Kontrola najwyższą formą zaufania. Jak kamery, podsłuchy i śledzenie zmieniają dzieciństwo?

Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że mój dwuipółletni synek słowo "uważaj" słyszy ode mnie prawdopodobnie równie często jak swoje imię. Ze strachu staram się go chronić przed wszelkimi zagrożeniami. Ten lęk czuje wielu rodziców, którzy sięgają po kolejne formy kontroli. Zastanawiam się, w jakim stopniu wynika to z potrzeby zapewnienia dzieciom bezpieczeństwa, a na ile jest próbą zmniejszenia własnego niepokoju.

fot. shutterstock / Art Furnace

Na początku jest pluszowy miś z kamerą, który pokaże, czy niemowlak śpi w kołysce. Są skarpetki mierzące bobasowi tętno oraz poziom tlenu we krwi. Krążki w pieluszkach zawiadomią, gdy podczas snu przewróci się na brzuch. Potem jest lokalizator GPS w wózku lub maskotce przypiętej do plecaka. Minipodsłuch w spince lub wrzucony do kieszeni kurtki. W końcu sprawdzanie mediów społecznościowych i czytanie korespondencji na Messengerze czy WhatsAppie.

Z wiekiem urządzenia się zmieniają, ale nie zmienia się jedno: dziecko jest pod stałym nadzorem.

Kiedy zostajesz rodzicem, łatwo możesz ulec wrażeniu, że świat nagle zmienił się w miejsce pełne zagrożeń, które tylko czyhają na chwilę nieuwagi, aby dopaść i zgładzić twoje maleńkie i bezbronne dziecko. Świetnie zobrazowała to pisarka Rebecca Schiller, opisując swój pierwszy spacer z kilkudniową córeczką. "Spacerowicze, palacze, pokrzywy. Nawet ptaki wyglądały groźnie z tymi ich ostrymi dziobami" – pisała w brytyjskim "The Guardian". Walczyła ze sobą i z pragnieniem, aby natychmiast wrócić do domu i znów poczuć się bezpiecznie. Nie zrobiła tego. Zrozumiała, że wszystkie te zagrożenia istnieją przede wszystkim w jej głowie. Uznała, że chce stawić im czoła, aby nie tłumić wolności – swojej i dziecka. Nie uległa uwodzicielskiej chęci powrotu do bezpiecznej przystani salonu.

Wielu rodziców tej chęci ulega.

Każdy chciałby, aby jego dziecko było szczęśliwe. Miało dzieciństwo pełne zabawy, przygód i odkrywania świata, jakby żadne niebezpieczeństwa nie istniały. Też tak mam. A mimo to próbuję chronić przed bólem mojego 2,5-letniego synka, zamiast pomagać mu go przetrwać. Na placu zabaw, kiedy zjeżdża ze zjeżdżalni, instynktownie wyciągam ręce, aby w razie czego móc go złapać. Kiedy jedzie rowerkiem po chodniku, własnym ciałem oddzielam go od ścieżki rowerowej, aby nie rozjechał go rozpędzony cyklista czy hulajnogista. Tworzę za jego plecami amortyzującą poduszkę bezpieczeństwa, kiedy wchodzi po schodach. Choć sto razy udowodnił, że ze wszystkim tym świetnie sobie radzi i mógłbym nieco odpuścić. Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że "uważaj" słyszy ode mnie prawdopodobnie równie często jak swoje imię. Strach, choć z nim walczę, i tak jest we mnie.

fot. shutterstock / Art Furnace
fot. shutterstock / Art Furnace

Jak się zrodził strach?

Aby zrozumieć źródła strachu, trzeba rozłożyć go na czynniki pierwsze. To bowiem mozaika składająca się z co najmniej kilku elementów. Każdy oddziałuje na siebie i umacnia łańcuch powiązań.

Pierwszy kamień mozaiki pochodzi z przeszłości. Profesor Mariana Brussoni z University of British Columbia uważa, że do spadku niezależności dzieci doprowadziły rosnące od dekad nierówności ekonomiczne. Badaczka przekonuje, że ich wzrost w połowie i pod koniec ubiegłego wieku zachwiał zaufaniem rodziców w pomyślną przyszłość ich dzieci. Słowem: nie mieli gwarancji, że podążając standardową ścieżką życiową, osiągną sukces jak poprzednie pokolenia.

