Tak dzieci płacą haracz. Za lajki dorosłych 

Przedszkola i szkoły, w tym te publiczne, wrzucają na swoje profile facebookowe tysiące zdjęć dzieci. Standardem stało się publikowanie ich wizerunku, a nie jego ochrona. Dzieci każdego dnia płacą haracz, dając im swoje twarze, a dorośli nie widzą, jak bardzo mogą je skrzywdzić.

Tak dzieci płacą haracz. Za lajki dorosłych 

Zamknij oczy i wbij palec w mapę Polski. Prawdopodobnie trafisz w miasto lub miasteczko, którego nazwa nie powie ci nic. To nieważne. Wpiszę tę nazwę w wyszukiwarkę Facebooka, dodając słowo "przedszkole". Po chwili wyświetlą ci się profile i fanpage'e publicznych placówek, a na nich setki albo i tysiące zdjęć dzieci i filmów z nimi. Dzieci, których użyto do celów promocyjnych, nie przejmując się ich prawem do prywatności, wizerunku czy opowiedzenia własnej historii.

Zamykam oczy i wodzę palcem po mapie. Trafiam na Rzeszów. Profil jednego z publicznych przedszkoli. Facebook podpowiada mi, że opublikowano ponad 10 postów w ostatnich 2 tygodniach. I faktycznie, jest ich nawet więcej. Zdjęcia w hurtowych ilościach publikowane są nawet kilka razy dziennie. Łącznie ponad 600 zdjęć w 10 dni roboczych.

Losuję kolejne miasto. Warszawa. Sytuacja się powtarza. Przez profil przedszkola przewijają się setki twarzy dzieci. Skrupulatnie dokumentowany jest prawie każdy dzień.

Sprawdzam dalej. Białystok. Znów przedszkole i znów to samo. Każda okazja jest dobra, aby wykonać i opublikować dziesiątki zdjęć. Jedna z galerii pokazuje nawet wyjście do przedszkolnej kuchni. Co ciekawe, pikselową chmurką na fotografiach zasłonięte są twarze kucharek. Być może chciały zostać anonimowe. O dzieciach nikt nie pomyślał. 

Sprawdzam, jak wygląda to szczebel wyżej, czyli na profilach szkół. Trafiam na podstawówkę w Opolu. Znów to samo. Walentynki? Proszę bardzo, dzieci wycinają serca. Wyjście do zoo? Proszę, oto zdjęcia. Zabawa karnawałowa? Proszę. I tak niemal codziennie. Losuję kolejne miasto: widzę, że dzieci wyszły na basen, co udokumentowano serią zdjęć kilkulatków w samych slipkach.

Dlaczego przedszkola i szkoły, także publiczne, to robią? Dziś jest to tak powszechne, że przyjmujemy to jak coś całkowicie naturalnego. A przecież nie muszą szczególnie walczyć o "klientów". Do wielu publicznych przedszkoli rok w rok ustawiają się długie kolejki. A nawet jeśli nie mają aż tylu chętnych, to czy to jedyny sposób, aby pokazać, co dana placówka oferuje i czym żyje? Skąd beztroska w publikowaniu nierzadko setek zdjęć miesięcznie? W końcu wiedzy i świadomości co do możliwych zagrożeń im nie brakuje. Niektóre profile między zdjęciami umieszczały nawet informacje o obchodach… Dnia Bezpiecznego Internetu.

fot. shutterstock / Ken Tackett
fot. shutterstock / Ken Tackett

Aby zrozumieć ten mechanizm, trzeba rozłożyć go na czynniki pierwsze. Jest bowiem złożony z kilku mocnych ogniw. Każde oddziałuje na siebie i umacnia łańcuch powiązań. 

