Bebechy na wierzchu i literatura z Excela. Czy technologia rozwiąże kryzys narracji?

Twórcy grzebią w swoim "ja", a inspiracje czerpią z własnych przeżyć i traum. Jednak czy odwracając się od wyobraźni, nie wpadają w pułapkę mody i utartych schematów? Jeśli sztuczna inteligencja kogoś zastąpi, to w pierwszej kolejności tych, którzy tworzą "literaturę z Excela".

24.04.2024 06.27
Bebechy na wierzchu i literatura z Excela. Czy technologia rozwiąże kryzys narracji?

"Żyjemy w kryzysie literackim. W literaturze nic się nie dzieje. Mamy zalew książek, ale przeżywamy duchową stagnację. Przyczyną jest kryzys komunikacji. Nowe środki komunikacji są godne podziwu, ale produkują straszliwy hałas" – mówił kilka lat temu w jednym z wywiadów nieżyjący już francuski pisarz Michel Butor. Te słowa w książce "Kryzys narracji i inne eseje" cytuje Byung-Chul Han, urodzony w Korei Południowej niemiecki filozof i teoretyk kultury.

Jeden z najczęściej tłumaczonych i czytanych współczesnych filozofów zastanawia się nad tym, jak nowe formy komunikacji, w tym media społecznościowe, zmieniają literaturę. Media cyfrowe są bowiem środkiem przekazu, w którym każdy może być nie tylko odbiorcą, jak to było w epoce radia i telewizji, lecz także nadawcą. Otwierają one – pisze Byung-Chul Han – drzwi, przez które wynosimy wyprodukowane przez siebie informacje. Każdy natychmiast może produkować, wysyłać i odbierać informacje. Wszystko bez pośrednictwa tych, którzy dotąd mogliby dokonać selekcji, wydobyć to, co warte zauważenia. Jednocześnie jednak narzucają to, co niekoniecznie pożądane, czyli własne interpretacje, filtry, a to ukierunkowuje odbiór. W tym układzie redaktorzy w wydawnictwach, dziennikarze, krytycy literaccy, recenzenci, czyli tradycyjni "twórcy opinii" są zbędni, a wręcz anachroniczni.  

Doskonale obrazują to słowa amerykańskiej autorki bestsellerów: Mogę napisać dokładnie taką książkę, jakiej chcą moi czytelnicy. Sama jestem moją publicznością – zauważa Bella Andre.

Fot. Shutterstock/ Roman Samborskyi
Fot. Shutterstock/ Roman Samborskyi

To jednak – jak sugeruje Byung-Chul Han – nie odbywa się bez strat dla literatury. Kiedy wszyscy mówią, pojawia się hałas. A w nim język i kultura ulegają spłaszczeniu, stają się wulgarne. A może nawet powtarzalne, czego dowiedli niedawno badacze przyglądający się nieco innej pisanej twórczości – tekstom piosenek. Zespół europejskich naukowców przeanalizował ponad 350 tys. tekstów utworów w języku angielskim z lat 1970-2022. Wnioski? Teksty na przestrzeni dekad stały się prostsze, łatwiejsze do zrozumienia i bardziej powtarzalne. Zaobserwowali też zubożenie słownictwa, uproszczenie struktury utworów i zbanalizowanie warstwy lirycznej. Wzrósł z kolei poziom emocji, które stały się bardziej negatywne i osobiste. Ba, naukowcy zauważyli, że pisanie utworów stało się wyrazem "obsesji na własnym punkcie", co widać po niezwykle częstym używaniu w tekstach słów "moje" i "ja".

Literackie disco polo

Brzmi znajomo? Niemal jakbyśmy opisywali media społecznościowe. To one rządzą się emocjami, szczególnie negatywnymi, i każą w walce o zasięgi upraszczać przekaz. To połączenie dostrzegł też Jason Parham, specjalizujący się w popkulturze i mediach społecznościowych dziennikarz brytyjskiego magazynu "The Wired".

