Kidfluencerzy i dzieci-manekiny. Jak instarodzice zamieniają dzieciństwo w towar

Polski Instagram to szara strefa, w której pracują już kilkutygodniowe dzieci. Brakuje im ochrony prawnej zapewniającej limit czasu pracy, odpoczynek czy gwarancję wynagrodzenia. Nie wiadomo, czy w przyszłości będą mogły usunąć treści, którym dziś dają swoją niewinną i nieświadomą niczego twarz. - Ubolewamy nad losem pracujących dzieci w Chinach czy Afryce, a nie widzimy, że u nas dzieje się dokładnie to samo – zwraca uwagę dr Anna Brosch.

Kidfluencerzy, rodzice i dzieci w social mediach

Wersow i Friz, czyli para polskich influcencerów, będą mieli dziecko. Najpierw ona pochwaliła się w sieci testami ciążowymi i brzuszkiem w teledysku. Potem widzowie mogli zobaczyć reakcję Friza na to, że zostanie ojcem. A na koniec wszyscy zobaczyli pierwsze zdjęcie ich dziecka na ciążowym USG.

I tak dziewczynka, która nie przyszła jeszcze na świat, zaczęła zdobywać internetową popularność i lajki już w życiu płodowym. Czy pójdzie śladami rodziców i zechce zostać influencerką? Nie wiadomo. Nie wiadomo też, czy będzie miała rzeczywisty wybór, bo jej sławni rodzice, publikując jej zdjęcia jeszcze w brzuchu, poniekąd już zdecydowali za nią.

Dla tego, co zrobiła para influencerów, naukowcy ukuli już fachowy termin: prenatal sharenting. Jest to odmiana oversharentingu, czyli przesadnego epatowania wizerunkiem dzieci w mediach społecznościowych. W tym wypadku chodzi o zalewanie tablic użytkowników zdjęciami i filmami już na etapie ciąży. Niewykluczone też, że kolejną fazą będzie commercial sharenting, czyli czerpanie zysków z reklam z udziałem dzieci, nawet jeśli te dopiero co przyszły na świat.

– Ten proceder jest coraz bardziej popularny, bo media społecznościowe dają wiele możliwości łatwego zarobkowania. W Polsce prawnie dziecko nie decyduje o sobie do 13. roku życia. Rodzice są odpowiedzialni za swoje dzieci i to oni decydują, co jest dla niego dobre, a co nie. Jeżeli oboje uznają, że relacjonowanie jego życia, nawet od pierwszych dni, i zarabianie na wizerunku dziecka jest w porządku, to nikt nie ma mocy prawnej, aby coś z tym zrobić. Efekt jest więc taki, że dzieci traktowane są jak "mikrocelebryci", którzy dorastają w przeświadczeniu, iż dzielenie się szczegółami z prywatnego życia jest naturalną praktyką – mówi dr Anna Brosch, pedagożka z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego, która badała zjawisko sharentingu w Polsce.

Z jej badań wynika, że zjawisko dotyczy głównie kobiet. Chcą pokazać, że są dobrymi matkami. Poszukują społecznej aprobaty dla siebie i tego, co robią. Ważną motywacją jest też moda na popularność.

– Wielu z nas obserwuje w internecie życie sławnych osób, które pokazują, że mają ciekawe, wygodne i łatwe życie, a do tego na wysokim finansowo poziomie, bo dzielą się, a mówiąc dosadniej, sprzedają swoją prywatność. Wielu zwykłych rodziców chce stać się takimi samymi celebrytami. A że nie mają szansy dzięki sobie, starają się to uzyskać dzięki dziecku i nawet kosztem jego dzieciństwa. Problem w tym, że aby zdobyć popularność, są w stanie posunąć się bardzo daleko, bo motywacja finansowa staje się ważniejsza od dobra ich dzieci – mówi gorzko dr Brosch.

O perspektywie tych ostatnich w kontekście marzeń o karierze internetowego influencera oraz sutych współprac reklamowych często myśli się na końcu.

Może to prowadzić do dramatycznych konsekwencji, jak w przypadku rodziny z Dąbrowy Górniczej, która relacjonowała w swoje życie na TikToku i jednocześnie zbierała od widzów pieniądze m.in. na wakacje czy kupno łóżka. Internauci zwrócili jednak uwagę, że w walce o zasięgi rodzice przekraczają kolejne granice, a na filmach dochodzi do aktów przemocy. Na jednym z nagrań widać, jak ojciec przydusza chłopca. Dziecko mimo błagalnych krzyków nie doczekuje się pomocy czy choćby reakcji matki. Kobieta, zamiast powstrzymać mężczyznę, odsuwa meble, jakby w obawie przed tym, że szamoczące się dziecko je uszkodzi. Mało tego, całą sytuację kwituje słowami: "może w końcu będzie święty spokój".

Kiedy zrobiło się o tym głośno, okazało się, że nie był to jedyny bulwersujący film "rodziny z TikToka". Sprawą zajęła się już prokuratura, a rodzicom przedstawiono zarzut znęcania się nad dzieckiem. I choć to skrajny przykład, to pokazuje, do czego może prowadzić ślepe podążanie za internetową popularnością i płynącymi z mediów społecznościowych pieniędzmi.

