Raj dla głupców. Czy podróże nadal nas kształcą?

Podróżujemy, aby poznać nieznane. Odkryć odległy świat i zajrzeć w głąb siebie. Dokonać magicznej przemiany i doznać oświecenia. Jednak często przelatujemy tysiące kilometrów, by na końcu pozostać tacy sami. Ostatecznie odkrywamy odkryte, a własny świat zawsze nosimy w kieszeni.

10.07.2024 06.09
fot. shutterstock / fran_kie

Pamiętam podróż, która była dla mnie olśnieniem. Zachwytem nad różnorodnością świata. Wystarczyło kilka godzin lotu, by znaleźć się w zupełnie innym miejscu na Ziemi niż codzienna Polska; otoczony nieznaną architekturą, językiem, inaczej wyglądającymi ludźmi.

Dokąd poleciałeś? – zapytacie. Teraz się zdziwicie. Otóż była to podróż do… Barcelony.

Tak, tej Barcelony, która już wtedy, a było to 15 lat temu, zalana była turystami. Fale takich jak ja codziennie wysiadały na lotnisku El Prat i oblegały stolicę Katalonii. Byłem jednym z tych, którzy karmili swoją obecnością nowotwór turyzmu, dobijający stałych mieszkańców. 

Ale wtedy nie miałem najmniejszej tego świadomości. Nie przeszkadzało mi morze ludzi na La Rambli ani tłum przed Sagrada Familia. Zatłoczony chodnik, pełen turystów robiących zdjęcia fasadom Casa Batllo. Ścisk w Parku Guell tak wielki, że trudno było usiąść na tych cudnych ławeczkach.

Byłem zachwycony tamtym światem, bo na chwilę udało mi się wyrwać z własnego. Dla chłopaka, który jeszcze przed chwilą żył w podupadającym lubelskim miasteczku, to było jak wyprawa przez ocean.

A przynajmniej przygotowania do wyprawy mogły przypominać te, które są potrzebne do pokonania oceanu.

Mimo że minęło ledwie 15 lat, to świat podróżowania niezwykle się zmienił. Loty? Dziś w kilka kliknięć kupujemy bilety sami na stronach tanich linii lotniczych. Wtedy musiałem kilka razy osobiście odwiedzić biuro pośrednika sprzedaży biletów LOT, aby sprawdzić cenę, wybrać odpowiedni termin, godzinę lotu, miejsce. Nocleg? Dziś mamy platformy Booking czy Airbnb, a wtedy szukałem ich na lokalnych stronach z ogłoszeniami i rezerwowałem e-mailem.  

To była szkoła zaradności, ale dopiero początek lekcji, jaką dawała podróż. Zacząłem się do niej przygotowywać miesiące wcześniej. Czytałem o historii miasta i związanych z nim postaciach, jego architekturze i zabytkach. Sprawdzałem rozkłady jazdy autobusów i metra, studiowałem topografię, aby wiedzieć, jak się po nim poruszać, bo Google Maps dopiero raczkowały. Zresztą transfer danych kosztowałby majątek. Dokąd pójść, a co omijać. Ba, uczyłem się hiszpańskich słówek i zwrotów, licząc że będę mógł choć dwa zdania zamienić z miejscowymi. A na myśl o Barcelonie do dziś mam w głowie wymowę zwrotu: hola que tal? Mało tego. Po powrocie do Polski zakochany w Barcelonie dalej wiele o niej czytałem i marzyłem, że może kiedyś tam wrócę.

Ale nie wróciłem. Świat wydawał się zbyt ciekawy, aby wracać w to samo miejsce. Był też inny powód: nowe kierunki były zwykle sporo tańsze. Rak turystyki sprawił, że cena wyjazdu do Barcelony zawsze była większa niż do świeżo otwieranych kierunków oferowanych przez tanie linie lotnicze.

fot. shutterstock /Jorm Sangsorn
fot. shutterstock /Jorm Sangsorn

I tak przez kolejne lata odwiedziłem kolejne miasta i kraje. Bywało, że latałem nawet dwa-trzy razy w roku. A im więcej było wyjazdów, a czasu na przygotowania ze względu na pracę było mniej, to miałem wrażenie, że mniej z nich wynoszę. 

Podskórnie czułem, że mniej się dzięki nim uczę. Aż w końcu zacząłem sobie zadawać pytanie: czy podróże ciągle nas kształcą? Czego uczą w dobie taniego podróżowania, trwających kilkadziesiąt godzin citybrejków, mediów społecznościowych i przewodników rodem z instagramowych rolek.