"Zmiana wzorców w tekstach piosenek odzwierciedla ducha epoki, w której urodzili się ich autorzy. Dzisiejsze społeczeństwo jest bardziej egocentryczne. W dużej mierze żyje za pośrednictwem portali cyfrowych, które wymagają trybu stawiania siebie w centrum uwagi. To nie oskarżenie czasów, bo dane statystyczne nigdy nie opowiedzą całej prawdy. Lepiej zastanowić się, dlaczego tak się dzieje" – pisał w "The Wired".

Z odpowiedzią przyszła mu Dame Aubrey z wytwórni muzycznej CMG Records, która zmiany w tekstach piosenek tłumaczy prosto. Dzięki mediom społecznościowym więcej ludzi może przedstawić więcej perspektyw. – Jest o wiele więcej artystów, którzy mogą zostać usłyszani – wyjaśniła.

A jak jest w literaturze? Pytam o to Beatę Stasińską, wydawczynię i redaktorkę, która od 2017 roku prowadzi agencję literacką reprezentującą głównie polskich autorów. 

– To swego rodzaju demokratyzacja literatury – ocenia Beata Stasińska. – Dziś każdy może pisać, każdy może publikować i próbować zaistnieć jako autor, wrzucając teksty do internetowego oceanu czy wydawać książki w modelu self-publishingu – dodaje.

Wskazuje na przypadek przeżywającej rozkwit literatury młodzieżowej. Autorzy i autorki tego segmentu rynku często najpierw mieli dużo wejść czytelników na platformach, na których umieszczali swoje teksty. Od ponad dekady na świecie, a w Polsce od kilku lat, śledzą to wydawnictwa, podobnie jak bestsellerowe listy self-publishingu. Na tej podstawie podejmowane są decyzje o wydaniu książek.

– Taki test podbudowuje wiarę wydawcy w sprzedaż i bywa, że znajduje ona potwierdzenie w faktach. A sukces sprzedażowy buduje wiarę autorów w swój wyjątkowy talent, którzy - jak dochodzą mnie słuchy i co widać na zadrukowanym papierze – czasem nie pozwalają zbytnio redagować swoich tekstów. Proces obniżania standardów trwa. Ale tu dużo nadal zależy od wydawcy i świadomości autora, bo bywają też autorzy, którzy sami opłacają redakcję przed wysłaniem tekstu do wydawnictwa lub zleceniem usługi self-publishingowej.

A kwestie artystyczne? – Kiedy wydawnictwo przestaje być ogniwem jakości, polegając na danych z internetu, kwestie artystyczne stają się drugorzędne. Pozostaje dyktat rynku, przyjmowany w tym przypadku przez wydawcę przed wydaniem książki. A to jest już odwrócenie porządku. Proces przybiera na sile, marginalizując tak zwaną literaturę wysoką. Jako agentka literacka często słyszę od wydawców zaklęcie, że "nie znajdują dla niej targetu" albo "ambitna literatura się nie sprzedaje" - opowiada Stasińska.

– Tę wiedzę wydawnictwa mają od handlowców, a ci wiedzą, co sprzedali, nie zaś to, co będzie się sprzedawać. Ograniczając za ich radą ryzyko finansowe, jakim jest wydanie każdej książki, wydawnictwa coraz mniej chętnie rozważają treści, które pod względem narracji, stylu i wyobraźni autora wykraczają poza znane formaty. Do obniżenia jakości, uproszczenia języka dochodzi formatowanie treści – mówi Beata Stasińska. – Dobre i wartościowe książki jeszcze się zdarzają, ale nakłady, możliwości marketingowo-promocyjne i sprzedaż ambitniejszych książek maleją – dodaje.