Pierwszym ogniwem jest to, że publikowania zdjęć oczekują niekiedy organy zarządzające przedszkolami i szkołami, czyli np. wójt lub starosta, którzy zbijają na tym kapitał polityczny. Chcą, aby dyrektorzy placówek pokazywali w mediach społecznościowych, że dzieci się nie nudzą, a ich dnie wypełniają ciekawe zajęcia. Przekonują, że skoro dane przedszkole czy nawet część zajęć jest finansowana ze środków publicznych, to najlepszym sposobem na ich rozliczenie jest dokumentacja zdjęciowa. A ładne buzie radosnych dzieci budzą pozytywne skojarzenia. Rodzice czują, że ich pociechy są zadowolone, więc przyjaźnie myślą o tych, którzy tak wspaniale to wszystko zorganizowali.

– Tyle tylko, że to instrumentalne i brutalne wykorzystanie wizerunku dziecka do swoich, nie zawsze szlachetnych celów promocyjnych, które mają w dobrym świetle pokazać daną instytucję czy osobę. W takim podejściu dzieci są traktowane jak meble, z którymi robimy, co chcemy, i nie pytamy ich o zdanie – mówi Aleksandra Rodzewicz, która od lat zajmuje się wspieraniem rozwoju dziecka. Jest też twórczynią profilu "Facetka z Poradni", bo właśnie poradni psychologiczno–pedagogicznej oddała kilkanaście lat zawodowego życia. Dziś zajmuje się przede wszystkim profilaktyką zdrowia psychicznego dzieci.

Drugie ogniwo to dyrektorzy placówek, którzy ulegają presji. Z jednej strony włodarzy, a z drugiej otoczenia. Czują, że muszą pokazać, że nadążają za rzeczywistością, a ich jednostka jest nowoczesna i dobrze wyposażona. Chcą udowodnić, że ma dobrą ofertę, a najłatwiej pokazać to w internecie.

– To zwykle nie są ludzie, którzy żyją w internecie i internetem. Prowadzą placówkę i na tym się znają, a nie na social mediach. Ale od lat zewsząd słyszą, że koniecznie muszą mieć fanpage, profil na Facebooku, bo bez tego nie istnieją i nikt się o ich nie dowie. Słyszą, że to ważne, żeby się promować, więc angażują w to środki i czas. Jednak nie widzą, że to, co robią od lat z przyzwyczajenia, może być niebezpiecznie i wcale nie jest dobre dla dzieciaków. Nie mają złych zamiarów, ale po prostu nie wiedzą, jakie to może generować problemy – mówi Agata Dawidowska, radczyni prawna, a od czerwca zeszłego roku poznańska rzeczniczka praw ucznia.  

Aleksandra Rodzewicz podkreśla jednak, że w efekcie większość prowadzonych na zasadzie „wrzućmy zdjęcia z dzisiejszych zajęć” profili w żaden sposób nie odróżnia się na tle „konkurencji”. Nieraz trudno znaleźć tam rzetelne informacje choćby o ofercie, profilu działalności, zajęciach. 

– Zamiast tego dostajemy informacyjny śmietnik wypełniony twarzami dzieci, z którego rodzic rozważający daną placówkę niewiele się dowie. A rykoszetem dostają maluchy, bo standardem stało się publikowanie wizerunków, a nie ich ochrona. Wielu dyrektorów zapomina, że ich głównym obowiązkiem jest zapewnienie bezpieczeństwa dzieciom, a nie branie udziału w wyścigu, kto pokaże więcej aktywności na Facebooku – dodaje.

– To owczy pęd – mówi Magda Bigaj, założycielka i prezeska Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa oraz autorka książki "Wychowanie przy ekranie".

– Wielu z nas funkcjonuje w przekonaniu, że tylko produktywność nadaje sens pracy, więc trzeba koniecznie ją udowadniać relacjonowaniem codziennych zajęć. A przecież dobre przedszkole to nie takie, które skupia się na relacjonowaniu dnia przedszkolnego w social mediach, tylko takie, które skupia się na dziecku – mówi.