Jak słupy reklamowe 

Jednak wiele pytań i wątpliwości budzi również działalność, wydawać by się mogło, bardziej niewinna. Instagram i TikTok zalany jest bowiem profilami rodziców, na których dzieci wyglądają niczym słupy reklamowe czy manekiny do prezentowania modnej odzieży. Widzimy na nich nie tylko nieświadome niczego, co najwyżej kilkunastomiesięczne bobasy czy kilkuletnie dziewczynki ubrane w księżniczkowe sukienki, ale też dzieci stylizowane na dorosłych. Wszystko po to, aby na przepięknych, niemal lukrowanych zdjęciach pokazać swoja uroczą pociechę, a przy okazji często zareklamować produkt tej czy innej marki.

Z opisu niektórych z nich wynika, że są to konta dzieci prowadzone przez rodziców, którzy mają swoje oddzielne profile. To ważne, bo formalnie profil na Instagramie, TikToku czy YouTube można mieć dopiero od 13. roku życia.

Wystarczy przegląd popularnych hasztagów (np. #coreczkamamusi, #małamodelka), aby znaleźć dziesiątki mniej lub bardziej popularnych profili, na których główną rolę odgrywają dzieci.

Przykłady? Choćby profil na Instagramie Lenka.kaa, który obserwuje blisko 70 tysięcy osób. Prowadzi go mama Lena, a na większości zdjęć jako modelka – jak przedstawiana jest w postach – pojawia się córeczka Wiktoria. Często nosi stylowe i modne kroje. Pozuje w sukienkach, płaszczach, kurtkach, dresach czy pidżamach. Zawsze ma idealnie uczesane włosy i wydaje się, że robi wszystko, by wyglądać jak dorosła albo chociaż nie wyglądać na tyle lat, ile ma, czyli... cztery.

Na instagramowym profilu Lenka.kaa dominują zdjęcia małej dziewczynki. Wszystkie są publicznie dostępne nie tylko dla dziesiątek tysięcy obserwujących, ale i osób nawet nieposiadających własnego konta na Instagramie. Nie chcąc naruszać prawa do wizerunku dzieci, pokazujemy zawartość konta, ale dla ich dobra zasłoniliśmy ich twarze. Fot. screen za profilem Lenka.kaa

Jej pierwsze zdjęcie pojawiło się na Instagramie ok. dwa tygodnie po narodzinach. Zanim skończyła roczek, zdjęć było już kilkadziesiąt. Początkowo były to fotografie typowo rodzinne. Nie różniły się niczym od tych, które wielu z rodziców bezrefleksyjnie wrzuca do sieci. Z czasem jednak przybrały coraz bardziej profesjonalną formę. Poprawia się jakość zdjęć, ich oświetlenie, a kadry są bardziej przemyślane. Dopracowany wydaje się każdy szczegół. Widoczny jest też efekt. Dziesiątki serduszek zamieniają się w setki, a potem tysiące. Wtedy pojawiają się też pierwsze oznaczenia profili modowych marek. Wiktoria ma wtedy trzy lata.

Wysłaliśmy szereg pytań do twórców profilu Lenka.kaa. Chcieliśmy dowiedzieć się o motywacje, za którymi stała decyzja o publikowaniu i wykorzystywaniu wizerunku dziecka w działalności internetowej, w tym prawdopodobnie zarobkowej, rodziców.

Byliśmy też ciekawi, czy dziecko wyraziło zgodę na publikowanie swojego wizerunku w takiej działalności i jeśli tak, to w jakiej formie. Pytaliśmy też, ile przeciętnie czasu w każdym tygodniu poświęca dziecko na tworzenie zdjęć i filmów, które są potem publikowane i w jaki sposób rodzice dbają o jego komfort w czasie pracy nad nimi.

Zapytaliśmy, czy ma formalnie zapewnione prawo do wypoczynku i wynagrodzenia, a także usunięcia tworzonych treści, jeśli w przyszłości miałoby taką potrzebę. Wreszcie pytaliśmy o to, jak twórcy profilu dbają o prywatność dziecka, którego wizerunek tak często publikują oraz gdzie są ich zdaniem granice wykorzystywania tego wizerunku w działalności internetowej rodziców.

Na żadne z tych pytań nie dostaliśmy odpowiedzi. Po ich wysłaniu zostaliśmy bez komentarza zablokowani na Instagramie, co uniemożliwiło jakąkolwiek dalszą komunikację.

Identyczny zestaw pytań przesłaliśmy do kilkunastu rodziców-twórców internetowych, którzy w publikowanych treściach wykorzystują wizerunek dzieci. Zwykle odpowiedzią był jedynie brak reakcji i milczenie. Jednak część twórców, głównie matek, po przeczytaniu pytań blokowała nas na Instagramie lub pisała nam, że nie wyraża zgody na to, aby wspominać o nich w naszym artykule.

Tak zrobili choćby twórcy profilu Carmenitka na Instagramie, który obserwuje prawie 9 tysięcy osób. Z opisu konta wynika, że profil należy do "Carmen. Szalonego dziecka" i faktycznie na niemal wszystkich spośród blisko 500 zdjęć widnieje trzyletnia dziś dziewczynka w przeróżnych stylizacjach. Profil pełen jest zdjęć, a wiele z nich zawiera opisy. Trzeba więc założyć, że za publikacją treści stoją rodzice dziewczynki, bo ta zapewne nie umie jeszcze pisać na klawiaturze.

A nawet gdyby umiała, to trudno oczekiwać, aby potrafiła wchodzić w biznesowe współprace. W opisach znajdziemy bowiem oznaczenia popularnych marek. Dowiemy się np., że sukienka pochodzi ze sklepu X, marynarka od butiku Y, a buty od marki Z. Część rzeczy pochodzi ze współprac barterowych, część jest oznaczona jako reklama. Jeszcze inne to "prezenty".

