i przy wykorzystywaniu jego nazwiska np. oszukiwać ludzi. Będąc twórcą, na którego konto ktoś się włamał, wolałbym, aby algorytm zablokował konto i zatrzymał tę lawinę, zanim wyrządzi wiele szkód – przekonuje Kamil Bolek. I dodaje, że procedura odwołania nie jest trudna. – Owszem, blokuje algorytm, a odblokowuje człowiek, ale dzięki sieciom partnerskim twórcy mogą bezpośrednio rozmawiać z opiekunami i w ten sposób nawiązać kontakt z "białkowym organizmem". Sam YouTube oferuje też bezpośrednie wsparcie na specjalnym czacie – dodaje Bolek.

Mniejszym, niezrzeszonym w agencjach twórcom pozostaje wysłanie wiadomości przez czat. W lepszym przypadku wysłanie e-maila. To oczywiście wydłuża cały proces i utrudnia zarobkowanie. Youtuber Kamil przyznaje, że kiedyś otrzymał od YouTube’a tak zwane żółte dolary, co oznacza zablokowanie możliwości zarabiania.

– Próbowałem jak najszybciej wyjaśnić sprawę. Wysłałem wiadomość przez formularz, ale odpowiedziało mi milczenie. Trwało to ponad dwa tygodnie, zanim zdjęto karę. Najgorzej, że nikt nic nie wyjaśnił. Nie wyrównał strat. Nie przeprosił. Poczułem wtedy, że nie mam zbyt wiele do powiedzenia – przyznaje youtuber.

Youtube'owa samoobrona

Podobne odczucia nie są wyjątkiem. Stąd kilka lat temu influencerzy i internetowi twórcy obecni na YouTube próbowali rozkręcić FairTube, czyli oddolny ruch założony przez niejakiego Jörga Sprave. Sprave był właścicielem kanału opowiadającego o kuszach i procach. Przez lata utrzymywał się ze swojej internetowej działalności. Jednak kiedy w 2018 roku YouTube zmienił swoje zasady i wytyczne algorytmu, nagle jego biznes zamarł.

Powód? Odgórnie jego kanał wrzucony był do grupy twórców mogących prezentować treści zawierające "przemoc lub fanatyzm religijny". A to odstraszyło reklamodawców i znacznie skurczyło jego zarobki. Sprave wraz z podobnymi mu twórcami nie chciał zgodzić się na decyzje dotyczące być albo nie być ich kanałów, dlatego założył ruch, który domagał się transparentności kryteriów, procedur i zasad wpływających na ich zarobki. Chcieli też mieć prawo do poznania szczegółowych przyczyn tego, dlaczego niektóre filmy są demonetyzowane i nie mogą na nich zarabiać.

Od 2021 roku ruch ten jest formalną zarejestrowaną organizacją, wspieraną przez IG Metall, czyli jeden z największych związków zawodowych w Niemczech. Choć YouTube nie chciał podjąć z ruchem formalnych negocjacji (bo ten nie jest oficjalnym związkiem zawodowym), to aktywizm twórców utorował drogę do tego, aby platforma mocniej zaczęła wsłuchiwać się w głosy swoich twórców.

– Mamy poczucie, że YouTube i tak bardziej dba o twórców niż inne platformy. Pojawiły się na przykład specjalne stanowiska, którzy się nimi opiekują. Oczywiście twórców tylko w Polsce są tysiące, więc przy tej skali nie wszystko działa idealnie. Ale widzimy, że relacje są coraz bardziej partnerskie, zbierany jest feedback od twórców i ich opinie są brane pod uwagę – twierdzi Kamil Bolek. Niedawno platforma otworzyła też kolejne ścieżki do zarabiania. Niższe mają być choćby progi wejścia do programu partnerskiego, po przekroczeniu których zarabianie będzie w ogóle możliwe.

Zapytaliśmy przedstawicieli YouTube w Polsce, jak platforma troszczy się o dobrostan twórców, jak pomaga zrozumieć działanie algorytmu i czy nie faworyzuje on tych twórców, którzy publikują z tak dużą częstotliwością, że może to prowadzić do przepracowania. Nie uzyskaliśmy odpowiedzi na wszystkie nasze pytania, ale usłyszeliśmy, że firma chce, aby twórcy odnosili sukcesy w zrównoważony sposób.