Trzecie ogniwo to rodzice. Są zwyczajnie dumni ze swoich dzieci. Część z nich regularnie pokazuje światu, jak ich pociechy są piękne, mądre i szczęśliwe, więc dzielą się ich zdjęciami w mediach społecznościowych. Bywa, że na otrzymanych lajkach i pochlebstwach budują własną tożsamość dobrego rodzica, wzmacniają pewność siebie czy pocieszają, łagodząc trudy rodzicielstwa.

– Część rodziców wymusza na przedszkolach np. fotorelacje z zajęć, choć ich telefony na pewno toną w zdjęciach ich pociech – mówi Magda Bigaj. Dodaje jednocześnie, że rośnie też grupa świadomych rodziców, która wolałaby, aby zdjęcia ich dzieci nie były publikowane.

– Ale często nie daje im się wyboru, bo przyjęcie do przedszkola oznacza podpisanie zgody na wykorzystanie wizerunku. Gdy jej nie podpisują, dzieci wytykane są palcem przy robieniu zdjęć, słyszą: "odejdź, bo twoja mama nie pozwala". Tacy rodzice często piszą do mnie z pytaniem, na co mogą się powołać w rozmowie ze szkołą lub przedszkolem – dodaje. 

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

Czwarte ogniwo to nauczyciele. Mają najgorzej, bo są w potrzasku. Z jednej strony są naciskani przez rodziców, którzy w zdecydowanej większości oczekują zdjęć i zagłuszają tych, którzy są temu przeciwni. Gdy zdjęcia trafiają do sieci, ci sami rodzice je lajkują. Wytwarza to poczucie, że to, co robią nauczyciele, jest dobre. Z drugiej - przez przełożonych, którzy widzą, że inne przedszkola i szkoły wrzucają do sieci zdjęcia, więc i oni chcą pokazać, że są aktywni, a już na pewno nie gorsi. A to tylko napędza błędne koło.

– Często słyszę to od nauczycieli: moja dyrektorka zmusza mnie, żebym robiła zdjęcia dzieci podczas zajęć i wrzucała je do sieci. A ja nie mogę odmówić, bo przecież "to tylko chwilka”. W efekcie zamiast skupić się na pracy z dziećmi, to wykonują pracę fotografa i social media menedżera. Oczywiście nieodpłatnie, ale nasze społeczeństwo już się przyzwyczaiło, że nauczyciel to taki człowiek, którego można zmusić do wszystkiego, a jak odmówi, to spadnie na niego lincz – opowiada Aleksandra Rodzewicz. – To pełzająca zmiana. Zaczęło się kilka lat temu od jednego zdjęcia, a doszliśmy do momentu, gdzie nikt się nad niczym nie zastanawia, tylko codziennie publikuje dziesiątki zdjęć dzieci.

Efekt motyla 

Mechanizm nie jest jednak bez wpływu na dzieci. Może je krzywdzić na co najmniej kilka sposobów.

Po pierwsze, może wykluczać. Zdarza się, że kiedy rodzice nie wyrażą zgody na dysponowanie wizerunkiem dziecka, jest ono wyrywane przez opiekunów z zabawy i odsuwane od grupy, kiedy wykonywane są zdjęcia. Tworzy to sytuację, w której dzieci są stygmatyzowane, a do tego dzielone na te, które “są na zdjęciu”, więc przynależą do grupy, i te, których na nich nie ma, czyli nie są częścią wspólnoty. 

– To zwykła przemoc, o której często piszą mi rodzice. Można sobie wyobrazić, co czuje takie dziecko, które nagle jest zabierane od grupy, bo "my tutaj robimy zdjęcie" – mówi Aleksandra Rodzewicz.

Podobne głosy docierają też do Magdy Bigaj. Zdarza się, że rodzice są zmuszeni do podpisania zgody na wykorzystanie wizerunku np. przez kuratorium, aby dziecko mogło odebrać dyplom za wyróżnienie na scenie. Zgoda jest konieczna, bo instytucja chce potem relację z uroczystości opublikować w mediach społecznościowych.