Na instagramowym profilu Carmenitka dominują zdjęcia małej dziewczynki. Wszystkie są publicznie dostępne nie tylko dla tysięcy obserwujących, ale i osób nawet nieposiadających własnego konta na Instagramie. Nie chcąc naruszać prawa do wizerunku dzieci, pokazujemy zawartość konta, ale dla ich dobra zasłoniliśmy ich twarze. Fot. screen za profilem Carmenitka

Ale na modzie się nie kończy. Ponieważ na instagramowym koncie dziewczynki znajdziemy jej zdjęcia od pierwszych tygodni życia, to jest to okazja do zaprezentowania choćby butelek do picia wody dla niemowląt. Tego dotyczy pierwsza współpraca z marką, która pojawia się już w okolicach ósmego miesiąca życia Carmen. Obserwatorzy jej profilu mogli kupić produkty TwistShakeBaby z użyciem specjalnego kodu, który uprawniał do 55 proc. rabatu.

Zarządzający profilem dziewczynki nie odpowiedzieli nam na przesłane pytania. Poinformowali jedynie, że nie wyrażają zgody na wspominanie o nich w artykule. Tyle że prowadząc działalność publiczną, nie mogą takiej zgody udzielać bądź nie. Dziennikarze mogą ją opisywać właśnie dlatego, że jest dostępna publicznie. Mogą też zadawać pytania, szczególnie kiedy w grę wchodzi ważny interes społeczny, a takim z pewnością jest dobro kilkuletniego dziecka.

Po naszych pytaniach zmienił się jednak opis profilu na Instagramie. Zniknęło słowo "współpraca", a w to miejsce pojawił się komunikat brzmiący: "nie wyrażam zgody na wykorzystywanie naszego wizerunku bez naszej zgody". W tym przypadku również zostaliśmy zablokowani.

Na Instagramie zablokowani zostaliśmy również przez twórców profilu Klemka mimo że pytania wysłaliśmy e-mailowo, a nie bezpośrednio przez wiadomość prywatną na platformie. Z opisu profilu wynika, że należy on do pasjonatki fotografii i mamy dwóch dziewczynek. Młodsza z nich dopiero przyjdzie na świat, ale jej zdjęcia już możemy zobaczyć na prześwietleniach USG. Konto obserwuje ponad 20 tysięcy osób, a spośród 800 opublikowanych zdjęć część zawiera wizerunek trzyletniej dziewczynki.

Niektóre z postów z fotografiami jej dziecka oznaczone są jako współprace reklamowe. Wydaje się więc, że pytania o jej pracę przy tworzeniu kontentu są zasadne. Jednak twórcy profilu w reakcji na nasze pytania przesłali nam jedynie groźbę wyciągnięcia konsekwencji prawnych, jeśli artykuł o profilu się ukaże. Pytania zaś zbyli milczeniem.

Na instagramowym profilu Klemka również znajdziemy zdjęcia małej dziewczynki biorącej udział we współpracach reklamowych. Wszystkie fotografie są publicznie dostępne nie tylko dla 20 tysięcy obserwujących, ale i osób nawet nieposiadających własnego konta na Instagramie. Nie chcąc naruszać prawa do wizerunku dzieci, pokazujemy zawartość konta, ale dla ich dobra zasłoniliśmy ich twarze. Fot. screen za profilem Klemka

Milczenie rodziców wykorzystujących wizerunek i pracę dzieci w internetowej działalności jest o tyle wymowne, że za granicą trwa gorąca dyskusja, co z tym palącym zjawiskiem zrobić. Do głosu dochodzą bowiem wreszcie ci, których życie i dzieciństwo zamieniono w kontent, czyli publikowane w social mediach treści.

To dzieci pokazywane w sieci niemal każdego dnia, często od niemowlaka aż po okres nastoletni. Kiedy wreszcie mogły zdecydować o sobie, uciekały sprzed obiektywu kamery czy aparatu wycelowanego w ich kierunku przez rodziców. Jednak o wielu z nich w internecie można znaleźć tysiące godzin filmów czy zdjęć. Ich wyświetlenia można liczyć w miliardach. Ale gdyby ich powstanie zależało wyłącznie od nich, to żadne nagranie czy fotografia nigdy by nie powstała.

Tak jest choćby w przypadku Claire, której los, zmieniając jej personalia, opisał amerykański magazyn Teen Vogue. Rodzice dziewczynki od niemowlaka publikowali zdjęcia i filmy, wykorzystując jej wizerunek do zarabiania na reklamach. Ich kanał na YouTube śledzą miliony subskrybentów, a zamieszczone na nim nagrania mają ponad miliard wyświetleń.

Wszystko zaczęło się wiele lat wcześniej, kiedy jeden z filmów z jej udziałem stał się tzw. viralem. Kiedy rodzinny kanał zaczął zbierać ogromne ilości wyświetleń, rodzice zrezygnowali z pracy, aby skupić się wyłącznie na karierze internetowych twórców. Było to możliwe, bo wraz z popularnością szybko rosły ich dochody. Nagle dzięki współpracy z markami i przychodom z wyświetleń reklam mogli nie tylko utrzymać rodzinę, ale i kupić ładniejszy dom oraz nowy samochód.