A mając ku temu uzasadnione wątpliwości, zaczęli bardziej inwestować w dzieci; wysyłać je na dodatkowe zajęcia szkolne, językowe, sportowe. Czas na swobodną zabawę zaczął się kurczyć, podczas gdy rósł grafik zajęć dodatkowych. Zajęć, na które wożono dzieci autem. Transport zdominowały samochody. Pod nie kształtowano miasta, co utrudniło dzieciom samodzielne, bezpieczne poruszanie się po okolicy. To z kolei ograniczyło okazje do poznania i odkrycia świata za rogiem i ludzi, którzy tam mieszkali, co osłabiło zaufanie do nieznajomych, nawet jeśli byli sąsiadami.

– Wywołało to efekt kuli śnieżnej. Ponieważ dzieci robią się coraz mniej samodzielnie, wielu z nas uważa je za mniej zdolne do samodzielnego radzenia sobie z rzeczywistością – mówiła w The Atlantic Mariana Brussoni.

A skoro dzieci są coraz mniej samodzielne, a drogi niebezpieczne, to tym bardziej trzeba było je wozić autem. Z każdym kolejnym pokoleniem rodzicom trudniej było sobie wyobrazić, żeby dzieci robiły same to, co robili oni. Doprowadziło to do powszechnego przekonania, że dzieci wymagają stałego nadzoru przynajmniej do wieku nastoletniego. Widok samotnie idącego ulicą dziecka budzi nasz niepokój, pojawia się myśl – "gdzie są rodzice?! Na pewno coś jest nie tak!".

I choć badaczka swoje obserwacje prowadziła w Stanach Zjednoczonych, to doskonale pasują one do tego, co dzieje się w Polsce. Podam swój przykład. Wychowałem się w niewielkim lubelskim miasteczku na osiedlu domków jednorodzinnych. Szkołę podstawową miałem niecały kilometr od domu. Ciągle pamiętam pierwszy dzień szkoły. Było to w 1995 roku. Mama odprowadziła mnie pod bramę i powiedziała, gdzie mam iść. Potem już zawsze chodziłem do szkoły sam (lub z kolegami) pieszo. Tak też z niej wracałem. Tak robili wszyscy i nikomu nie przyszło do głowy wozić nas autem na tak krótki dystans. Ba, pamiętam, gdy pewnego razu w chłodne popołudnie wracałem do domu z kolegami, na trasie do domu autem minął nas ojciec jednego z nich. Zwolnił, otworzył okno i… kazał nałożyć nam czapki, po czym odjechał. O podwózce nikt nawet nie pomyślał. 

Dziś na wjeździe do mojej podstawówki jest rondo. Zbudowano je, bo rodzice podwożący dzieci do szkoły tworzyli potężny korek tamujący ruch na całej ulicy. Rondo umożliwiło im "wyrzucenie" pociechy pod szkołą i szybkie odjechanie niczym w kiss and ride, chociaż bardziej przypomina to drive thru. I mowa nie o warszawskiej podstawówce, ale – przypominam – małym miasteczku.

Ta historia nie dziwi Michała R. Wiśniewskiego. To pisarz, publicysta, autor książek m.in. o wpływie technologii na nasze życie. Najnowsza z nich "Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci" pod koniec sierpnia ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne.

– Domyślna opcja jest taka, że rodzic ma autem podwieźć dziecko pod samą szkołę. I nie mówię o sytuacji, gdzie nie ma innej możliwości, bo transport publiczny nie istnieje. To normalna praktyka, nawet kiedy szkoła jest kilka minut spacerem od domu. W efekcie mamy pod szkołami spaliny, a dzieci coraz rzadziej same chodzą do szkoły, odbierana jest im wolność i sprawczość – tłumaczy Michał R. Wiśniewski. Ale jednocześnie nie obwinia rodziców, że podejmują takie decyzje. Wyjaśnia, że w czasach, kiedy współcześni rodzice, głównie milenialsi (urodzeni w latach 1980-1995), byli dziećmi, normą było chodzenie pieszo do szkoły od najmłodszych lat, bo ulice były niemal puste i nie było na nich aż tylu aut.