–  Stawiam tu pytanie: czemu i komu ma służyć wykorzystanie tego wizerunku? Kto jest beneficjentem tej zgody? Dziecko czy instytucja, która stawia sprawę tak: jeśli nie sprzedasz nam swojego wizerunku, który będzie służył do promowania naszej instytucji, to nie otrzymasz dyplomu. To przymusowy haracz płacony wizerunkiem dziecka. Takie wymuszanie zgód drogą szantażu to standard, także na pływalniach, zajęciach sportowych itd. – mówi Magda Bigaj.

– Niedawno od jednej z matek dostałam zdjęcie takiego formularza, gdzie nie było nawet możliwości odmowy. Musiała ręcznie dopisać, że nie wyraża zgody na wykorzystanie wizerunku dziecka – wspomina Aleksandra Rodzewicz. 

Po drugie, opublikowane bezrefleksyjnie zdjęcia mogą posłużyć jako materiały dla cyberprzestępców i pedofilów. To szczególnie groźne w przypadku, w którym istnieje również możliwość zidentyfikowania dziecka. A nierzadko na zdjęciach np. dyplomów pojawiają się ich imiona i nazwiska, informacja, do której chodzą szkoły oraz klasy. Co więcej, opublikowane zdjęcia i filmy mogą być wykorzystane do tworzenia deepfake'ów, także o pornograficznym charakterze. W dobie sztucznej inteligencji do stworzenia takich materiałów nie trzeba szczególnych umiejętności. A konsekwencje dla ofiary mogą być druzgocące.

Tutaj pojawia się trzecie zagrożenie, czyli przemoc rówieśnicza. Bo deepfake'a lub memu wcale nie musi tworzyć cyberprzestępca czy pedofil. Równie dobrze może to być kolega czy koleżanka z ławki obok. Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę od lat obserwuje, jak wiele dzieci pada ofiarami cyberprzemocy i wyśmiewania. Najczęściej – w 66 proc. przypadków – jest to przemoc właśnie ze strony rówieśników. Nierzadko u jej źródeł stoją materiały, które w internecie udostępnili dorośli; rodzice, ale także placówki szkolne, przedszkola. Jeśli na zdjęciu dzieci są przedstawione w niekorzystny sposób albo np. skąpo ubrane (na basenie), to mogą być wstydliwe.

– Koszty psychologiczne u dzieci są ogromne. To dla nich najtrudniejszy rodzaj przemocy, bardzo trudne doświadczenie, bo nie mają nad tym kontroli. Coraz częściej zdarza się, że dzieci zgłaszają się do nas z myślami samobójczymi, bo w internecie krąży filmik, który ich zdaniem totalnie je kompromituje, a więc tracą chęć do życia – mówiła w SW+ Marta Wojtas, psycholożka i koordynatorka poradni "Dziecko w sieci" Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. 

Wreszcie, po czwarte, zdjęcia, filmy, a nawet streamy publikowane są często bez zgody dziecka. O takową po prostu trudno, kiedy mówimy o przedszkolaku. O jego woli decydują rodzice i choć mają dobre intencje, często nie są świadomi, że za każdym razem, gdy publikujemy czyjeś zdjęcie, opowiadamy jego historię. Tworzymy mit jego życia. Często zapominamy, że dziecko to odrębny człowiek, który tak samo jak my ma prawo do prywatności. Ma prawo zbudować własną tożsamość i opowieść o sobie, decydować, w jakim kontekście pokazać się w internecie. Publikując wizerunki dzieci bez ich zgody, to prawo im odbieramy. A internet jest wieczny, raz zbudowana w nim tożsamość zostaje utrwalona na stałe. Kiedy zostaniemy w nim zaprezentowani, trudno ten obraz zamazać czy odmienić. A gdy dziecko dorasta i odkrywa, że opowieść o nim już istnieje, może mieć problem z odkrywaniem i tworzeniem własnego "ja". 