Claire stała się zakładnikiem wyższego standardu życia całej rodziny. Kiedy pewnego razu powiedziała, że nie chce już kręcić filmów na YouTube, jej rodzice odpowiedzieli, że w takim razie będą musieli wyprowadzić się z pięknego domu, wrócić do "normalnej pracy", a dziewczynka będzie mogła zapomnieć o miłym i wygodnym życiu.

fot. fizkes/shutterstock
fot. fizkes / Shutterstock.com

– Tata mawiał, że jest nie tylko moim ojcem, ale i szefem. To duża presja. To niesprawiedliwe, że muszę być oparciem dla wszystkich – przyznała dziewczyna w Teen Vogue.

Ta presja bycia żywicielem rodziny i gwarantem jej dobrobytu z biegiem lat coraz mocniej ciążyła na barkach dziewczynki. Kiedy więc Claire skończyła 18 lat, wyprowadziła się z domu i myślała nawet o całkowitym zerwaniu kontaktu z rodzicami.

– Nic, co teraz zrobią, nie cofnie lat pracy, której doświadczyłam – powiedziała dziennikarzom, opowiadając o tym, jak jej dzieciństwo zostało poświęcone na ołtarzu sławy w mediach społecznościowych. Sławy, o którą się nie prosiła. Sławy, przez którą na zawsze utraciła prywatność.

Prawo do własnej historii

To zresztą pierwsza kwestia, na którą zwraca się uwagę w kontekście nie tylko kidinfluencerów, ale i oversharentingu ogółem. Zdjęcia, filmy, streamy publikowane są często bez zgody dziecka. O takową po prostu trudno, kiedy mówimy o niemowlaku lub kilkuletnim brzdącu. Decydują więc rodzice w założeniu, że oni najlepiej wiedzą, co dla ich dziecka jest dobre.

– Za każdym razem, gdy publikujemy zdjęcie, opowiadamy historię, tworzymy mit własnego życia. Obrazy naszych dzieci stają się częścią tej mitologii i budowy własnej tożsamości. Niestety, wielu rodziców zapomina, że dziecko to nie ich własność i rzecz, tylko drugi człowiek, który ma prawo do prywatności. Ma prawo zbudować własną tożsamość i opowieść o sobie. Ma prawo zdecydować, czy i w jakim kontekście pokazać się w internecie. Internetowi twórcy pokazujący dzieci na swoich profilach i rodzice kidinfluencerów to prawo swoim dzieciom bardzo często odbierają – mówi dr Anna Brosch.

Na ten wątek zwróciła również uwagę Sheila Donovan, badaczka z National University of Ireland, pisząc w artykule o sharentingu, że "praktyka udostępniania w sieci dzieci pozbawia je autonomii i odmawia im prawa do odciśnięcia własnego śladu na pustym internetowym płótnie. Prawa, które powinno być przyrodzonym prawem każdego człowieka".

Czy dzieci tego chcą?

Jednak od tej reguły są wyjątki. Rafał Myśliński, internetowy twórca, który na Instagramie jako Suchy Tata (blisko 80 tys. obserwujących) opowiada o rodzicielstwie, stanowi jeden z nich. Wśród publikowanych przez niego zdjęć czy filmów nie zobaczymy takich ujęć jego dzieci, które pokazywałyby ich twarz, a więc pozwalałyby je rozpoznać. Ukrywa on ich wygląd właśnie ze względu na ich prywatność, bezpieczeństwo, ale też komfort życia osoby, która nie jest znana publicznie. Chce też, aby to one w przyszłości mogły same zdecydować o swojej obecności bądź nie w internetowej sferze.

– Chcę, aby moje dzieci miały w miarę czystą kartę. Nie chcę, aby ciągnął się za nimi ich cyfrowy ślad, czyli pokazana przeze mnie historia ich życia. Dzieci nie będą dziećmi zawsze. Kiedyś dorosną i chcę, aby mogły stać się, kim zechcą i miały swoją tożsamość poza byciem dzieckiem znanego w internecie Suchego Taty. Nie chciałbym też, aby w przyszłości, już jako dorosłe osoby, odkryły, że ich tata całe ich życie zamieścił w internecie. Na pewno padłoby wtedy pytanie, dlaczego to zrobiłem i czy na pewno musiałem? Wolę nie musieć na nie odpowiadać – mówi Myśliński.

Dodaje, że taki model działania pozwala mu skupiać się w publikowanych treściach głównie na sobie, a nie tylko na dzieciach. – Tak jest nieco trudniej, bo oczywiście łatwiej jest zrobić urocze zdjęcie słodkiemu dziecku, które zdobędzie mnóstwo lajków. Ale dzięki temu, że nie poszedłem na skróty, mogę opowiadać bardziej o sobie i roli ojca. Oczywiście opowiadając o tacierzyństwie w sposób lifestylowy, czyli nagrywając swoje życie, praktycznie nie da się nie nawiązać do dzieci. Więc niektórzy, jak i z resztą ja sam, stwierdzą, że i tak zdradzam sporo z naszej prywatności, bo rodzinę pokazuję trochę z boku i od tyłu. Widać rękę, nogę, sylwetkę i słychać głosy, a i sam opowiadam o relacji rodzic-dzieci, opierając się o własne przykłady. Racja, opowiadam, ale nie pokazuję. Dzięki czemu moja rodzina gdziekolwiek się nie pojawi, będzie anonimowa. Chyba że akurat będę obok – mówi Suchy Tata.