– Rodzice się dziś boją, ale mają ku temu powody, bo jest tyle samochodów, że puszczenie dziecka samego do szkoły wzdłuż ruchliwej ulicy może być zwyczajnie niebezpieczne. To oczywiście błędne koło – dodaje.

Michał R. Wiśniewski, autor książki „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci” - Wydawnictwo Czarne class="wp-image-4839410" width="843"
Michał R. Wiśniewski, autor książki "Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci" - Wydawnictwo Czarne fot. Michał Wiśniewski archiwum prywatne

A na tym nie koniec. Kamień przeszłości z naszej mozaiki naznaczony jest też trudnymi wspomnieniami tych, którzy dziś sami są rodzicami. W latach 90. po okresie bolesnej transformacji ustrojowej i wzroście bezrobocia przestępczość była dużo wyższa niż dziś.

– Było dużo napadów, przemocy, także seksualnej wobec dziewczynek, o której przez lata nikt nie mówił. Dzisiejsi rodzice mogą zwyczajnie mieć traumę po tym, co przeżyli w latach 90. i na początku dwutysięcznych, kiedy codziennością były np. kradzieże. Choć dziś nie mamy takiego poczucia zagrożenia, jakie przeżyliśmy wtedy, to trauma pozostała. Pamiętamy, czego doświadczyliśmy, i nie chcemy tego dla swojego dziecka – wyjaśnia Wiśniewski.

Do tego trzeba dodać szerszy historyczny kontekst i zmianę kulturową, która dokonała się w ostatnim stuleciu w naszych rodzinach. Jeszcze po II wojnie światowej niczym nadzwyczajnym nie było to, że rodzice mieli piątkę, szóstkę, siódemkę, a nawet więcej dzieci. Niektóre z nich z powodu chorób czy wypadków, także przy pracy, umierały, a śmierć dziecka była bardziej powszechnym doświadczeniem niż obecnie.

– Mieliśmy więcej dzieci i normą było, że nie wszystkie dożywały dorosłości. Może zabrzmi to brutalnie, ale dzieci było dużo, więc można było "zaryzykować", że będzie samo wracało przez las. Dziś mamy najczęściej jedno dziecko, więc robimy wszystko, aby go nie stracić, szczególnie że nierzadko traktujemy je jako inwestycję, w którą włożyliśmy mnóstwo czasu, energii i pieniędzy. A o inwestycję się dba, szczególnie gdy ciągle słyszy się o tym, jakie grożą jej niebezpieczeństwa – dodaje Wiśniewski.

Masz się bać

Tutaj pojawia się drugi kamyk mozaiki, czyli strach i poczucie zagrożenia wywoływane oraz podtrzymywane przez media oraz media społecznościowe.

Te pierwsze w pogoni za sensacją i klikami ze szczegółami opisują tragedie, które dotknęły dzieci. O ile dawniej zajmowały się tym głównie tabloidy, to teraz informacje o tragicznych wypadkach, potrąceniach, utonięciach, pobiciach dzieci codziennie wypełniają łamy gazet i strony największych portali horyzontalnych. Te dziennikarskie doniesienia wykorzystują media społecznościowe, których algorytmy karmią się naszymi emocjami. Podsycają nasz strach, aby napędzać ruch w serwisach monetyzujących naszą uwagę.

Kiedy pytam o to Jarka Żylińskiego, psychologa wychowawczego i autora książek dla dzieci oraz rodziców, odpowiada, że media tak często nagłaśniają wszelkie budzące grozę wydarzenia, że wytworzyły kulturę lęku.

– Jesteśmy bombardowani informacjami, że coś nam zagraża, że coś może zdarzyć się naszym bliskim. To powoduje, że automatycznie wydaje nam się, że jest o wiele więcej zjawisk, przed którymi trzeba się chronić, choć de facto żyjemy w o wiele bezpieczniejszym świecie niż jeszcze kilka dekad temu – mówi Żyliński.