W końcu jedna z powszechniejszych złotych prawd o podróżach mówi, że nas kształcą. Wprowadzają w stan oświecenia, uczą o świecie, pozwalają poznać i zrozumieć mieszkańców innych miejsc. Zmieniają nas.

Ale czy tak rzeczywiście jest?

Wiele osób podróżuje, choć w gruncie rzeczy nie wie, dokąd jedzie. Swoje wymagania ogranicza do tego, żeby świeciło słońce, pogoda była przyjemna, a woda w basenie przy hotelu ciepła. Dodajmy w hotelu, z którego wcale lub prawie się nie wychodzi. Nie potępiam takich wyjazdów. Choć nie należę do fanów wczasów all inclusive w kurortach, to rozumiem, że każdy musi odpocząć. 

A co ze sloganem, że podróże kształcą? Jeśli chcemy przyjrzeć się tej maksymie, musimy na początek odpowiedzieć sobie, czym właściwie jest podróż? Dla każdego może ona znaczyć co innego. Trafiającą do mnie definicję osoby, która podróżuje, przytoczyła w "New Yorkerze" profesorka filozofii Agnes Callard.

"To osoba tymczasowo wypoczęta, która dobrowolnie odwiedza miejsce z dala od domu w celu doświadczenia zmiany" – przytacza Callard, czerpiąc z podręcznika do antropologii turystyki.

A więc "zmiana". To słowo klucz. Podróże istnieją, aby dokonywać zmian. Ale czym jest ta zmiana? 

Przytoczona już Callard w tym samym tekście sceptycznie ocenia, że często niczym, bo na ogół wyjeżdżamy i wracamy tacy sami. Z takimi samymi zainteresowaniami, przekonaniami politycznymi, stylem życia. Ba, już wyjeżdżając, wiemy, jacy będziemy, kiedy wrócimy, bo nie podążamy za tym, co nas interesuje, ale oczekujemy, że odnajdziemy to tam, dokąd lecimy. 

A to może skończyć się tak jak w przypadku jej wycieczki do Abu Zabi, stolicy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Callard odwiedziła tam szpital dla sokołów, bo to popularna lokalna atrakcja, choć nigdy wcześniej ani później nie miała nic wspólnego z sokolnictwem. Dopiero po wszystkim dotarło do niej, jak bardzo było to absurdalne. W końcu czym innym jest pasja do sokolnictwa tak głęboka, że jest się gotowym na daleką podróż, a czym innym odwiedzenie szpitala dla sokołów, bo był on jedną z odpowiedzi na pytanie "Co robi się w Abu Zabi?".

Podobnie jest z większością z nas. Lecimy, dajmy na to, do Paryża. Choć na co dzień nie chodzimy do muzeów, to odwiedzamy Luwr. Przepychamy się przez tłum, aby zobaczyć Mona Lisę. Cykamy jej takie samo zdjęcie jak każdy turysta obok nas i jakich tysiące możemy znaleźć w sieci, nie ruszając się z domu, i tyle. Trudno tu doszukiwać się zmiany, bo nic dodatkowego ani nadzwyczajnego zwykle się nie wydarza.

Taka podróż nie przypomina realnej zmiany, jaką jest np. rozpoczęcie studiów, nowej pracy, przeprowadzka do nowego miasta czy kraju, zakochanie się, poznanie przyjaciela, narodziny dziecka. To wydarzenia, które są życiowymi przecinkami. Dzielą życie na przed i po. A kiedy ostatnio podzieliłeś swe życie na przed i po podróży? Trudno, aby zrobienie selfie przed Mona Lisą było takim przecinkiem. A zmienić może najwyżej liczbę lajków na naszym Facebooku. 

Ten rodzaj podróżowania filozofka porównuje do rzutu bumerangiem. Lecimy, aby skończyć dokładnie tam, gdzie zaczęliśmy.

"Jeśli uważasz, że Ciebie to nie dotyczy, że Twoje podróże są magiczne i głębokie, a ich skutki pogłębiają Twoje wartości, poszerzają horyzonty, czynią Cię prawdziwym obywatelem świata i tak dalej – spróbuj ocenić to zjawisko nie względem siebie, ale innych" – pisze profesor Callard i zachęca, aby przeprowadzić proste ćwiczenie.