Myśliński nie chce jednak stawiać się w roli sędziego. Rozumie to, że inni pokazują twarze swoich dzieci, nie widząc w tym nic złego. – Sam może też w końcu pokazałbym rodzinę, ale Aga, czyli moja partnerka, tego nie chce, a dzieci są za małe, żeby powiedzieć, czy chcą – dodaje z uśmiechem.

I to, czy dzieci chcą, wydaje się kluczowe. Internet jest bowiem wieczny. A raz zbudowana w nim tożsamość zostaje stale utrwalona. Kiedy zostaniemy w nim zaprezentowani, trudno ten obraz zamazać czy odmienić. A gdy dziecko dorasta i odkrywa, że opowieść o nim, jego historia już istnieje, może mieć problem z odkrywaniem i tworzeniem własnego "ja", skoro to "ja" już istnieje. Dodatkowo może mieć też trudność, aby odróżnić, która  rzeczywistość jego rodziny jest prawdziwa: ta przedstawiona w internecie czy ta po wyłączeniu obiektywu.

I choć rodzicom wrzucenie do sieci zdjęcia może wydawać się niewinne lub być po prostu częścią codziennej rutyny internetowego twórcy, to perspektywa dziecka, szczególnie nastolatka, może być zupełnie inna. Mówiły o tym we wspomnianym już artykule Teen Vogue dzieci influencerów w USA. Jedno z nich przyznało, że całe jego życie jest dostępne w internecie dla wszystkich.

– Łatwiej jest powiedzieć, czego moja mama nie opublikowała – mówi w Teen Vogue 24-letni dziś mężczyzna. Przyznał, że kiedy był nastolatkiem, doszło do tego, że nie chciał nic mówić o swoim życiu mamie, bo wiedział, że za chwilę wszyscy przeczytają o tym na jej profilu. – Kiedy poznawałem kogoś nowego, zastanawiałem się, czy zna z internetu historię całego mojego życia? – opowiada.

Treści od jego najmłodszych lat były bowiem ogólnodostępne. W efekcie zdarzało się, że w szkole średniej dostawał "wstydliwe zdjęcia"… pobrane z profilu jego mamy. – Wiem z pierwszej ręki, jak to jest nie mieć wyboru, bo to rodzice stworzyli mój cyfrowy ślad, który będzie towarzyszył mi do końca życia – dodaje ze smutkiem.

Nie tylko wizerunek

Prawo do prywatności i budowania własnej tożsamości to jedno. Drugie zaś to prawo do wynagrodzenia za pracę na platformach społecznościowych. Bo choć wielu rodziców twierdzi, że nagrywanie filmów czy robienie zdjęć to dla dzieci dobra zabawa, to czy czterolatka potrafi odróżnić pracę od wypoczynku? I czy to, co robią, faktycznie nadal jest zabawą? Skoro odbywa się na określonych warunkach i przynosi pieniądze pozwalające utrzymać się nieraz całej rodzinie. Wreszcie: czy dzieci rozumieją znaczenie godziwej płacy? Czy zarobione przez nie pieniądze, choć w części trafiają do ich kieszeni, skoro formalnie ich konta należą do ich rodziców?

Bywa przecież, że dzieci spędzają długie godziny na tworzeniu treści. A jeśli nie mają ochoty na pracę, to są przekupywane np. słodyczami. Dlatego zasadne jest pytanie, czy są chronieni jak dorośli pracownicy przez Kodeks pracy. Czy przysługuje im choćby limit godzin pracy? Czy mogą liczyć na urlop albo L4 w przypadku choroby?

Wątpliwości rozwiewa mecenas Michał Gajda, który wyjaśnia, że tworzenie przez małoletniego jakichkolwiek treści jest skierowanym do niego zleceniem, a zakres umowy zlecenia pozostaje poza regulacją Kodeksu pracy. – Nie mają więc zastosowania przepisy dotyczące limitu czasu pracy czy L4 – wyjaśnia Michał Gajda.

Olivia Drost, ekspertka od rynku influencerów i prezeska agencji oLIVE media, zwraca uwagę, że wiele przyszłych lub młodych matek czuje, jak lukratywną branżą jest parentingowy content i próbuje wybić się w social mediach, pokazując też swoje dziecko.

– Znane są przypadki pseudoblogerek przebierających sztucznie swoje dzieci czy ustawiających je na siłę do zdjęć. Takie zachowanie zdecydowanie jest naruszeniem i wykorzystaniem dziecka do pracy – mówi Drost. Według niej takich przypadków będzie coraz więcej, bo już dziś skala wykorzystania dzieci do tworzenia treści publikowanych w social mediach jest bardzo duża, a najbliższych latach będzie tylko rosła.

– Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. To nie jest zabawa, tylko praca zarobkowa. Kręcenie filmów, sesje zdjęciowe, np. modowe, w różnych stylizacjach potrafią trwać wiele godzin. To nie jest tak, że to jest kilka pstryknięć, ale ciężka praca, za którą należy się wynagrodzenie, szczególnie że zawsze to dzieje się kosztem czegoś: edukacji, zabawy z rówieśnikami, dzieciństwa. To także koszt bezcennej relacji z rodzicem, która zmienia się w stosunek pracy. Ubolewamy nad losem pracujących dzieci w Chinach czy Afryce, a nie widzimy, że u nas dzieje się dokładnie to samo – zwraca uwagę dr Anna Brosch.