Stworzone w ten sposób poczucie strachu przerodziło się w nowe ograniczenia stawiane dzieciom, nastolatkom, a nawet młodym dorosłym. A to wpływa na ich codzienność. Potwierdzają to badania National Children’s Bureau, z których wynika, że dzieci spędzają na zabawie na zewnątrz (poza domem) połowę czasu, który spędzali ich rodzice. Oczywiście wpływ mają na to także elektroniczne rozrywki, jak gry komputerowe, media społecznościowe itd., z których często korzysta się w domu. Jednak ważna jest tu też postawa rodziców. W badaniu prawie połowa z nich przyznała, że nie pozwala dzieciom na zabawę na podwórku ze względu np. na strach przed obcymi. I choć te badania dotyczą Wielkiej Brytanii, to trudno nie dostrzec podobieństw do procesu postępującego również w Polsce.

Wirtualne podwórko

Wirtualna przestrzeń nazywana jest podwórkiem współczesnych dzieci. To tam w dużej mierze przeniosło się ich życie. Ale to też nie jest miejsce bez zagrożeń. Wymieniać można długo. Od przemocy, przez szkodliwe treści: pornograficzne, obrażające innych, dyskryminujące, propagujące zaburzenia odżywiania, ułatwiające samookaleczenie się czy popełnienie samobójstwa. Z raportu Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wynika, że ponad połowa nastolatków (54,4 proc.) miała kontakt z niebezpiecznymi treściami w internecie. A ci, którzy jeszcze ich nie widzieli, mają aż 90-proc. (według Instytutu Alana Turinga) szansę na to, że się na nie natkną.

fot. shutterstock / fran_kie
fot. shutterstock / fran_kie

– Jedyną rzecz, jaką rodzice wiedzą o współczesnym internecie, jest to, że to niebezpieczne miejsce. Sami dorastali w czasach, gdy internet był zupełnie poza nadzorem. Wystarczyło wejść na czat Interii, aby spotkać predatora (seksualnego drapieżcę - red.). Boją się, że to spotka ich dzieci, więc ci, którzy są świadomi, to kontrolują – mówi Wiśniewski.

Szczególnie że zagrożenia są realne, a skutki mogą być fatalne choćby dla kondycji psychicznej młodego człowieka. Nie dziwi więc, że niektórzy rodzice sprawdzają odwiedzane przez ich dzieci strony internetowe, media społecznościowe, a nawet rozmowy i wysłane wiadomości. 

Według badania Pew Research Center rutynowo cyfrowe zachowania swoich dzieci (w wieku od 13 do 17 lat) kontroluje większość amerykańskich rodziców. Sprawdzają m.in. historię przeglądarki, media społecznościowe, wykonane połączenia, wysłane wiadomości itd. Polscy postępują podobnie – 49 proc. z nich śledzi aktywność internetową dziecka. Jednocześnie tylko mniej więcej co trzeci rodzic korzysta np. z programów do kontroli rodzicielskiej, zakazuje dzieciom wrzucania zdjęć do internetu czy instaluje programy antywirusowe.

Jarek Żyliński zwraca uwagę, że zdarza się, że rodzice bagatelizują zagrożenia. Pozwalają zakładać konta w mediach społecznościowych np. 10-latce, choć nawet regulamin platformy wymaga, by dziecko miało lat 13. – To paradoks, że bardziej kontrolujemy dzieci w sferze publicznej, realnej niż w wirtualnej, choć w tej drugiej zagrożeń dla dzieci zdecydowanie nie brakuje – mówi Jarek Żyliński.

To z kolei może wynikać z kolejnego elementu mozaiki. Czwarty kamyk to my wszyscy, czyli społeczeństwo, a konkretnie jego krytyczny osąd.

Trauma rodziców, lęk dzieci

Mimo że żyjemy w jednym z najbezpieczniejszych krajów w Unii Europejskiej, a do tego w najbezpieczniejszych czasach od dekad - przestępczość jest o niemal 40 proc. niższa niż w latach dwutysięcznych, to kulturowa presja na rodziców, aby ściśle monitorować i chronić dzieci, jest ogromna. I nie jest to zjawisko tylko polskie.