Skup się nie na sobie, ale na znajomych. Zadaj sobie pytanie: czy będą opowiadać o swojej podróży, jakby była przemieniającym doświadczeniem? Czy będziesz w stanie zauważyć różnicę w ich zachowaniu, przekonaniach, kompasie moralnym?

fot. shutterstock / fran_kie
fot. shutterstock / fran_kie

Jeśli odpowiedzi będą brzmieć "tak", a potem "nie", to zastanów się, dlaczego wmawiamy sobie, że podróże nas zmieniają, uczą, kształcą (wstaw dowolne pozytywne słowo), nadajemy im tajemnicze znaczenie i doprawiamy aurą cnoty? Może szukamy usprawiedliwienia dla swej przyjemności. Aby były czymś więcej niż czysto konsumpcyjną rozrywką i egoistyczną decyzją, która, jak wiemy, nie jest nie tylko bez szkody dla środowiska naturalnego, ale przede wszystkim miejsc, które odwiedzamy.

Podróże zmieniają, ale nie nas, lecz miejsca, do których jeździmy. Co jest zresztą formą kulturowego kolonializmu. Wyruszamy w podróż, aby doświadczyć zmiany, ale ostatecznie zmianę powodujemy u innych, np. przenosząc do innych nasze zwyczaje, zachowania, kuchnię. Tak działa wart miliardy dolarów i dziesiątą część globalnego PKB przemysł turystyczny, który tworzy dla nas atrapy lokalności, dając pozór kontaktu z ludnością, kulturą, tradycjami. Tworzy po to, abyśmy przyjechali i wydali na miejscu pieniądze.

Jak może to wyglądać opisała Urszula Jabłońska, orientalistka i reporterka oraz autorka książek m.in. "Człowiek w przystępnej cenie. Reportaże z Tajlandii".

W eseju o skutkach i sensie podróżowania dla "Magazynu Pismo" przytoczyła doskonale to ilustrujący przykład z Laosu. Jedną z głównych atrakcji turystycznych w Luang Prabang, czyli dawnej stolicy tego kraju, jest sat bai – poranna wyprawa odzianych w pomarańczowe szaty mnichów po jałmużnę od wiernych.

Dawniej mnisi utrzymywali się z darów od lokalnej społeczności. Dziś maszerują pod ostrzałem aparatów turystów, a w ich miseczkach zamiast ryżu lądują np. paczki czipsów. To proces, który – jak pisała Jabłońska – antropolog David Berliner nazywa "unescoizacją", czyli odgrywaniem lokalnych zwyczajów na potrzeby widzów. Zresztą pod turystów zmienia się niemal wszystko aż w końcu dane miejsce przestaje przypominać to, czym było na początku.

Nazwa UNESCO nie jest tu zresztą użyta przez przypadek. Zdarza się bowiem, że Organizacja Narodów Zjednoczonych do spraw Edukacji, Nauki i Kultury, czyli UNESCO właśnie wpisze jakieś miejsce na listę obiektów "dziedzictwa ludzkości", aby to miejsce turystycznie zadeptać. To pewien paradoks, bo wpis może (i taki jest cel) dane miejsce uratować przed zniszczeniem i ma je chronić. Ale jednocześnie może przyczynić się do jego degradacji w efekcie nagłej popularności i nadmiaru turystów.

Skutkuje to czymś co Jabłońska nazywa, określając także dawną siebie, turystyką Schrödingera. Jest jednocześnie uwiedziona pięknem danego zakątka Ziemi i przyczynia się do utraty jego tożsamości.

– Klasyczne podróżowanie, czyli docieranie do nieodkrytych miejsc, stykanie się z zupełnie innym życiem, ludźmi, którzy myślą inaczej i inaczej widzą świat, wraz z rozwojem masowej turystyki jest coraz trudniejsze. Nawet jeśli pojedziemy z plecakiem gdzieś do Azji, to i tak najpewniej trafimy do miejsc, które są dla nas przygotowane. A jeśli biuro turystyczne zabiera nas na wycieczkę do tradycyjnej wioski gdzie żyją tzw. rdzenni mieszkańcy, żebyśmy zobaczyli inny styl życia, to jest to najpewniej przedstawienie. Jeśli jedziemy gdzieś, gdzie są hotele dla turystów, to możemy mieć pewność, że jest to miejsce, które w pewnym stopniu zmieniła nasza obecność – mówi Urszula Jabłońska.