Dlatego obie zgadzają się, że dzieci należy objąć prawną ochroną. Tak, aby zyskały realny wpływ na wykorzystanie ich wizerunku, ale też były chronione jak dorośli pracownicy.

– Nigdy nie spotkałam się z tym, żeby rodzic zastrzegł w umowie takie kwestie jak część wynagrodzenia dla dziecka. Co więcej, pracowałam z niepełnoletnimi twórcami internetowymi, w których imieniu umowy podpisywali rodzice i wynagrodzenie było przekazywane na ich konto, ale wiem z prywatnych doświadczeń, że albo przekazywali je później swoim dzieciom, albo odkładali na rachunku oszczędnościowym, albo oddawali po ukończeniu 18. roku życia – wspomina Drost. Zauważa też, że takie kwestie powinny być uregulowane prawnie. – Bo branża marketingowa coraz bardziej się rozwija i za tym powinna iść też profesjonalizacja w postaci regulacji. Takie przepisy powinny objąć nie tylko dzieci influencerów, ale też najmłodszych aktorów, statystów, modeli – wyjaśnia.

To, że jest to potrzeba paląca, pokazuje przykład wspomnianej już Carmen. Matka dziewczynki 13 czerwca zeszłego roku opublikowała na Instagramie zdjęcie i wpis, w którym przyznaje, że jej córka ma zapalenie zatok. Nie przeszkodziło to jednak w tym, aby przy okazji tego "zaprezentować nową kolekcję poduszek" od firmy MinaDori. I nie była to wyjątkowa sytuacja, bo następnego dnia, przy okazji kolejnego zdjęcia napisała, że "Carmen wie, jak pozować, żeby nie było widać choroby".

Dziewczynka mimo choroby i zapalenia zatok pozuje do zdjęcia, aby zaprezentować nową kolekcję poduszek. Fot. screen za instagram.com/carmenitka
Dziewczynka "wie, jak pozować, żeby nie było widać choroby". Fot. screen za instagram.com/carmenitka

Czy dziewczynka powinna pozować i reklamować produkty, kiedy jest chora, co przyznaje sama matka? Czy mogła odmówić udziału w sesji zdjęciowej ze względu na stan zdrowia? Jak często dochodzi do takich sytuacji? Trudno powiedzieć, bo twórcy profilu Carmenitka nie odpowiedzieli na nasze pytania o to, jak dbają o komfort pracy dziewczynki.

Dziki Zachód pracy w socialach 

Między innymi takie kwestie reguluje w Stanach Zjednoczonych prawo Coogana. Regulacje nawiązują do Jackiego Coogana, czyli pierwszej dziecięcej gwiazdy filmowej. Zagrał on w 1921 roku w filmie "The Kid" Charliego Chaplina, co otworzyło mu drogę do sławy i kolejnych hollywoodzkich produkcji. A to wiązało się z oszałamiającymi jak na tamte czasy zarobkami sięgającymi milionów dolarów. Kiedy jednak młody aktor stał się pełnoletni i chciał zarządzać swoim majątkiem, to okazało się, że wszystko, co zarobił, należało do jego matki, która wraz z jego ojczymem roztrwoniła większość pieniędzy. On sam formalnie nie zarobił ani centa. Dopiero po procesie sądowym odzyskał od nich... 126 tysięcy dolarów, czyli ułamek kwoty, którą wypracował.

Jednak jego przypadek sprawił, że w Stanach już w 1939 roku uchwalono przepisy wymagające od rodziców odkładania części zarobków dziecka na zablokowanym funduszu powierniczym, gdzie pozostają one nietknięte, dopóki dziecko nie osiągnie dorosłości. W kolejnych latach regulacje rozszerzono o to, aby chronić też dzieci pod względem czasu pracy i prawa do odpoczynku oraz nakazujące, aby praca na planie filmowym nie kolidowała z ich edukacją.

Jednak te przepisy chronią jedynie dzieci pracujące na planach filmowych czy przy tworzeniu reklam i nie obejmują – jak trafnie ujął to Financial Times – Dzikiego Zachodu, czyli mediów społecznościowych, gdzie panuje "legalna szara strefa". Platformy takie jak Facebook, Instagram, YouTube czy TikTok od początku unikają regulacji, mimo że każda z nich jest źródłem dochodów dla wielu użytkowników, w tym zarabiających na wykorzystaniu wizerunku dzieci. Prawo wciąż nie nadąża za zapewnieniem im ochrony. A jak zwrócił uwagę brytyjski dziennik The Guardian, sytuacja przypomina case "Ubera, ale dla… pracy dzieci". Platformy przekonują bowiem, że oferują przełomową technologię, która rzekomo wywraca rynek do góry nogami, ale dzieje się tak m.in. poprzez to, że omijają istniejące prawo, w tym dające ochronę prawo pracy.

I o tę ochronę apelują dorosłe dziś dzieci twórców internetowych. W amerykańskim stanie Waszyngton przygotowano nawet projekt ustawy o nazwie House Bill 1627 mający regulować te kwestie, ale na razie utknął on w martwym punkcie.

"Rzeczywistość prowadzenia tego rodzaju biznesu polega na tym, że rodzice stają się pracodawcami, a ich dzieci pracownikami; bez ochrony prawnej, z domniemaną zgodą na publikację. Zmuszone do tego, aby odgrywać swoje dzieciństwo, zamiast faktycznie nim żyć" – czytamy w ich apelu zamieszczonym na stronie Futurism.

