Na kolanach przed bóg techami. Tak wielkie firmy przejmują władzę nad Polską i światem

– Chcę mieć lepszego Amazona, Facebooka czy Google’a, który nie będzie mnie traktował jak cyfrową biomasę – mówi Sylwia Czubkowska, dziennikarka technologiczna i autorka książki “Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”. 

Na kolanach przed bóg techami. Tak wielkie firmy przejmują władzę nad Polską i światem

To nasz Kościół i nasz wiara. Klikamy "zaloguj" i dobrowolnie oddajemy im część siebie, wiedzę o nas, naszą pracę i uwagę. Wynosimy je na ołtarze, nadając niemal boski charakter, wierząc w mity, które nam sprzedają. 

Mowa o big techach, czyli największych i najbardziej wpływowych technologicznych firmach świata. Do tego zbioru zaliczają się Alphabet (Google), Amazon, Apple, Meta (dawniej Facebook) i Microsoft, a ostatnio także Tesla czy Nvidia. Łączy je nie tylko bogactwo, ale i ogromny wpływ na gospodarkę, społeczeństwo i życie człowieka. Jest o wiele większy, niż może mieć jakikolwiek człowiek na Ziemi. To wpływ niemalże boski. 

Sylwia Czubkowska na łamach nowej książki w dziennikarskim śledztwie skrupulatnie odsłania strategie podbijania rynków przez wielkie firmy technologiczne, głównie ze Stanów Zjednoczonych. A także odkrywa, jak mocno big techy manipulują politykami i opiniotwórcami oraz podporządkowują sobie prawo, by działało na ich korzyść. 

W Magazynie Spider’s Web Plus, którego Sylwia Czubkowska była pierwszą redaktorką prowadzącą, rozmawiamy o jej nowej książce. 

Sylwia Czubkowska, autorka książki “Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”. Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Sylwia Czubkowska, autorka książki “Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”.

Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl

Od ilu lat opisujesz big techy?

Och, to dobre pytanie… gdy się zastanowić, to chyba od początku, odkąd duże firmy technologiczne zaczęły się stawać big techami. Na pewno był to przełom lat zerowych i dziesiątych XXI wieku, czyli już kilkanaście lat. 

W tym czasie firmy technologiczne stawały się coraz potężniejsze, aż zostały big techami. Kiedy dostrzegłaś, że "big tech równa się big problem"? 

Było kilka takich przełomowych wydarzeń, po których oczywiście nie tylko ja, ale wielu analityków i dziennikarzy zaczęło zmieniać perspektywę. Przestano patrzeć na firmy takie jak Alphabet (Google), Amazon, Apple, Meta (dawniej Facebook) i Microsoft jak na szybko rozwijające się startupy, a potem cyfrowe korporacje dostarczające różne usługi, jak wyszukiwarka czy oprogramowanie. Okazało się, że to tylko zewnętrzna warstwa. A pod nią jest wiele skomplikowanych procesów, które mogą bardzo mocno wpływać na nasze życie, społeczeństwa, demokrację. 

Jakie to były wydarzenia? 

Najważniejsze to na pewno protesty wokół ACTA z 2011 roku. Dziś już pewnie mało kto je pamięta, ale były ważne na kilku poziomach. Dotyczyły tajnej międzynarodowej umowy, prawa własności intelektualnej oraz dużego ruchu społecznego, który się im sprzeciwiał, skandując hasła o wolności internetu i prawie internautów do dostępu do kultury i rozrywki. 

Kilka lat później ważnym sygnałem zachodzącej zmiany była sprawa banów Facebooka, który blokował organizacje związane z Marszem Niepodległości. Trzeba było więcej takich blokad, więcej skandali wokół takich działań, by to zjawisko zdobyło nazwę, czyli "prywatna cenzura”. 

Ale chyba najważniejszym wydarzeniem, które pokazuje, z jak poważnym wyzwaniem mamy do czynienia, była afera Cambridge Analytica. Okazało się, że dane osobowe 87 mln amerykańskich użytkowników Facebooka nie tylko zebrano bez ich zgody, ale też wykorzystano do targetowania reklam politycznych, co miało wpływ na wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA. Ten skandal pokazał, jak wielki może być wpływ jednej potężnej firmy nie tylko na gospodarkę, ale na politykę i demokrację. To był ogromny wstrząs, bo okazało się, że dane, którymi dysponują wtedy już powszechnie tak nazywane “big techy”, mogą zdecydować o wyniku wyborów. 