Fot. Shutterstock/ Stokkete
Fot. Shutterstock/ Stokkete

Obietnicę pewniejszego zysku i natychmiastowego efektu dają też autorzy, którzy jeszcze przed debiutem mieli swoją publiczność w mediach społecznościowych. Trend wydawania książek znanych youtuberów czy celebrytów z Instagrama był niezwykle widoczny w ostatnich latach. Dla wydawnictw to mniejsze ryzyko niewypału, bo wśród fanów zwykle bez trudu rozchodzi się pierwszy nakład, co oznacza zwrot z inwestycji. 

Rozmawiam o tym z Rafałem Hetmanem. To autor dwóch reportażowych książek "Izbica, Izbica" oraz "Las zbliża się powoli", które ukazały się nakładem Wydawnictwa Czarne. Szczególnie ciepło przyjęta przez czytelników i krytykę była ta pierwsza, co przyniosło Hetmanowi nominacje do prestiżowych nagród jak choćby Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza czy Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. Branżowe wyróżnienia wywołały falę sprzedaży jego książek, ale była to fala druga. Pierwszą odnotował tuż po debiucie za sprawą obecności właśnie w mediach społecznościowych. Wcześniej Hetman przez osiem lat był aktywny w książkowej niszy socjali. Prowadził blog, podcast i kanał na YouTubie, gdzie recenzował książki.

– Dzięki temu, że przed debiutem zgromadziłem sporą społeczność, książka dotarła do zdecydowanie większej liczby osób niż w przypadku kogoś, kto startuje z zerową rozpoznawalnością – mówi Rafał Hetman. I dodaje: – W liczbach wyglądało to tak, że "Izbica, Izbica", która premierę miała 21 kwietnia 2021 roku, w samym tylko kwietniu sprzedała się w liczbie prawie 4 tysięcy egzemplarzy.

To dużo, a nawet bardzo dużo, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że średni nakład reportaży w Polsce to około 4-5 tysięcy egzemplarzy. Oznacza to, że pierwszy nakład "Izbicy, Izbicy" wyprzedał się, zanim książka doczekała się pierwszych profesjonalnych recenzji, nie mówiąc o nominacjach do nagród. – Zadziałało to, że byłem znany w niszy okołoreporterskiej jako bloger – dodaje Hetman.

Oczywiście Hetman to przypadek inny niż youtuberzy wydający własne autobiografie czy książki o tym, jak fajnie być youtuberem, bo i tematyka, i skala popularności jest zupełnie różna. Jednak pokazuje, że własna publiczność to ze względów sprzedażowych ogromny atut. 

Jak jednak ten trend pisania pod własną publiczność wpłynął na jakość publikowanej literatury? Pytam o to Michała Michalskiego, autora książki "Gruby", a przede wszystkim współwłaściciela niewielkiego warszawskiego wydawnictwa ArtRage, które specjalizuje się w literaturze wysokiej i ma na koncie wielkie sukcesy, jak odkrycie dla polskich czytelników Jona Fossego, zanim dostał Nagrodę Nobla.

– Nie wpłynęło to w żaden sposób na jakość wydawanej literatury, bo książki internetowych celebrytów wydawane są tylko dlatego, że są oni internetowymi celebrytami właśnie. Te książki to nie literatura, lecz zwykłe poradniki, pamiętniki stworzone tylko po to, żeby się sprzedać. Patrzę na te praktyki z zażenowaniem, ale nikogo nie winię. Wydawnictwa muszą z czegoś żyć, a wydanie książki kogoś, kto dysponuje dużą bazą potencjalnych kupców, to prosta droga do finansowego sukcesu – mówi Michalski.

Nieco inaczej skutki tego procesu dla rodzimej literatury widzi Beata Stasińska. W opublikowanym na łamach Biura Literackiego tekście pisała, że "domy wydawnicze z dorobkiem edytorskim opędzają się przed debiutantami i pisarzami, którzy nie byli, nie są i nie zamierzają być celebrytami i gwiazdami mediów społecznościowych". Kiedy pytam ją o te słowa, dopowiada, że w każdej epoce pojawiali się geniusze, rzemieślnicy i marni wyrobnicy pióra.