Na problem braku regulacji tych kwestii zwróciła uwagę brytyjska Izba Gmin, która w maju zeszłego roku opublikowała raport "Influencer culture". Podkreślono w nim, że dzieci spędzają wiele godzin na tworzeniu intratnych finansowo treści, ale nie są chronione przez przepisy dotyczące prawa pracy dzieci. Wskazano w nim również pilną potrzebę zajęcia się ustawodawców rozległymi lukami w przepisach dotyczącymi prawa dzieci do prywatności i możliwego ich wyzysku w pracy.

Prawo chroniące kidinfluencerów obowiązuje za to we Francji. W 2020 roku wprowadzono tam przepisy, które nakładają na rodziców i firmy obowiązek uzyskania pozwolenia od władz na produkcję komercyjnych filmów wideo przedstawiających dzieci poniżej 16. roku życia. Regulacje wprowadzają też limity czasu pracy dzieci i zabezpieczają zarobki dzieci na specjalnych kontach dostępnych dla nich po 16. roku życia. Przepisy chronią też prawo do prywatności. Dzięki nim dzieci mogą żądać od platform usunięcia filmów bez konieczności uzyskania zgody rodziców.

A w Polsce? Zapytaliśmy o te kwestie Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, ale resort odesłał nas do dawnego Ministerstwa Cyfryzacji, które jest teraz częścią Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.

Pomimo upływu blisko trzech tygodni nie otrzymaliśmy odpowiedzi, czy kidinfluencerzy w Polsce mogą liczyć na prawną ochronę ich pracy i czy trwają może prace nad regulacjami w tym zakresie.

Odpowiedzi udzieliło zaś biuro prasowe Głównego Inspektora Pracy, wyjaśniając, że przepisy prawa pracy nie określają szczególnych zasad świadczenia pracy kidfluencerów. Do tej grupy mają zastosowanie ogólne przepisy Kodeksu pracy regulujące pracę dzieci.

– Zgodnie z przepisami Kodeksu pracy dzieci poniżej lat 16 mogą wykonywać pracę lub inne zajęcia zarobkowe wyłącznie na rzecz podmiotu prowadzącego działalność kulturalną, artystyczną, sportową lub reklamową, z tym że nie może to być praca stała – podkreśla Juliusz Głuski-Schimmer, rzecznik prasowy GIP.

Dodaje, że praca takiego dziecka wymaga nie tylko zgody rodzica, ale też zezwolenia inspektora pracy. – Rodzaj i charakter pracy nie mogą zagrażać życiu, zdrowiu i rozwojowi psychofizycznemu dziecka ani kolidować z jego obowiązkami szkolnymi. Za tym, że praca nie jest sprzeczna z powyższymi założeniami, przemawiają opinie i zgody, które trzeba dołączyć do wniosku kierowanego do inspektora pracy. Uzyskanie zezwolenia od właściwego inspektora pracy jest obligatoryjne – podkreślił rzecznik. 

We wniosku do obowiązkowego zezwolenia od inspektora pracy należy dołączyć nie tylko pisemną zgodę rodzica. Ponadto konieczne są orzeczenie lekarza oraz opinia poradni psychologiczno-pedagogicznej dotycząca braku przeciwwskazań do wykonywania przez dziecko pracy lub innych zajęć zarobkowych, a także opinia dyrektora szkoły, do której dziecko uczęszcza.

Opinia szkoły wydaje się kluczowa także w kontekście odpowiedzi Biura Rzecznika Praw Dziecka, które przypomina, że prawa i obowiązki dziecka określa Konstytucja RP. A według niej obowiązkiem dziecka do ukończenia 18. roku życia jest nauka.

"Z kolei Karta praw podstawowych UE określa minimalny wiek dopuszczenia do pracy jako nie niższy niż wiek zakończenia obowiązku szkolnego oraz że młodociani dopuszczeni do pracy muszą mieć warunki pracy odpowiednie do ich wieku, być chronieni przed wyzyskiem ekonomicznym oraz pracą, która mogłaby szkodzić ich bezpieczeństwu, zdrowiu lub rozwojowi i edukacji" – poinformowało biuro RPD.

Czy rodzice uzyskują zezwolenie od inspektora pracy, do którego zdobycia trzeba uzyskać szereg opinii i orzeczeń? – Wprawdzie rzadko współpracowałam z twórcami poniżej 16. roku życia, ale nigdy nie spotkałam się z tym, aby rodzice uzyskiwali takie zgody – przyznaje Oliwia Drost.

Co z tym zrobić?

Marta Wojtas, psycholożka i koordynatorka Poradni "Dziecko w sieci" Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę jest kategoryczna. Przekonuje, że rodzice nie powinni korzystać z wizerunku i pracy dziecka dla korzyści materialnych.

– Rodzic jest odpowiedzialny za dobro dziecka, ale czy sprzedawanie jego wizerunku i czasu, który mogliby poświęcić na zabawę czy naukę, zawsze mu służy? Niekoniecznie. Szczególnie że to, co widzimy, czyli np. zdjęcia z sesji fotograficznej, są pięknym efektem końcowym, za którym stoją godziny pracy dziecka. Pytanie więc, czy to jest dobre dla dziecka i najlepsze co może mu oferować rodzic? – zastanawia się Marta Wojtas.