Zwróciła na to uwagę Sheila Donovan, badaczka z National University of Ireland, pisząc w artykule o sharentingu, czyli nadmiernym publikowaniu i bezrefleksyjnym udostępnianiu wizerunku (zdjęć i filmów,  na których można rozpoznać osobę) w internecie, szczególnie w social mediach. Jej zdaniem "praktyka udostępniania dzieci w sieci pozbawia je autonomii i odmawia im prawa do odciśnięcia własnego śladu na pustym internetowym płótnie. Prawa, które powinno być przyrodzonym prawem każdego człowieka". Prawem, którego nie dajemy dzieciom, bo nie traktujemy ich podmiotowo.

– Brakuje nam refleksji i zadania właściwego pytania: dlaczego chcemy publikować wizerunki dzieci? Po co to robimy? Komu to potrzebne? I czy rzeczywiście to jest najlepsze dla dziecka? – mówi Agata Dawidowska.

Nowe prawo

Okazja do refleksji właśnie się wydarzyła. Do szkół i instytucji pracujących z dziećmi wprowadzane są standardy ochrony dzieci, część pośrednio dotyczy ochrony wizerunku. To efekt nowelizacji Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, zwany "ustawą Kamilka", którą w lipcu zeszłego roku uchwalił sejm. Współautorką nowelizacji jest obecna rzeczniczka praw dziecka Monika Horna-Cieślak.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

Do zmian przepisów doszło po tym, jak Polską wstrząsnęła tragiczna śmierć ośmioletniego Kamilka z Częstochowy. Został on zakatowany przez swojego ojczyma. Chłopiec był maltretowany od dawna. Mężczyzna znęcał się nad dzieckiem ze szczególnym okrucieństwem, a matka, mimo że wiedziała, co robi jej mąż, nie próbowała go powstrzymać. Kamilek wielokrotnie uciekał z domu i choć zarówno jego otoczenie, system opieki społecznej, jak i wymiar sprawiedliwości znały sytuację, nie uchroniły go przed brutalną przemocą i śmiercią.

Część przepisów ustawy obowiązuje już od 29 sierpnia ubiegłego roku, a część weszła w życie kilka dni temu – 15 lutego. Nakładają one m.in. na przedszkola i szkoły obowiązek wprowadzenia jednolitych standardów ochrony małoletnich. To zbiór zasad, które mają chronić dzieci przed przemocą i procedur pozwalających na interweniowanie, kiedy dochodzi do podejrzenia, że komuś dzieje się krzywda. Na ich opracowanie i dostosowanie do nich swojej działalności placówki mają pół roku – do 15 sierpnia.

Czy to oznacza, że wizerunek dzieci będzie lepiej chroniony, a przedszkola i szkoły będą musiały przestać hurtowo publikować w social mediach ich zdjęcia? Niekoniecznie.

– Same standardy ochrony małoletnich nie zawierają wprost zasad ochrony wizerunku ani nie nakładają obowiązku stworzenia zasad publikowania zdjęć w social mediach, bo nie zostało to uregulowane tym aktem prawnym przez ustawodawcę. Ale nie znaczy to, że troszkę tej problematyki tam nie znajdziemy – wyjaśnia Katarzyna Katana, radczyni prawna z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę. Fundacja ponad 15 lat temu przeniosła tę ideę do Polski, a następnie zaczęła wdrażać u siebie, a potem u innych.

Co znaczy to "troszkę"? Katarzyna Katana mówi o tym, że w standardach wprowadzanych w szkołach i przedszkolach muszą znaleźć się m.in. zasady korzystania z urządzeń z dostępem do internetu oraz procedury chroniące dzieci przed treściami szkodliwymi i zagrożeniami w sieci.

– To oczywiście przede wszystkim ochrona w formie biernej dostępu do treści, ale to nie znaczy, że szkoły czy przedszkola nie mogą na własną rękę określić związanych ze standardami dobrych praktyk w kwestii ochrony wizerunku dziecka. Ustawodawca nakazuje pewne minimum, które instytucje mogą rozbudować o zasady publikowania wizerunków dzieci i tam zawrzeć, czego nie robią, a co muszą publikować z zachowaniem uważności – dodaje.

