Technologia poszła w pole. Czy grozi nam amazonizacja rolnictwa?

"Citius-Altius-Fortius" (szybciej, wyżej, silniej), łacińska dewiza igrzysk olimpijskich, to pochwała nie tylko sportu, ale też kultury zapierdolu. A tę najlepiej realizuje się przy wsparciu technologii. Nie zawsze jednak nowinki są wyłącznie batem, mogą być nadzieją dla pracowników. Amazonizacja to nie zawsze demonizacja, choć piekielna pokusa jest ogromna.

21.06.2024 08.01
Technologia poszła w pole. Czy grozi nam amazonizacja rolnictwa?

Pamiętam z dzieciństwa, że wakacje – poza czasem beztroski i przerwy od szkoły – były czasem pracy. W letnie miesiące, od końca czerwca do początku września, dorabiałem, jak umiałem i jak mogłem. Pod koniec lat 90. i na początku XXI wieku pracy dla nastolatków na podkarpackiej prowincji nie było zbyt wiele. Jak nie na budowie, to w lesie albo na polu. Zbierałem truskawki, agrest, porzeczki, aronię, maliny, jabłka, a w późniejszych tygodniach lata także grzyby. Najczęściej były to jednak jagody. 

Samo zbieranie było owszem męczące. Doskwierał upał i leśne owady, ale w gruncie rzeczy praca była nawet przyjemna: na łonie natury. 

Dziś, gdy moja praca najczęściej ogranicza się do siedzenia w mieszkaniu przed komputerem, wspominam to z pewnym rozrzewnieniem. 

Najbardziej stresujący moment przygody z ciemnymi owocami następował pod koniec dnia: ważenie i sprzedawanie plonu w skupie. Pamiętam pierwsze banknoty, które brałem niedomytymi, wciąż fioletowymi palcami (porządnie ręce myłem dopiero w sobotę przed niedzielną mszą). Pamiętam też kłótnie przy wadze o rozliczenie. Sprzedający owoce twierdzili, że waga zaniża ich zbiór, skupujący narzekali na jakość owoców (zbieranych maszynką, nie ręcznie) i próbowali zaniżać cenę. 

Po latach rozmawiałem o wakacyjnych pracach w polu z przyjacielem, który zarabiał dużo większe pieniądze, ale już jako student, zbierając szparagi w Niemczech. Jego wspomnienie, poza przygodami z kolegami z pola, to ciągłe kłótnie o wyniki z nadzorcą, który niedbale zapisywał liczbę zebranych skrzynek, zwykle myląc się na niekorzyść pracujących. 

Technologiczny bat czy szansa dla pracowników? 

To człowiek – jego humory, złośliwość albo skłonność do oszustwa – był najsłabszym ogniwem procesu letniego zarabiania. Mityczny zeszyt, w którym zapisywane były godziny pracy, stawki i terminy, był pilnie strzeżonym artefaktem. Ten zeszyt, najczęściej zwyczajny, szkolny (czasem zastanawiałem się, czy brygadzista na budowie albo nadzorca z pola truskawek nie podkradł go własnemu synowi czy córce) był jedynym dowodem mojej pracy i wyrocznią. 

Przypomniała mi się ta historia, gdy trafiłem w sieci na produkt e-łubianka, system łączący hardware i software do rozliczania pracowników polowych. 

Jak piszą jego twórcy, rozwiązanie to "pomaga w rozliczeniu akordu, zbiorów kilogramowych i czasu pracy".

Wskazują, że "producenci rolni mogą, jeszcze będąc na polu, rozliczać zaliczki na wynagrodzenia, wszystko z poziomu intuicyjnej aplikacji mobilnej wykorzystującej gumowe opaski NFC do identyfikacji pracowników". 

Pierwsza myśl była, nie ukrywam, dosyć krytyczna: amazonizacja rolnictwa, oto technologie kontroli i nadzoru wkraczają do pracy w polu. 

Pod postami profilu e-łubianki i jej twórców Rafała Rosłonka i Kacpra Dacha na Facebooku i LinkedInie pojawiły się komentarze, że oto "chcą zrobić z pracowników niewolników", "zachipować", "oznaczyć numerkami" (tu oczywiste skojarzenie). Oczywiście ujawniły się także napięcia polsko-ukraińskie, bo, nie ma co ukrywać, na polskich polach w dużej mierze pracują robotnice i rzadziej robotnicy z Ukrainy. Czy Rosłonek i Dach są niczym Siemens oferujący elektryfikację Dachau? Bynajmniej. 

To rozwiązanie uczciwe i stawiające sprawę jasno: to opaska, czytaj technologia, rozliczy pracowników. Tylko tyle i aż tyle. Prosta automatyzacja.

Dlaczego więc pojawiła się taka krytyka, a i moja pierwsza reakcja była sceptyczna? 

Mityczny workflow i pokusa mierzalności

Gdy każdego dnia słyszy się o kolejnych “innowacjach”, które mają usprawnić workflow, a w rzeczywistości są systemami nadzoru zbierającymi dane wrażliwe, w głowie może zamigać czerwona flaga. Rozmawialiśmy o tym z Joanną Bronowicką, socjolożką z Uniwersytetu Europejskiego Viadrina, badającą zarządzanie algorytmiczne i praktyki oporu pracowników platform.