Ciekawie ilustruje to historia Amerykanki Anny Rollins opisana w The Atlantic. Pisarka spacerowała po osiedlu domków jednorodzinnych ze swoim 5-letnim synem. W pewnym momencie chłopiec oznajmił, że chce iść sam. Rollins odmówiła, ale zaproponowała kompromis. Ona pójdzie po jednej stronie ulicy, a on po drugiej. Trasa liczyła tylko cztery domy i znajdowała się w dzielnicy o niewielkim ruchu aut.

"To dobry początek niezależności" – pomyślała Rollins, kiedy godziła się na to, aby chłopczyk szedł sam, co wymagało ominięcia domów i na chwilę stracenia go z oczu.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

Kiedy dotarła na miejsce, jej syna tam nie było. Pobiegła jego trasą i zobaczyła, że jest pusta. W końcu dostrzegła go z parą staruszków po drugiej stronie ulicy. Kiedy podeszła, zapytali, czy to jej dziecko. Zaniepokoili się, że był sam. Rollins próbowała wyjaśnić, że to na prośbę chłopca, że taki był plan na lekcję niezależności, ale bez skutku. Starsza kobieta lodowato pożegnała się, dając Rollins do zrozumienia, że ta przez niedbałe rodzicielstwo zagraża swojemu dziecku. Kiedy Rollins opowiadała tę historię znajomym, usłyszała, że to, co ją spotkało, to nic. Innym obcy ludzie grozili, że zadzwonią po opiekę społeczną, bo… nie trzymali 3-letniego dziecka za rękę, przechodząc przez ulicę, albo pozwalają nastoletnim dzieciom chodzić do szkoły samodzielnie.

"Ten społeczny dyskomfort związany z dziecięcą niezależnością stał się barierą. Często martwię się bardziej o to, co myślą inni ludzie, niż o bezpieczeństwo moich dzieci. Gdyby bezpieczeństwo moich dzieci było jedyną rzeczą, która mną kieruje, prawdopodobnie dałabym im więcej swobody" – przyznała Rollins.

Michał R. Wiśniewski zauważa, że także w Polsce takie uczucia powszechnie towarzyszą rodzicom, którzy ulegają wywieranej na nich społecznej presji bycia "odpowiedzialnym".

– Rodzice są atakowani ze wszystkich stron. Wystarczy spojrzeć w komentarze pod informacjami np. o wypadku z udziałem dziecka. Zaraz są głosy: "gdzie była matka, gdzie był ojciec". Rodzice w atmosferze strachu ulegają presji tych surowych ocen i swoje negatywne emocje kierują w jedyną stronę, jaką mogą; w stronę dziecka, dociskając mu śrubę kontroli. Przez to na końcu cierpią właśnie dzieci – mówi Michał R. Wiśniewski.

Sprzedawcy strachu

Piąty element to system gospodarczy, w którym żyjemy - kapitalizm. Najpierw dostarcza nam informacji o tym, że powinniśmy się bać, bo świat jest pełen zagrożeń dla naszych dzieci. Wszystko po to, aby wzmocnić nasz lęk lub od podstaw go wygenerować. A potem dostarcza się nam produkty, które ów lęk zmniejszą lub całkiem uśmierzą.

– Wynalazek, produkt, technologia powinny iść za potrzebą. A nierzadko jest odwrotnie. Kreowane są lęki, aby wytworzyć potrzebę i popyt na coś, co pozwoli się ich pozbyć – mówi Jarek Żyliński.

Jako rodzic znam to doskonale. Sam nie kupiłem kamerki do obserwacji dzieci, ale pewnie tylko dlatego, że mieszkam w przeciętnej wielkości mieszkaniu. Kiedy dziecko płacze i tak je słyszę. Ale przyjmuję argument, który usłyszałem od znajomych mieszkających w dużym domu. Płaczu niemowlaka z pierwszego piętra zwyczajnie nie słychać. Mają więc kamerkę i podsłuch. Korzystają z nich, kiedy np. w salonie na parterze oglądają film albo są w ogrodzie.