Toptenki must-see

Dziś do tej utraty mogą przyczyniać się także media społecznościowe. O ile dawniej modne kierunki podróży były kształtowane przez przewodniki, w tym kultowy Lonely Planet, dziś to, które miejsca odwiedzimy, podpowiadają nam influencerzy. Ba, niektórzy stali się nawet luksusowymi mikrobiurami podróży. Jeździmy więc za ich poleceniami, a przewodnikami stają się instagramowe rolki i youtuberzy polecający toptenki, które są must-see.   

fot. shutterstock / fran_kie
fot. shutterstock / fran_kie

Przemierzamy więc tysiące kilometrów, aby odwiedzić te same miejsca, zrobić dokładnie takie same zdjęcia i opublikować je używając tego samego hasztaga, w tych samych sieciach społecznościowych, w których je zobaczyliśmy. Jedziemy zjeść to samo ciastko, którym obejrzeliśmy wcześniej filmik, choć knajpy i restauracje na całym świecie chcąc dopasować się w instagramowe gusta stają się do siebie bliźniaczo podobne. Odkrywamy odkryte i dokumentujemy udokumentowane powtarzając klisze z socjali. Zaliczamy kolejne atrakcje, aby utrwalić swój wizerunek i potwierdzić w oczach odbiorców społeczny status. A bezrefleksyjnie goniąc za lajkami, nierzadko nie mamy czasu na refleksje i głębsze poznanie tego na co właściwie patrzymy i co ma nam to robić.

– Dla niektórych podróżowanie stało się stylem życia. Próbą oderwania się od codzienności, odpoczynkiem, ale bez refleksji co do miejsc, które odwiedzają – mówi Jabłońska.

A Małgorzata Szumska, autorka książki "Uważnik. Przewodnik świadomego podróżowania" dorzuca:

– Bardzo dużo osób jeździ tylko po to, bo trzeba gdzieś wyjechać, bo koleżanka z pracy już pojechała, bo ktoś z rodziny odwiedza kolejne kraje. A więc jadą i zaliczają kolejne miejsca, bo trzeba mieć co wrzucić na Instagram czy Facebooka, pochwalić się, gdzie się było. Skupiają się na bodźcach zewnętrznych i nie zastawiają, co kieruje nimi wewnętrznie – mówi Szumska.

Dosadniej określił to Krzysztof Szczawiński, matematyk i finansista, który na X, czyli dawnym Twitterze, taki styl podróżowania określił "religią uśmiechniętych Polaków", czym wzbudził niemałe kontrowersje.
A może i oburzenie – w końcu uderzył w świętość. Szczawiński przyznał, że sam dawniej był jej wyznawcą, dopóki nie zrozumiał, że wyjazdy służą z jednej strony temu, aby zaimponować innym, a z drugiej, by "zapełnić pustkę czy zagłuszyć wewnętrzny niepokój". Dosyć egosityczne pobudki.

"Gdy nie sposób ze sobą wytrzymać w domu, to trzeba błąkać się po świecie. Przynajmniej jest o czym opowiadać (…). Ten wyścig – Malediwy zaliczone, fiordy, gejzery, koniecznie Izrael. Co oni z tego wyciągają? Po opowieściach sądząc – niewiele. Hotel, fotki w epickich miejscach, żarcie. Na doświadczenie różnic cywilizacyjnych czasu już nie starcza. (…) i tak od długiego weekendu do długiego weekendu. Rytuał lotniskowo-hotelowy odbębniony. Sąsiadka ma czego zazdrościć. Bożek globtrotera zaspokojony. Tylko pustka coraz większa" – pisał Szczawiński.

Może więc rację miał Ralph Waldo Emerson? Amerykański poeta i eseista już przed dekadami o podróżach mawiał, że to raj dla głupców. Przekonywał, że ten, kto podróżuje dla rozrywki i zdobycia czegoś, czego nie ma w sobie, ostatecznie się od tego oddala. Wyjazdy są bowiem nierzadko ucieczką od siebie.

"W domu marzę, aby w Neapolu, w Rzymie upić się pięknem i pozbyć smutku. Pakuję kufer, ściskam przyjaciół i wyruszam przez morze. A kiedy budzę się wreszcie w Neapolu, widzę, że obok mnie stoi smutne ja, nieubłagane, identyczne, przed którym uciekałem. Mój olbrzym idzie za mną, dokądkolwiek idę" – pisał Emerson.