Niedawno trafiłem w sieci na filmik pokazujący innowację zarządzania pracą w kawiarni. Wideo przedstawiało system, który monitorował, ile kaw zrobił konkretny barista w trakcie zmiany i jak wydajny jest w porównaniu z innymi pracownikami. 

Ktoś mógłby powiedzieć, że to świetne narzędzie: w końcu wiemy, jak pracuje dany pracownik. Tyle że pokusa mierzalności, w późnym kapitalizmie podniesiona do rangi prawdy objawionej, bywa zwodnicza.

Tak jak pracy dziennikarza nie powinno się mierzyć liczbą napisanych tekstów i ich długością (byłoby to absurdem, choć przecież idea płacenia za znaki, tzw. wierszówka ma się dobrze w mediach!), tak obsługa klienta to nie tylko sprzedany i skasowany produkt.

Stąd moja pierwsza myśl, że standardy z korporacji i sieciowych kawiarni, gdzie barista jest kosztem i pozycją w Excelu, wyszły na pole, gdzie technologia obecna była do tej pory w formie maszyn rolniczych, raczej nieznanych szerokiemu gronu odbiorców. Jednak gdy zacząłem przyglądać się prostemu narzędziu, bo takim jest e-łubianka, zrozumiałem, że w samej technologii nie ma żadnej winy. To nie ona zwalnia, narzuca niemożliwe do realizacji normy, dyskryminuje. To człowiek stojący za technologią. Ona zbiera dane, on je wykorzystuje. 

Tu trzeba wspomnieć, że aplikacja e-łubianki nie zbiera żadnych danych. 

Czy klient e-łubianki, który zakupił rozwiązania dla swoich pracowników, wykorzysta technologię, by zwiększać limity dla pracujących? Oczywiście. Ale mógłby to zrobić również, wyliczając normę na piechotę, sumując pozycje w zeszycie. Technologia nie byłaby temu winna. 

Problemem jest religia skuteczności i wydajności. Technologie wspierają dziś zapisywanie wyników, czy to w domu, czy w pracy. Idąc za filozofią ciągłego wzrostu, zapisujemy albo raczej dajemy sobie zapisywać przez algorytmy to, jak długo śpimy, jak oddychamy, kiedy mamy uprawiać seks, oglądać film, a kiedy jeść i pić. Tak głęboki autowyzysk — o którym pisał świetnie modny koreańsko-niemiecki filozof Byung-Chul Han — nie byłby możliwy bez technologii. 

Wyznawcy biznesowej idei SMART — jest to akronim od angielskich słów, które określają pięć kluczowych cech celu: specyficzny (Specific), mierzalny (Measurable), osiągalny (Achievable), realistyczny (Relevant) oraz ograniczony czasowo (Time-bound) — wierzą, że tylko to, co da się zmierzyć, oszacować, jest warte uwagi. Tyle że to często droga na manowce. Tak w życiu, jak i w biznesie. Łatwo bowiem kieruje naszą uwagę na kwestię ilości. A nie tylko cyferki mają znaczenie. Pisałem o tym w kontekście kawiarni i redakcji, ale wrócę do tego, od czego zacząłem: zbieractwa.

Ręczna ludzka robota

W pandemii część winnic zainwestowała w kombajny do zbierania winogron. Maszyny, rzecz jasna, zbierają dużo szybciej niż człowiek, ale nie są tak dokładne. Mimo że kombajny są już względnie tanie, spora część winiarzy się przed nimi broni. Nie chodzi tylko o zasady. Maszyny, zbierając, niszczą uprawy. W efekcie wino staje się gorsze. 

Gdy rozmawiałem w zeszłym roku z winiarzami z okolic Jasła (podkarpackie wina są naprawdę warte uwagi!), ci mówili wprost, że o ile korzystają z wielu innowacji (systemy chłodzenia, transportu), to zbieranie zostawiają człowiekowi. 

"Dobre wino wymaga troski" — powiedział mi Robert, zajmujący się uprawą winorośli od dwóch dekad, eksportujący swoje trunki za granicę. 

Przeszło 20 lat temu, gdy zbierałem jagody, robiłem to maszynką. Było znacznie szybciej niż rękami. Ta prosta automatyzacja sprawiała jednak, że w moim koszyczku było dużo więcej niedojrzałych owoców i liści, a część jagód była zgnieciona (w efekcie więc zgnije przed obróbką). Było szybciej, ale gorzej. Dlatego skupujący kręcił nosem.

Z uznaniem patrzył jednak na koszyczek mojej cioci, która zbierała tylko ręcznie. Była w tym naprawdę niezła i wyrabiała normę zbliżoną do tych, którzy korzystali z maszynek. Dlaczego wybierała pracę ręczną? Jak mówiła: z szacunku dla natury i z troski o rośliny. Maszynki niszczyły krzaczki, przez co w kolejnych latach jagodziska była coraz słabsze. Moja ciocia dbała więc też o "swój biznes", nie chciała go niszczyć. 

Nie tylko ilość, lecz także jakość; nie prosta automatyzacja, ale wspieranie ludzkiej pracy technologią. Świat, w którym SMART znaczy mądrze, a nie tylko zgodnie z KPI. Czy to przy biurku, czy lesie, czy w polu.