"Nasze narzędzia wyszukiwania i odkrywania są skonstruowane tak, by odzwierciedlać zainteresowania użytkowników i użytkowniczek i zoptymalizować je pod kątem długotrwałej satysfakcji. Na podstawie danych z milionów kanałów, mierzonych w setkach różnych okresów, wynika, że gdy twórcy nie publikują treści przez jakiś czas, ich kanały po wznowieniu publikowania mają więcej wyświetleń niż tuż przed przerwą. Bycie niezależnym, kreatywnym producentem treści nie jest łatwą pracą i chcemy, aby twórcy mieli narzędzia, których potrzebują do budowania długich karier oraz prosperujących kanałów na naszej platformie" – czytamy w odpowiedzi przesłanej nam przez biuro prasowe.

Przedstawiciele YouTube'a przypomnieli, że pomagają twórcom w osiągnięciu dobrostanu poprzez zamieszczanie na kanale YouTube Creators filmów i szkoleń, także na temat wypalenia zawodowego, brania urlopu, równowagi między życiem zawodowym a prywatnym oraz lęku związanego z wydajnością wideo. "Na tym samym kanale można też obejrzeć również filmy wyjaśniające youtuberom, jak działa algorytm" – informuje biuro prasowe.

Youtuberzy jak piłkarze

Pewne jest, że internetowych twórców będzie w najbliższych latach przybywać. Im zaś ich będzie więcej, tym ciężej będzie doszarpać się do naprawdę wysokich zysków. Ale tym większa będzie też walka platform, by tych najpopularniejszych przywiązać do siebie. Włącznie z wykupywaniem ich na wyłączność.

– Każda z platform wydaje dziś miliony dolarów, aby przyciągnąć do siebie popularnych twórców. Widzieliśmy już transakcje, jak na rynku piłkarskim, gdzie transfer streamera na wyłączność kosztował kilkadziesiąt milionów dolarów. YouTube będzie robił wszystko, aby przywiązać do siebie topowych twórców, więc kontrakty na wyłączność będą coraz powszechniejsze. Ale jednocześnie oznacza to, że rola i pozycja twórców będzie rosła. Będą stawiać warunki, ale też uniezależniać się od platform, mając przychody z innych pól swojej działalności czy obecności w różnych kanałach. Być może niektórzy będą wychodzić z platform, bo czasem lepiej mieć 10 tys. stale płacących subskrybentów niż milion widzów – prognozuje Kamil Bolek.

A co z rzeszą mniejszych twórców? – Mogą liczyć tylko na solidarność twórców o podobnej skali i egoizm tych największych. Z tymi pierwszymi mogliby się zrzeszać, próbując wymóc na platformach korzystne dla siebie zmiany. A te łatwiej byłoby przeprowadzić przy poparciu tych drugich. Dlatego ważny jest tu egoizm gwiazd. W końcu nawet ci zarabiający miliony mają interes w tym, aby wspólnie działać i walczyć o niższą marżę, bo wszyscy na tym zyskają – mówi dr Karol Muszyński.

Mogą też czekać na wprowadzenie dochodu podstawowego dla twórców. Taki pomysł przedstawiła Li Jin, współzałożycielka Variant Fund, w eseju opublikowanym w Harvard Business Review, uzasadniając, że obecnie twórcy mają niewiele do powiedzenia w kwestii wynagrodzenia czy praw pracowniczych. Sponsorowany przez platformy dochód podstawowy pozwalałby im tworzyć w godnych warunkach, bez ogromnego stresu i presji, a także zamartwiania się o to, czy będą mogli zaspokoić podstawowe potrzeby. 

Taki scenariusz, zarówno dla internetowych twórców, jak i wszystkich pracowników, wydaje się jednak odległą mrzonką. Wciąż symboliczna herbata Lipton jest najczęściej tylko dla zarządu.

Ilustracja tytułowa: Stock-Asso / Shutterstock.com

DATA PUBLIKACJI: 30.11.22