Do szuflady i pora na CS’a

Czy w takim razie standardy ochrony dzieci cokolwiek zmienią w zakresie ochrony wizerunku? Pytana o to Magda Bigaj cieszy się, że w ogóle problem został dostrzeżony. Przekonuje, że zmiana postaw jest możliwa tylko przy wsparciu systemowym, a standardy mogą być takim wsparciem. – To jasny komunikat nadający rangę także temu problemowi. Cieszę się, że zostały wprowadzone, bo zawsze to krok naprzód, ale wszystko rozbija się o kwestie wdrożenia. Czy cokolwiek się zmieni, zależy od tego, w jakiej formie zostaną wprowadzone; minimalnej czy rozszerzonej? A także czy i na ile będą egzekwowane – mówi Bigaj.

Pytam o to Agatę Dawidowską, poznańską rzeczniczkę praw ucznia, która, pracując „u podstaw”, lokalnie, rozmawiając z dyrektorami placówek, przekonuje ich, aby standardy przyjąć w rozbudowanej wersji. Była też zaangażowana w przygotowanie rekomendacji do standardów, które rozszerzają zakres ochrony o kwestię wizerunku.

– Tak, zasady ochrony wizerunku powinny być częścią standardów. W rekomendacjach, które przygotowaliśmy dla poznańskich szkół, jest załącznik, który określa politykę publikacji czy ochrony wizerunku uczniów, ale zdecydują się na to pewnie tylko niektóre placówki – mówi Agata Dawidowska.

fot. shutterstock / fran_kie
fot. shutterstock / fran_kie

Dawidowska obawia się również tego, że szkoły i przedszkola będą traktować wdrażanie tych standardów jako dodatkowy przykry obowiązek, który na nie nałożono. Pójdą więc po linii najmniejszego oporu. Kupią gotowy produkt, czyli standardy opracowane przez najtańszą kancelarię.

– A potem wydrukują, wywieszą w szkole, bo jest taki obowiązek, włożą do szafki na potrzeby kontroli i uznają, że sprawa jest załatwiona. Jeśli tak ma to wyglądać, to nie ma to sensu. To powinien być proces, w którym te standardy zostaną wypracowane i skonsultowane także z uczniami i rodzicami, dlatego jest na to pół roku. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie, a od września zdjęć dzieciaków publikowanych w mediach społecznościowych przedszkoli i szkół będzie znacząco mniej – dodaje.

Mniej optymistyczna jest Aleksandra Rodzewicz, która w standardach pokładała wielką nadzieję na zmianę. Teraz jednak docierają do niej głównie niepokojące informacje, że wiele placówek kupuje od kancelarii prawnych gotowe standardy, aby tylko odhaczyć problem i mieć go z głowy.

– Jestem przerażona, bo to idzie w niebezpieczną stronę, czyli zabezpieczania dorosłych, aby mieli tzw. dupokryjki, czyli ochronę dla siebie, a nie dla dziecka. W ustawie powinny znaleźć się szczegółowe przepisy zakazujące wykorzystywania wizerunku dziecka do promocji. Mam marzenie, aby rzeczniczka praw dziecka, która jest współautorką tych przepisów, zwróciła uwagę osób i instytucji zobowiązanych do ochrony dzieci, aby w szczególnie chroniły ich wizerunek. Tak, aby nie zależało to tylko od dobrej woli placówki – mówi Rodzewicz.

Dlaczego od razu “na twardo” i szczegółowo nie określono tego w ustawie? To jedno z pytań, które chcieliśmy zadać rzeczniczce praw dziecka. Od blisko trzech miesięcy próbujemy umówić się z nią na wywiad na temat wykorzystywania wizerunku dzieci w mediach społecznościowych i przestrzeni publicznej. W grudniu zeszłego roku od samej rzeczniczki esemesowo otrzymaliśmy informację, że to ważny dla niej temat. Jednak nie na tyle, aby znaleźć czas na rozmowę. Nasze prośby, także drogą formalną przez biuro prasowe, ponawialiśmy w styczniu i lutym. Jednak i one nie przyniosły skutku, a na ostatnią z 6 lutego nie otrzymaliśmy już nawet odpowiedzi.  