Dawniej jednak podróż dawała większą szansę na dostrzeżenie olbrzyma. Spojrzenie mu w twarz. Zmierzenie się z tym, przed czym uciekamy. Oderwani od komfortu codzienności i rutyny naszych nawyków oraz mozołu zawodowych obowiązków zyskiwaliśmy czas sam na sam z własnymi myślami. A więc bezcenną przestrzeń do refleksji nad naszym życiem. Okazji było więcej, bo i podróże wiązały się z przestojami i wieloma momentami, kiedy nie mieliśmy nic do roboty. Mogło to być oczekiwanie na odprawę celną, samolot czy nawet długa nim podróż. Ba, lektura książki, zwykłe patrzenie przez okno, a może i przypadkowa rozmowa z współpasażerem czy poznanym lokalsem, którego zapytamy o drogę. To zderzenie z nowym, nawet jeśli to nowe tylko dla nas (tak jak dla mnie Barcelona), było okazją do wypadnięcia z utartych kolein myślenia, poglądów, postaw.

"Podróże mogły sprawić, że poczujemy się i doświadczymy siebie inaczej. Oddzieleni od naszego normalnego życia, wolni od wszystkich rzeczy, ról i relacji, poprzez które definiujemy naszą tożsamość, mogliśmy być, kimkolwiek chcieliśmy. Obecna chwila i to, kim w niej byliśmy, niosła ze sobą wielką szansę na świeżość i nieznane. Wszystko mogło się zdarzyć, gdy podróżowaliśmy, ponieważ byliśmy mniej zdefiniowani i ograniczeni, a przez to bardziej otwarci na coś nowego" – pisała w Huffington Post psychoterapeutka Nancy Colier, zastanawiając się, jak technologie zmieniły podróże.

fot. shutterstock /Jorm Sangsorn
fot. shutterstock /Jorm Sangsorn

Dziś jest trudniej, bo lwią część tych okazji przegapiamy. Czując nudę, odruchowo sięgamy po nieuniknionego towarzysza naszego życia – smartfon – i niemal każdą wolną chwilę wypełniamy scrollowaniem. Nie odrywając wzroku od ekranów, nie obserwujemy otoczenia, ludzi, nie chłoniemy widoków ani dźwięków. Rozproszeni przez pochłaniacze uwagi nie widzimy tego, co oferuje nam otoczenie. Ostatecznie, jadąc w podróż, nie opuszczamy swego świata. Zabieramy go ze sobą w kieszeni albo torebce. Smartfon pozwala nam mimo urlopu utrzymywać kontakt ze znajomymi, rodziną a nierzadko – broń Boże – również współpracownikami czy szefem. A więc tkwimy w tym, co znamy. Nie opuszczamy naszego świata, więc jesteśmy nieobecni w nowym. Nie wychodzimy z bańki naszej codzienności, nie potrzebujemy więc zagłębiać się w nową. Poznawać nowych ludzi, ich myśli, historii, tradycji, czy kultury. Zyskiwać to, co być może dawniej było możliwie, czyli się kształcić poprzez podróż.

– Wydaje mi się, że trzeba wychodzić z własnej bańki i patrzeć na świat z refleksją. Część ludzi oczywiście nadal przygotowuje się przed podróżą, czyta, zna historię i lokalne konteksty i problemy. Wie na co i kogo patrzy – mówi Jabłońska.

Kluczowy jest więc włożony wysiłek. To, że nie chcemy go podejmować wcale nie dziwi. W końcu skąd znaleźć siłę jeszcze na przygotowania, czytanie książek, naukę języka i tak dalej, skoro przecież jesteśmy tak zmęczeni i jedziemy odpocząć.

– Wiele osób zna to uczucie, kiedy przyjeżdża w wymarzone miejsce, a tam jest grupa turystów i już wie, że nie będzie przyjemnie. Będzie męcząco, trzeba się przepychać, żeby dostrzec widok zza tłumu. Ja z  takich miejsc po chwili chcę uciec – mówi Jabłońska i dodaje, że po serii podobnych doświadczeń postanowiła zerwać z zaliczaniem popularnych w social mediach miejsc, bo były kompletnie bezwartościowe. – Nie dawały wytchnienia ani przestrzeni na odpoczynek. W zeszłym roku z mężem polecieliśmy się na Sycylię, ale w kompletnie nieturystyczne miejsce. Mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu a nie hotelu i też było pięknie – dodaje.