– Z każdego pokolenia do historii przechodziło kilka nazwisk, ale by ten naturalny proces zachodził, konieczne jest duże zróżnicowanie wydawanych książek. A teraz walec formatowania rynku przyśpiesza. W efekcie możemy stracić wiele talentów. Nadzieją są tu małe i średnie oficyny, które podejmują ryzyko wydawania nieznanych pisarzy i debiutujących autorów – mówi Stasińska.

Fot. Shutterstock/ Roman Samborskyi
Fot. Shutterstock/ Roman Samborskyi

Częściej więc przebijają się ci twórcy, którzy już na starcie mają spore zasięgi. A ich sukces może u początkujących twórców wywołać pokusę autoprezentacji w mediach społecznościowych. Na zasadzie: inni to robią i działa, to i ja zacznę, skoro chcę zostać pisarzem. Ten nurt pasuje zresztą do tego, co znamy z socjali. To tam widzimy skrótowe, ale za to mocne i często osobiste wpisy. Czy to media społecznościowe przyczyniły się do gorącego w ostatnich latach trendu literatury autoterapeutycznej? Czyli mówiąc prościej z "bebechami na wierzchu", w której autorzy i autorki opowiadają o swoich przeżyciach, zaburzeniach, traumach.  Tematami modnymi, ale zgranymi: od biedy i życia na prowincji, przez trudne dzieciństwo (śmierć matki i alkoholizm ojca), aż po nieheteronormatywność i traumy dorosłości.

– Nie – mówi krótko Michał Michalski. – Pisarze zajmowali się sobą od zawsze i pisali o sobie, odkąd istnieje literatura. Owszem, słyszymy dziś narzekania na to, że pisarze mogliby już z tym skończyć, ale to dlatego, że jest znacznie więcej możliwości do upublicznienia tych narzekań. Ten nurt był, jest i będzie – dodaje.

O sobie pisali przecież zarówno Tove Ditlevsen, autorka "Trylogii kopenhaskiej", Karl Ove Knausgård, którego "Moja walka" odniosła ogromny sukces, jak i Lidia Yuknavitch, autorka "Chronologii wody", czy noblistka z 2022 roku Annie Ernaux, która garściami czerpie ze swojej biografii.

– Nie wydaje mi się, żeby wybory literackie tych autorów i autorek były w jakiś sposób zdeterminowane mediami społecznościowymi – mówi Rafał Hetman. Sugeruje, że raczej wyzwalają one istniejące od dawna głębiej utrwalone mechanizmy: indywidualizmu, brania losu we własne ręce, bycia niezależnym. – To hasła, które tworzyły klimat, w jakim rosło moje pokolenie w latach 90. XX wieku. A po upadku komunizmu "ja" stało się ważniejsze niż "my" – dodaje.

Hetman również nie widzi w tym nurcie nic złego, źródłem dobrej literatury może być wszystko. – Po prostu trzeba to robić dobrze. W takim pisaniu nie może chodzić wyłącznie o autoprezentację – mówi Hetman.

Wyjaśnia, że osobista historia musi służyć budowaniu historii, w której inni mogą się przejrzeć i dzięki której mogą spojrzeć na znane sprawy z nowej perspektywy.

–  Bywają sytuacje, w których we własnym „ja” można grzebać zdecydowanie głębiej, odważniej i z lepszym efektem niż w doświadczeniach drugiej osoby, np. bohatera reportażu. Czemu więc takich sytuacji nie wykorzystać literacko? – pyta.

Beata Stasińska zwraca jednak uwagę, że wykorzystywanie własnych doświadczeń w procesie twórczym nie pozostaje bez konsekwencji. 