Pilną potrzebę zadbania o prywatność dzieci, także przez placówki do których te uczęszczają widzą i podkreślają osoby reprezentujące środowiska od lat pracujące na rzecz dzieci i młodzieży. Wystosowali oni apel o to, aby w wdrażanych standardach zatroszczyć się oposzanowanie praw i potrzeb dzieci w środowisku cyfrowym, a konkretnie ich prawa do prywatności, które nie jest jak dotąd odpowiednio respektowane.

"Jesteśmy świadkami nadmiernego i bezrefleksyjnego publikowania ich wizerunków przez dorosłych, często bez poszanowania ich granic, potrzeb i bez możliwości decydowania o swoim wizerunku. Młodzi ludzie zbyt rzadko włączani są w decydowanie o publikacji swoich wizerunków. Nie mają wpływu na to, jak ich historie są prezentowane w internecie przez dorosłych, organizacje i placówki, do których uczęszczają. Publikacje te mają, niestety, wpływ na ich bezpieczeństwo i dobrostan, a konsekwencje zamieszczania w internecie treści z udziałem dzieci mogą być bardzo różne, niekontrolowane i rzutujące na ich przyszłość. Zgoda RODO wyrażona przez rodzica czy opiekuna to za mało dla szerzenia pełnej świadomości związanej z możliwymi konsekwencjami takich publikacji, szczególne w mediach społecznościowych. Wdrożenie standardów ochrony dzieci to dobra okazja dla wielu placówek i instytucji, aby zająć się tym problemem" – napisali do kuratoriów, rzędów centralnych, w tym ministerstw. Pod apelem podpisali się między innymi Anna Dęboń (prezeska Stowarzyszenia dOPAmina lab), dr Konrad Ciesiołkiewicz (prezes Fundacji Orange, laureat Nagrody im. Janusza Korczaka 2023), dr Jędrzej Witkowski (prezes Centrum Edukacji Obywatelskiej), czy Iga Kazimierczyk (Wolna Szkoła, Przestrzeń dla Edukacji). Zaoferowali też merytoryczne wsparcie, z którego niektórzy już obiecali skorzystać.

Zacząć od głowy

Publikowanie zdjęć w towarzystwie dzieci to zresztą nierzadka praktyka wśród prominentnych postaci. Robią tak nie tylko wspominani wcześniej wójtowie czy starostowie. Przykładów można szukać na samej górze. Twarzami dzieci były wypełnione kampanie wyborcze najważniejszych polityków. Publikowali je zarówno były, jak i obecny premier. Szczególnie widoczne było to u tego drugiego, bo Koalicja Obywatelska szła do władzy z obietnicami zmian, które będą dotyczyć dzieci i narracją o ich przyszłości. 

Aleksandra Rodzewicz apelowała wtedy, aby nie traktować dzieci jak kaloryferów, które mają ocieplać czyjkolwiek wizerunek. Jednak mało kto jej słuchał. A efekty ciągle są widoczne i to w takich miejscach jak choćby Ministerstwo Cyfryzacji, które przecież jak żadne inne powinno wyznaczać najwyższe standardy i być świętsze od papieża. Tymczasem ledwie kilka tygodni temu szef tego resortu Krzysztof Gawkowski robił sobie selfie z gromadką dzieci przy okazji prowadzonej w warszawskiej podstawówce lekcji o… bezpiecznym korzystaniu z internetu. Fotka oczywiście trafiła do mediów społecznościowych na profil resortu cyfryzacji.

Kiedy pytam o to Magdę Bigaj, głęboko wzdycha i powtarza: – Musimy zacząć inaczej zadawać sobie pytania. Nie pytać: na jakiej podstawie użyto wizerunku dziecka, tylko w jakim celu go użyto? Postawienie właściwego pytania daje zupełnie inną odpowiedź. Tym celem było używanie dzieci do promocji swoich działań. Rozumiem, że każdy chce pokazać, jak wiele robi dla dzieci, że jest blisko nich, słucha ich potrzeb, ale to jest kwestia wybrania tego, czyje dobro jest ważniejsze: moje czy tych dzieci – dodaje.