Ale zbierając materiał do tego tekstu, usłyszałem też o rodzicach, którzy, choć dzieci już urosły (mają 8 i 9 lat), nadal bawią się w swoim pokoju pod okiem kamery. Ba, słyszałem historię 13-latki, która kiedy zostaje sama w domu, a rodzice są w pracy, jest nie tylko stale monitorowana, ale musi też co godzinę "meldować się" przed kamerą. 

Po co? Aby było bezpieczniej. Choć może bardziej prawidłowa odpowiedź: aby rodzic czuł się bezpieczniej. Tyle tylko czy to poczucie nie daje jedynie pozoru bezpieczeństwa?

Zdarza się bowiem, że firmy składają obietnice bez pokrycia, a ich produkty, zamiast uspokajać, zaostrzają, a nawet powodują, niepokój i lęki. Tak było choćby w przypadku produktu Smart Sock firmy Owlet. To skarpetki monitorujące tętno i poziom tlenu u niemowląt. Chociaż ich twórcy jasno zaznaczali, że produkt nie jest przeznaczony do "leczenia ani diagnozowania" zespołu śmierci łóżeczkowej i nie ma żadnych dowodów, że zmniejsza jej ryzyko, to skarpetki sprzedawały się jak świeże bułeczki. Kiedy stały się bardzo popularne, przyjrzeli się im naukowcy… po czym opublikowali w "Journal of the American Medical Association" artykuł przestrzegający przed tym produktem.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

Podkreślili, że urządzenie może "wzbudzać u rodziców niepotrzebny strach, niepewność i wątpliwości co do swoich zdolności do zapewnienia bezpieczeństwa niemowlętom" i dodali: "Nie ma wskazań medycznych do monitorowania zdrowych niemowląt w domu". Jakby tego było mało, rok później okazało się, że skarpetki wykazują "niepokojące" niedokładności w odczytach tlenu. Owlet wycofała Smart Sock ze sprzedaży dopiero w 2021 roku, kiedy amerykańska agencja FDA wydała list ostrzegawczy, że skarpetki nie są autoryzowanym urządzeniem medycznym. Do tego czasu sprzedano ich milion sztuk.

Rodzice chcą dla swojego dziecka dobrze. Chcą pewności, że będzie bezpieczne, więc kupują urządzenia, które mają to zapewnić. Tyle tylko, że nadzór, na który się decydujemy, bywa iluzoryczny w przeciwieństwie do tego, jaki wpływ ma na nas i nasze dzieci to, że kontrolujemy – mówi Jarek Żyliński.

Odpuścić. Dziecku i sobie

Funkcjonowanie w rzeczywistości skrzętnie ułożonej mozaiki ma wpływ i na rodziców, i na dzieci. Na zadowolenie z bycia mamą i tatą, a z drugiej strony rozwój dzieci i ich pewność siebie. 

Od miesięcy mam w głowie słowa jednego ze znajomych ojców. Przyznał, że strach o trzyletniego synka jest tak silny, że niemal go paraliżuje. To skutkuje wprowadzaniem ograniczeń i większą kontrolą dziecka i odebraniem radości z bycia rodzicem. Pytam o to Jarka Żylińskiego.

– Rodzice są zmęczeni tym, że tak wiele rzeczy muszą kontrolować. A jednocześnie mają poczucie winy, że czegoś nie dopilnowali, jeśli coś już się wydarzy. To błędne koło, które nie dość, że zmniejsza pewność siebie, jeśli chodzi o umiejętności rodzicielskie, to dodatkowo może odbierać radość z bycia rodzicem – tłumaczy.

– A kiedy są zmęczeni, idą na skróty i sięgają po narzędzia nadzoru, które mają choć trochę rodzicielstwo ułatwić. Trudno ich za to winić – dorzuca Wiśniewski.

To prosta droga do czegoś, co specjaliści już w latach 90. XX wieku, określili helikopterowym rodzicielstwem.