– Faktycznie mamy w ostatnich latach zalew tego typu literatury. Kiedyś psychoterapia była doświadczeniem wstydliwym, bywało, że wyśmiewanym, dziś na szczęście już tak nie jest. Współcześnie okazuje się tematem bardzo eksploatowanym w kulturze; teatrze, kinie, książce. Na własny użytek nazywam to nurtem autoterapeutycznym w literaturze polskiej. W często dobrze napisanych pod względem literackim książkach stopień uniwersalizacji osobistego doświadczenia jest niski – mówi Beata Stasińska. I dodaje: – Najpoważniejszym skutkiem jest odwrócenie się od tego, co zawsze było napędem dla twórczości i literatury, czyli wyobraźni, która staje się zbędna, kiedy czerpiemy z własnych doświadczeń, nie przetwarzając ich. To odwrócenie się od wymyślania fabuł, pracy z wyobraźnią mnie niepokoi.

Fot. Shutterstock/ SvetaZi
Fot. Shutterstock/ SvetaZi

Autor ChatGPT

Ta zmiana procesu twórczego może być niezwykle istotna w dobie sztucznej inteligencji, która coraz śmielej bywa wykorzystywana przez pisarzy i pisarki. Ten proces przyśpieszył wraz z rozwojem i popularnością LLM-ów, czyli modeli językowych takich jak ChatGPT. Nie jest jednak niczym nowym.

Już od 2016 roku w Japonii do konkursu o Nagrodę Literacką Nikkei Hoshi Shinichi mogą być zgłaszane prace napisane przy użyciu sztucznej inteligencji. Ba, w edycji z tamtego roku zgłoszono 11 takich tekstów literackich, a jedno z opowiadań przeszło do dalszego etapu konkursu. Ostatecznie materiał odpadł, bo jury stwierdziło, że choć struktura opowiadania była dobra, to postaciom brakowało psychologicznej głębi.

Niemniej od tego czasu minęła niemal dekada. A postęp technologiczny, który w tym czasie się dokonał, jest imponujący.

–  Dziś modele językowe są o wiele lepsze. Wprawdzie nie sądzę, aby jakikolwiek pisarz wygenerował sobie tekst i po prostu się pod nim podpisał, ale narzędzia generatywne dają wyniki coraz lepszej jakości i rzeczywiście mogą być pomocne dla twórców i wspierać ich kreatywność – mówi dr Gabriela Bar, ekspertka w zakresie prawa nowych technologii, w szczególności sztucznej Inteligencji.

W jaki sposób? Gabriela Bar wyjaśnia, że mogą pomagać choćby w stworzeniu alternatywnych zakończeń historii, budowie dialogów przy użyciu unikatowych kombinacji słów czy w ogóle kreowaniu postaci.

–  Autorzy mogą korzystać z takich narzędzi, kiedy mają tak zwaną blokadę twórczą. Kiedy brakuje im pomysłu, co dalej z fabułą. W ten sposób mogą zyskać kilka propozycji, które być może nie przyszłyby im do głowy, a które mogą ich zainspirować, budując nieoczywiste skojarzenia. Oczywiście mowa o fikcji, bo gdy mówimy o książkach opartych na faktach, historycznych, to byłabym ostrożna z wykorzystywaniem AI, bo wciąż jeszcze może ulegać tzw. halucynacjom, czyli zmyślać, mylić daty, przekręcać fakty i tak dalej – mówi Gabriela Bar.

Przekonał się o tym Michalski, który, jak przyznaje, przeżył krótką fascynację ChatemGPT. Aż zorientował się, że go oszukuje, a nawet jest w tym totalnie bezczelny. – Kiedy zwracałem mu na to uwagę, brnął w konfabulacje – mówi Michalski i dodaje, że rozważał też wykorzystanie modeli językowych do redakcji czy korekty tekstów, ale uznał, że i to w przypadku jego wydawnictwa się nie sprawdzi.

– W przypadku książek, które robimy, czyli w większości literatury wysokiej, często eksperymentalnej, to narzędzie zupełnie bezużyteczne. Nie widzi niuansów. Nie porozmawia z autorem czy autorką, by dopytać, skonsultować. To samo tyczy się tłumaczeń. Tłumaczenia literackie to forma sztuki, a AI umie odtwarzać i naśladować. Nie tworzy, nie kombinuje. Może zmieniać według posiadanych wzorców i proponuje wariacje, ale to nie wystarcza – mówi Michalski.