A wysiłek zaczyna się już od wyboru miejsca, do którego jedziemy. Wcale nie muszą to być popularne miejscówki, bo zaliczanie miejsc, które "trzeba odwiedzić", może okazać się turystyczną pułapką. Kiedy w nią wpadniemy, zamiast odpoczynku i upragnionej zmiany nierzadko dostaniemy jedynie zmęczenie, frustrację i rozczarowanie. O to wcale nietrudno, kiedy na instagramowym zdjęciu widzimy np. zachwycający zachód słońca nad zatoką, ale nie widzimy tego, co poza kadrem. Poza nim jest tłum ludzi, którzy przyjechał tam dokładnie po to, aby ten zachód słońca uchwycić, i niecierpliwie czeka, aż łaskawie podsuniesz się dalej. Aby oni mogli zrobić to samo zdjęcie i wrzucić je do mediów społecznościowych, jakby obraz był niewystarczająco już opatrzony i przetrawiony.

O ten wysiłek pytam Jakuba Rybickiego, fotografa i podróżnika. Odpowiada, że to banał, ale podróże kształcą. Jednak nie wszystkie, ale te, w które włożymy pracę, i choć w kontekście np. wakacyjnych wyjazdów nie brzmi to najlepiej, to możemy zastąpić je otwartością: na wiedzę i nowe doświadczenia, miejsca, ludzi.

– Zakładamy, że podróże nas wykształcą same z siebie, że nie musimy w to wkładać wysiłku. To nieprawda – musimy. Bez tego bywa, że podróże nie kształcą, ale zubożają. Jeśli pozbawiamy się tego, co mogliśmy otrzymać, wracamy ubożsi o to, czego nie przeżyliśmy – tłumaczy Jakub Rybicki.

Aby wypocząć duchowo, trzeba się zmęczyć fizycznie.

– Podróż jest wtedy, gdy wędrujemy tam, gdzieś do swojego wnętrza. Takie wyprawy mogą nieść zmianę i wymagają wysiłku. Wracam z nich zmęczona, ale to nie wakacje, kiedy jadę typowo odpocząć – mówi Szumska.

fot. shutterstock /Jorm Sangsorn
fot. shutterstock /Jorm Sangsorn

Jak ten wysiłek, tfu!, otwartość może wyglądać? Najlepiej, żeby nie była zbyt męcząca. Rybicki radzi, aby wybrać to, co się lubi. Dla jednego będą to książki o danym kraju, reportaże, przewodniki. Dla drugiego filmy dokumentalne albo podcasty do słuchania. Dla trzeciego sport czy kuchnia charakterystyczne dla danego kraju.

– Ta podróż może nas kształcić bezboleśnie – mówi i poleca też wykupienie wycieczek z przewodnikiem, którzy ciekawie opowiedzą nam o odwiedzanych miejscach.

– Być może nawet więcej, niż będziemy w stanie wyciągnąć z jednej czy dwóch książek – dodaje.

Warto też wybierać miejsca, które ułatwią nam bycie offline. Takie, gdzie nawet zerkanie na telefon będzie mniej szkodliwe, bo zwyczajnie nie będzie tam zasięgu ani internetu.

– W tym celu wcale nie trzeba lecieć na drugi koniec świata. Możemy pojechać choćby w Beskid Niski i wyzwolić się od nawyku patrzenia w ekran – mówi Rybicki.

– Im bardziej jesteśmy w sieci, tym mniej się uczymy – dodaje Szumska i poleca ograniczać liczbę bodźców. Nie tylko tych internetowych, ale i w świecie rzeczywistym. I ma tu na myśli, aby nie planować zbyt wiele, bo w czasie nawet dwutygodniowego urlopu nie da się zobaczyć wszystkiego. A zwykle czasu mamy sporo mniej.

– Zrozumienie, że nie zobaczymy wszystkich atrakcji, jest uwalniające. Warto dokonać selekcji i skupić się na tym, co rzeczywiście się lubi – mówi i podaje przykład. Szumska jest prezeską Kopalni Złota w Złotym Stoku oraz właścicielką kultowego pensjonatu Złoty Jar na Dolnym Śląsku.