Termin, który ukuł Carl Honoré, autor książki "Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój", przeniknął już do masowej kultury. Oznacza tendencję rodziców do nadopiekuńczości - krążenia nad głowami dzieci jak helikoptery. Nie oznacza zaangażowania czy pomagania i wspólnego stawiania czoła wyzwaniom, lecz ich przejmowanie. Rodzice helikoptery tak bardzo chcą chronić swoje dzieci, że nieustannie je kontrolują i zastępują: nie pozwalają podejmować decyzji, wyręczają w rozwiązywaniu konfliktów, usuwają z ich życia wszelkie przeszkody.

Może to objawiać się na wiele sposobów. Od ograniczania wolności, przez wykłócanie się z nauczycielami o oceny czy zarządzanie czasem pociechy tak, jakby było pracownikiem korporacji. A coraz częściej bywa, że do tej kontroli wykorzystywane są nowe technologie: kamery, lokalizatory GPS, podsłuchy, aplikacje do szpiegowania telefonu, czytania korespondencji i tak dalej.  

– Ten rodzaj rodzicielstwa może być przejawem nakładających się lęków dotyczących tego, że świat jest groźny, opinii innych ludzi i społecznych oczekiwań. Ale też może być produktem narcystycznego złudzenia, że porażki naszych dzieci, które są przecież nieuniknione, a nawet konieczne dla ich rozwoju, są naszymi własnymi – mówi Żyliński.

Jednocześnie pojawia się strach przed łatką nadopiekuńczego rodzica. Ci świadomi wiedzą, że może mieć to dla dzieci nie najlepsze skutki (o czym za chwilę). Bywa więc, że chcąc udowodnić, że jest inaczej, godzą się na ryzykowne zachowania. Tak zrobił niemiecki dziennikarz Jan Abele, o czym mówił w rozmowie z "Wysokimi Obcasami". Tak bardzo nie chciał wyjść na zbyt zaniepokojonego rodzica, że pozwolił synowi na upadek z wysokiej drabinki. Efekt? W ich relację wdarł się brak zaufania.

Kocham, więc nie ufam

I tu dochodzimy do drugiej strony tej relacji, czyli dziecka.

Owszem, udostępnienie cyfrowych informacji, w tym lokalizacji, może być postrzegane jako oznaka zaufania i troski między ludźmi. Jednak granica jest niezwykle cienka. Układ, nawet jeśli początkowo dwie osoby się na niego zgodziły, może przekształcić się w nadużycie władzy. Szczególnie że dynamika władzy jest po stronie rodzica. Gdy dziecko poczuje się śledzone przez rodziców, może stracić zaufanie. A o to nietrudno w okresie adolescencji, kiedy młody człowiek dąży do niezależności i potrzebuje prywatności oraz przestrzeni, aby odkrywać własną tożsamość.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

Celem rodzicielstwa jest stworzenie zdrowego i samowystarczalnego człowieka. Zrównoważenie obaw o bezpieczeństwo i dziecięcego pragnienia autonomii jest niełatwe, ale naruszenie prywatności poprzez szpiegowanie może wyrządzić więcej szkody niż pożytku.

– Kiedy rodzice szpiegują, okazują nieufność. Jeśli rodzic cały czas kontroluje, daje informację dziecku, że nie wierzy w jego kompetencje i że nie poradzi sobie w życiu, a to szkodzi relacji rodzic-dziecko i rozwojowi tego drugiego – mówi Jarek Żyliński.

A kiedy dziecko poczuje się szpiegowane, szybko odkryje metody, aby "zhakować" system. Smartfon z GPS-em będzie zostawiać w domu, założy drugie konto w mediach społecznościowych, kupi detektor podsłuchów, a czując, że nie może ufać rodzicom, stanie się bardziej skryte. W efekcie rodzic, zamiast wiedzieć więcej, nie będzie wiedział prawie nic.

A na tym nie koniec. Nadmierna kontrola może przerodzić się w ograniczenia, a te mogą zmniejszyć szansę na harmonijny rozwój dziecka.