Fot. Shutterstock/ Anton Vierietin
Fot. Shutterstock/ Anton Vierietin

W pełni uzasadnione są też pytania o autentyczność i oryginalność dzieł stworzonych przy pomocy narzędzi opartych na AI. W końcu i one czerpią z pomysłów, które ktoś kiedyś wymyślił, napisał i opublikował, a model językowy po prostu ma je w swoim zbiorze danych.

Modele językowe jak ChatGPT nie myślą, tylko odtwarzają. 

Rafał Hetman przyznaje, że sam też wielokrotnie z ciekawości i na potrzeby warsztatów, które prowadzi, generował opowiadania literackie. Na pierwszy rzut oka robiły wrażenie, bo powstawały w ciągu kilkudziesięciu sekund, a do tego miały jako taki sens. Jednak wystarczyło przeczytać je drugi raz, żeby zauważyć mankamenty.

– Dziś poziom literacki "dzieł" AI jest niezbyt satysfakcjonujący. Teksty są nieinnowacyjne, naiwne, zamknięte w zużytych schematach fabularnych. Obecnie sztuczna inteligencja nie jest jeszcze w stanie zastąpić pisarzy – twierdzi Rafał Hetman.

To "jeszcze" wydaje się kluczowe, bo co będzie za rok czy dwa, nikt nie jest w stanie przewidzieć. Szczególnie, że już dziś do sprzedaży na Amazonie trafiają e-booki prostych i krótkich książek napisanych przez ChatGPT. Wydaje się więc, że autorzy takich treści, piszący już teraz zbyt schematycznie, w pierwszej kolejności mogą zostać zastąpieni przez maszynę. 

–  Wierzę, że AI zastąpi tłumaczy, redaktorów, być może nawet pisarzy, ale przy książkach gatunkowych, wsobnych. Będzie tworzyć, poprawiać czy tłumaczyć dzieła poprawne, powtarzalne, ale zapewniające jakiś poziom rozrywki. To samo robią teraz ludzie produkujący tego typu literaturę, którą nazywam literaturą z Excela: wszystko pod tabelki, według formuł, pod wskaźniki i przewidywania marketingowe. Tylko to nie jest pisarstwo. To produkcja. A ludzie przy produkcji już dawno mogliby zostać zastąpieni maszynami – mówi Michalski.

Zgadza się z nim Beata Stasińska, która obserwuje zalew tekstów romanso- czy kryminałopodobnych. Na razie piszą je ludzie, ale z czasem może się to zmienić. 

– Sztuczna inteligencja, jeśli komuś zagraża, to w pierwszej kolejności właśnie im. System może wygenerować z bazy tyle tekstów, ile sobie zażyczy producent zwany wydawcą. Całość będzie wymagała obróbki redakcyjnej – mówi Stasińska. –  Obok literatury gatunkowej sztuczna inteligencja zapewne wypełni taki sektor rynku, jakim są eksperckie książki z literatury faktu. Dodatek oryginalności zapewni im doświadczony redaktor.

A co z literaturą? Jeśli będzie tworzona przy użyciu sztucznej inteligencji, to wiele zależy od tego, jakimi danymi zostanie nakarmiona.

– Algorytm nie może obracać ciągle tymi samymi klockami. Co jakiś czas musi być karmiony czymś nowym. Pytanie kto, jak i wedle jakich kryteriów będzie poszukiwał oryginalnych dzieł, by nakarmić potwora. Jeśli tak się nie stanie, w coraz większym stopniu będziemy zalewani czytelniczą pulpą. Ostatnią nadzieją są czytelnicy, którym to się przeje. Za granicą widać już powroty do klasyki. Może podobnie będzie i u nas – puentuje Stasińska.