– Przyjeżdżają do nas turyści i śpieszą się, bo chcą zobaczyć jeszcze Twierdzę Kłodzką i Jaskinię Niedźwiedzią. To są trzy duże atrakcje. Do każdej są kolejki, jest mnóstwo ludzi. Tłumaczymy, żeby odpuścili, bo tylko się zmęczą i skończą sfrustrowani. A przebodźcowany informacjami mózg i tak nie zapamięta tylu historii – radzi Szumska.

Lepiej więc zwiedzić dokładnie jedno miejsce, a potem usiąść w kawiarni czy zrobić piknik i zwyczajnie się ponudzić. – Niestety ludzie strasznie nudy się boją, bo w dzieciństwie wtłacza im się do głowy slogan, że inteligentni ludzie się nie nudzą, więc próbują jak w pracy być efektywni. I zadaniowo podchodzą do wakacji, chcąc wycisnąć z każdego dnia jak najwięcej. Ostatecznie kończą zmęczeni i niewiele wynoszą z tego, co zobaczyli – dodaje Szumska.

To zresztą niejedyny slogan dotyczący podróżowania. Inny, nieco klasistowski, mówi, że podróże uczą, ale tylko tych wykształconych. Kiedy pytam o to Szumską, protestuje.

– To nieprawda! – mówi. Wspomina, że kiedy wprowadzono 500+, a potem bon turystyczny, który miał wspomóc polską turystykę po pandemii, Kopalnię Złota, którą zarządza, zaczęły odwiedzać rodziny, których wcześniej nie było stać na podróże.

fot. shutterstock / Cristina Conti
fot. shutterstock / Cristina Conti

– Jedną rodzinę zapamiętam do końca życia. Było widać, że nie są to ludzie obyci. Byli absolutnie zagubieni. Nie potrafili np. kupić biletu. Pomogliśmy im i okazało się, że nigdy nie byli z dziećmi na wyjeździe, bo nie było ich stać. Ale jak już zaczęli korzystać z atrakcji, to było widać, że dla całej rodziny to jest wielka rzecz. Przygoda i nauka. To było wzruszające widzieć, jak bardzo z tego czerpią i chłoną każdą informację. To był idealny przykład tego, że podróże kształcą, i to, że wejście na ten schodek wyżej może ułatwić państwo – opowiada Szumska.

Odkrycie przy Biedronce

Szukając uczących podróży, można też sięgnąć po metodę Pica Iyera, podróżnika i pisarza, którą przytaczała Zuzanna Kowalczyk w "Piśmie". Doszedł on do wniosku, że "w epoce ciągłego ruchu największą przygodą jest zatrzymanie się w miejscu". W końcu jak mówi Urszula Jabłońska:

– Podróżą może być wszystko. Nawet wyprawa do sklepu. Tylko musimy wiedzieć na co patrzymy.

To podejście bliskie również mnie. Od dekady mieszkam na warszawskim osiedlu Ostrobramska z lat 70. XX wieku. Kiedy się na nie przeprowadziłem, nie znałem jego historii. Pewnego razu, idąc do sklepu z owadem w logo, zobaczyłem porośnięte krzakami ruiny. Zdziwiłem się, że sporej działki w niezłej lokalizacji nie przejęli jeszcze deweloperzy, więc zacząłem szukać informacji, co było tu dawniej.

Okazało się, że moje osiedle wyrosło na terenach, które w latach 30. zajmował żydowski kibuc na Grochowie. Na dziesiątkach hektarów młodzi Żydzi, których serca i umysły wypełniły socjalistyczne idee, uczyli się rolnictwa i prowadzili eksperymentalne gospodarstwo. Wszystko po to, aby przygotować się do wyjazdu. Chcieli wyjechać do Palestyny, gdzie planowali stworzyć nowe, lepsze i wolne od nazizmu i antysemityzmu miejsce do życia. Może nawet raj. Ziemię obiecaną. Podobno w gospodarstwie wyhodowano nawet taką odmianę trzciny, jaka rośnie w Palestynie. Kibucnicy zaczęli ją uprawiać, aby nauczyć się z niej budować domy. Miejskie legendy głoszą, że trzcinę wykorzystano przy budowie niektórych przedwojennych grochowskich kamienic.

Kibuc nie przetrwał II wojny światowej, a dziś na moim osiedlu prawie nie ma po nim śladu, bo na działce niedawno wyrósł potężny blok. Wspaniała, choć przerażająco smutna historia, prawda? Trochę jak przecinek w życiu. Postawiony w drodze na zakupy.