– Dzieci do prawidłowego rozwoju, nabywania umiejętności i budowania niezależności potrzebują doświadczeń każdego rodzaju, także tych dostarczających dyskomfortu, nieprzyjemnych uczuć; złości, smutku, strachu, poczucia porażki. Nawet jeśli zrobią coś głupiego, to też lekcja, że coś szkodzi, ma konsekwencje. Tylko tak uczą się, jak radzić sobie z tymi trudnymi sytuacjami, np. w kontaktach z rówieśnikami, czy tego, jak rozwiązać jakiś problem lub mierzyć się z niepowodzeniem – mówi Żyliński.

Oczywiście te wyzwania powinny być dopasowane do ich wieku. Małe dzieci potrzebują małych zadań, takich jak samodzielne zakładanie butów czy mycie zębów. A im są starsze, tym stopień trudności może rosnąć. Jeśli zaś rodzice kontrolują i wyręczają, to odbierają im szansę na nauczenie się samodzielności i niezależności.

Ta niezależność jest ważna dla zdrowia psychicznego. Jak pisała Stephanie H. Murray w The Atlantic, lęk separacyjny, lęk wysokości, niepokój związany z nieznanym – to normalne części rozwoju, które ewolucyjnie miały nauczyć dzieci bezpieczeństwa. Nie znikają same z siebie, lecz są stopniowo łagodzone przez doświadczenia, które oddalają dzieci od rodziców. Może to być wejście na drzewo, samodzielne pójście na przystanek autobusowy czy spędzenia popołudnia w domu przyjaciela. Tym wyczynom towarzyszy cenna nauka radzenia sobie z silnymi emocjami, które im towarzyszą.

Kiedy zaś tej niezależności, prywatności i kontroli nad własnym życiem brakuje, mogą pojawiać się problemy. – Istnieje wiele badań wskazujących, że dzieci, które dorastają z nadmiernie natarczywymi rodzicami, są bardziej podatne na problemy ze zdrowiem psychicznym, częściowo dlatego, że podważają oni pewność dziecka, że jest w stanie samodzielnie funkcjonować – uważa Laurence Steinberg, profesor psychologii na Temple University.

Gdzie jest granica? 

Co więc robić? Jak pomagać, wspierać i kontrolować, aby zachować zdrowe granice? Przecież nie chodzi o to, aby puścić dziecko samopas. Wolność, której sami doświadczyliśmy w dzieciństwie, jest dziś mocno zmitologizowana na zasadzie "my przeżyliśmy, więc to było dobre", a przecież niekoniecznie było to najlepsze. Mówi o tym Wiśniewski:

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

– To, że kiedyś dzieciak znikał na cały dzień i wracał wieczorem z obdartymi łokciami, wcale nie było dla niego takie dobre. Sam znam historie, że znajomy kolegi wlazł tam, gdzie nie trzeba, i został zasypany na budowie. Ktoś inny się utopił w gliniance. Nie chodzi o to, aby wracać do czasów, gdzie wolność wynikała raczej z braku zainteresowania. Problem w tym, że teraz czasami popadamy w drugą skrajność. Dobrze, że mamy narzędzia, które zwiększają bezpieczeństwo, ale niestety ich nadużywamy.

Żyliński wyjaśnia, że granice, w których obie strony będą czuły się komfortowo i bezpiecznie, są gdzie indziej dla każdej rodziny. Różnią się w zależności od wieku dziecka, środowiska i otoczenia, w jakim się wychowuje. Pewne jest, że do wypracowania zdrowej granicy potrzebne jest przepracowanie sobie kilku rzeczy.

– Rodzice powinni uczyć się rozdzielać lęki od adekwatnego do sytuacji strachu. Wtedy sami spostrzegą, że wiele z nich jest nieracjonalnych. Powinno odciąć się od źródeł lęków, czyli ograniczyć śledzenie tragicznych informacji. Powinni zaakceptować, że dzieci potrzebują różnorodności emocji i doświadczeń. Dać przestrzeń na błędy, porażki, a nawet ból. Oczywiście na miarę możliwości dziecka. Zrozumieć, że nie uchronimy przed nimi dzieci, bo te i tak na nie czekają, więc lepiej rozwijać w nich odporność. Uczyć tego, aby umiało być bezpieczne, a nie je zabezpieczać – puentuje Żyliński.