I sama sobie odpowiada: – Lepiej powstrzymać się, aby w przyszłości nie żałować, bo za te 10 czy 15 lat dziecko będzie miało do nas, rodziców, pretensje, że wykorzystaliśmy jego wizerunek, a dzieciństwo zamieniliśmy w pracę, nie dając wyboru. Dlatego radziłabym poczekać, dać dziecku wybór. To wyraz szacunku dla jego jako odrębnej istoty. Niestety, wielu rodziców tego nie rozumie i traktuje własną córkę czy syna jak przedmiot, który można wykorzystać do zarabiania pieniędzy. A rolą dziecka nie jest zarabianie pieniędzy czy utrzymywanie domu. To jest rola dorosłych – przekonuje.

fot. Love Solutions / Shutterstock.com

Do Fundacji trafia wiele zgłoszeń dzieci, których rodzice dawniej udostępnili w internecie treści, które dziś rówieśnicy wykorzystują do cyberprzemocy i np. wyśmiewania. – Koszty psychologiczne u dzieci są ogromne. To dla nich najtrudniejszy rodzaj przemocy, bardzo trudne doświadczenie, bo nie mają nad tym żadnej kontroli. Coraz częściej zdarza się, że dzieci zgłaszają się do nas z myślami samobójczymi, bo w internecie krąży filmik, który ich zdaniem ich totalnie kompromituje, a więc tracą chęć do życia. Takie sytuacje oczywiście częściej dotyczą treści niekomercyjnych, ale i te kiedy na zdjęciu będą np. skąpo ubrane, mogą być dla dziecka wstydliwe – tłumaczy psycholożka.

Według Wojtas zakaz wykorzystywania wizerunku czy pracy dzieci w działalności reklamowej w internecie prawdopodobnie nie będzie jednak skuteczny. Już teraz przecież mamy konwencję praw dziecka, ale trudno jest z jej egzekwowaniem.

Również Magda Bigaj, prezeska Instytutu Cyfrowego Obywatelstwa i autorka książki „Wychowanie przy ekranie” ocenia, że należy sprofesjonalizować ten rodzaj działalności i wyznaczyć w nim pewne granice i dobre standardy. – Aby nie dochodziło do sytuacji, w której dziecko jest ewidentnie uprzedmiotowione, traktowane jak manekin do zakładania kolejnych ubrań czy pokazywania produktów, z którymi rodzice mają "współprace reklamowe". Należałoby również zawsze dawać dziecku wybór, aby brało w tym udział, tylko jeśli ma ochotę. Nie może dochodzić do sytuacji, że dziecko musi pozować, choć jest chore, czy po prostu wolałoby robić coś innego. Bez tego będzie narażone na stres, ogromną presję, która będzie miała konsekwencje psychiczne – mówi Magda Bigaj.

Ale sama nie jest za tym, by zakazywać takiej działalności. – Zarabianie pieniędzy z wykorzystaniem dziecka, choć to kiepskie słowo, nie musi być czymś szkodliwym, ale wymaga ostrożności. Dlatego warunki, na jakich dziecko bierze w tym udział, muszą zabezpieczać jego dobrostan. Dzisiaj mamy sytuacje, w której to wyłącznie rodzice ustalają indywidualnie jak będą prowadzić profil wykorzystujący wizerunek dziecka – podkreśla.

Wielką rolę w dbaniu o ten dobrostan mają jej zdaniem platformy, jak Instagram czy TikTok. To one mogłyby zadbać o to, aby zakaz posiadania kont poniżej pewnego wieku, np. 13 lat, nie był tak łatwo omijany. Albo aby część zysku z reklam w przypadku YouTube’a była automatycznie przekazywana na specjalne konto dzieci.

– Sprawa rodziny z Dąbrowy Górniczej to przykład, że wciąż nie dokłada się wszelkich starań, aby chronić dzieci. Zmiana wymaga wysiłku ze strony platform technologicznych oraz państwa, ale on musi być podjęty. Bo w tej chwili w przestrzeni cyfrowej Konwencja o prawach dziecka w zasadzie nie obowiązuje lub obowiązuje uznaniowo – dodaje Magda Bigaj.

Może należy więc wywierać presję społeczną, aby to sami producenci reklamowanych produktów dbali o najwyższe standardy i warunki pracy dzieci? Mogłyby one zawierać takie umowy, które obejmowałyby wspomniane kwestie, a nie dotyczące tylko liczby postów, ich charakteru i wynagrodzenia.

Zapytaliśmy przedstawicieli blisko 30 marek, których produkty pojawiały się we współpracach reklamowych opisanych profili. Były wśród nich zarówno niewielkie firmy jak Nala, która produkuje "ubranka dla dzieci z najwyższej jakości materiałów, uszyte z najwyższą starannością w Polsce", jak i globalne spółki jak LPP, do której należy marka Sinsay.

Pytaliśmy o to, jakie wymagania stawiają rodzicom-internetowym twórcom i kidinfluencerom wykorzystującym wizerunek oraz pracę dzieci we współpracy z ich brandem. Byliśmy też ciekawi, czy wśród tych warunków jest m.in. wydanie zgody przez inspektora pracy, określenie limitu czasu pracy dziecka czy zagwarantowanie mu prawa do odpoczynku i zwolnienie lekarskiego na wypadek choroby, a także wynagrodzenia, do którego dostępu nie będzie miał rodzic. Pytaliśmy też o prawo do usunięcia treści zawierających wizerunek dziecka w przyszłości.

Mimo upływu ponad tygodnia żadna z marek nie udzieliła nam na nie odpowiedzi.

Ilustracja tytułowa: fot. Shutterstock/pu_kibun
DATA PUBLIKACJI: 28.04.2023