Milczenie

Pytania o motywacje publikowania wizerunków dzieci zadałem też władzom szpitala Warszawskie Centrum Opieki Medycznej Kopernik, które już w sierpniu pilotażowo wdrożyło standardy opieki małoletnich. Jednak na jego facebookowym profilu regularnie pojawiają się zdjęcia dzieci w wieku od kilku miesięcy do kilkunastu lat, które są pacjentami placówki. Na niektórych uczestniczą w zajęciach z dogoterapii, na innych udokumentowano wręczenie gadżetów klubów sportowych, np. Chelsea, czy klocków Lego. Wszystkie zawierają twarze dzieci i wszystkie opublikowano po wdrożeniu wspomnianych standardów.

fot. shutterstock / Jorm Sangsorn
fot. shutterstock / Jorm Sangsorn

Byłem ciekaw, dlaczego szpital zdecydował się na publikację tych materiałów i czemu miały one służyć, a także, czy były one zgodne z wdrożonymi pilotażowo standardami. Byłem też ciekaw, w jaki sposób publikacje służyły dobru dzieci, a na ile promowały oznaczone firmy. Mimo upływu ponad tygodnia nie otrzymałem odpowiedzi, lecz jedynie zapowiedź, że te pojawią się najpóźniej 1 marca.

Na moje pytania o motywację publikowania zdjęć nie odpowiedziało też ani jedno z pięciu przedszkoli i szkół wylosowanych palcem na mapie. Jak również Ministerstwo Cyfryzacji.

Co zrobić?

Wróćmy do dobrych praktyk. Może praktyczne rady zainspirują do zmiany. Jak mogą wyglądać?

Katarzyna Katana z Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę radzi, aby zadbać o „uważność” nie tylko przy publikowaniu zdjęć, ale już przy ich wykonywaniu. Podkreśla, że można wprowadzić zasadę, że zdjęcia wykonuje tylko fotograf, a nie wszyscy uczestnicy wydarzenia, czyli zaproszeni goście i rodzice. Wtedy do materiałów nie mają dostępu niepowołane osoby, a profesjonalny fotograf może od razu dokonać selekcji tych zdjęć, na których dzieci wypadły niekorzystnie.

– Już na tym etapie możemy powstrzymać powstawanie i rozpowszechnianie materiałów, które mogą być upokarzające lub stać się paliwem bullyingu. A zdjęcia można przekazać rodzicom na zamkniętej grupie lub rozesłać e-mailowo. Dzięki temu wiemy, że trafią do zainteresowanych, a nie do wszystkich – mówi Katarzyna Katana.

Instytucje powinny też zwrócić uwagę na to, jakie zdjęcia publikują. Nie chodzi bowiem o to, aby nie publikować żadnych materiałów z życia przedszkola czy szkoły, lecz takie, które zapewnią dzieciom prywatność. Można więc całkowicie zrezygnować z publikowania wizerunku umożliwiającego identyfikację, czyli np. twarzy. A zamiast tego używać detali. – Czyli np. rączki dziecka, które trzyma prezent od św. Mikołaja. Informujemy wtedy o naszej aktywności, ale nie czyimś kosztem – mówi obrazowo Katarzyna Katana.

Konieczna jest też edukacja zarówno personelu, jak i rodziców. Jednych i drugich należy uświadamiać o potencjalnych zagrożeniach. Ale przede wszystkim skłaniać do refleksji, aby zastanowili się: dlaczego właściwie to robią, czemu i komu to służy.

– To czas, aby na nowo przemyśleć to, jak tworzymy media społecznościowe szkół i przedszkoli. Czas, aby dorośli zadbali nie o siebie, ale w pierwszej kolejności o dzieci – puentuje Aleksandra Rodzewicz.