To już władza tytułowych "bóg techów", jak nazywasz te firmy w książce. Nie masz poczucia nieskuteczności? W końcu tyle piszesz, a one i tak są coraz potężniejsze. Nawiązuję do uczucia wypalenia, o którym w Twojej książce mówi Katarzyna Szymielewicz, szefowa Fundacji Panoptykon. 

Katarzyna Szymielewicz była bardzo zaskoczona, gdy przeczytała swoje słowa, gdy wysłałam je jej do autoryzacji po kilku miesiącach od naszej rozmowy, co też pokazuje, jak nam się co chwilę zmieniają perspektywy sytuacji. Ale trudno nie mieć czasami poczucia bezsilności kiedy to, co robisz, to niekończąca się batalia. A tak jest w przypadku Fundacji Panoptykon. Raz jest lepiej, bo jest sukces i przychodzi przekonanie, że coś zmieni się na lepsze. A potem imperium kontratakuje i jest ciężko. Myślę, że czuje to wiele osób działających na rzecz społeczeństwa obywatelskiego, obserwujących technologie w dogłębny sposób.

Okładka książki “Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem”. Fot. Materiały prasowe Wydawnictwo Znak Literanova
Okładka książki "Bóg techy. Jak wielkie firmy technologiczne przejmują władzę nad Polską i światem". Fot. Materiały prasowe Wydawnictwo Znak Literanova

A Ty nie masz takiego poczucia? 

Gdybym miała takie poczucie, musiałabym rzucić tę robotę. Zresztą widzę efekty długotrwałej i bardzo pozytywistycznej pracy, takiej u podstaw. 

Tak? Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu mówiłaś mi, że nawet redaktora w ogólnopolskiej gazecie trudno było przekonać do tego tematu. 

Tak było, ale zobacz, jak ta świadomość społeczna bardzo wzrosła. Przypomnij sobie inaugurację prezydencką Trumpa. Ludziom nie trzeba było tłumaczyć, że stojący tam szefowie big techów: Elon Musk, Jeff Bezos, Mark Zuckerberg, Tim Cook czy Sundar Pichai składają hołd nowemu władcy. Ludzie widzieli zdjęcie kolejki do tronu i chwytali w lot, co jest grane. 

I mówię o zwykłych ludziach, a nie o analitykach technologii. Zwykli ludzie czują już, jak są oblepieni mediami społecznościowymi, życiem onlinowym, przytłoczeni tymi powiadomieniami, targetowanymi reklamami. Tym całym nadmiarem sieciowego “dobrodziejstwa”. I zadają sobie pytania, dlaczego smartfon mnie podsłuchuje? Czy te technologie są dobre dla moich dzieci? Zaczynają wymagać od polityków bardziej przejrzystych relacji z takimi korporacjami. To wszystko sprawia, że nie jestem tak pesymistycznie nastawiona.

Mnie Twoja książka trochę zdołowała. Wiedziałem, że big techy oplatają swoimi wpływami niemal cały świat, ale nie sądziłem, że ta sieć jest tak gęsta. Może to jest to poczucie świadomości, o którym mówisz. 

Im więcej wiemy, im lepiej rozumiemy, tym jesteśmy trudniejsi do – jak by to delikatnie ująć – bycia stadem owiec do zarządzania. Cyfrową kolonią opłaconą paciorkami. Naszą bronią jest wiedza i świadomość. A celem mojej pracy jako dziennikarki nie jest przecież to, aby jakaś firma upadła, tylko uświadomienie ludzi. 

Nie chcesz, żeby Amazon, Meta czy Google upadły? 

Nie! Nie chodzi o to, aby jakąś firmę zwalczyć. To nie są wrogowie, bo świat nie jest czarno-biały. To nie jest imperium z "Gwiezdnych wojen", choć użyłam takiego sformułowania. To są bardzo duże firmy, mające silne mechanizmy wpływu na świat i ludzi. I chcę, abyśmy mogli mówić o tym, jak ich produkty czy usługi na nas wpływają, aby ostatecznie to, co oferują, poprawić. Słowem: chcę mieć lepszego Amazona, Facebooka czy Google’a, który nie będzie mnie – cytując wspomnianą Katarzynę Szymielewicz – traktował jak cyfrową biomasę. 

Pytam o wypalenie i walenie głową w ścianę, bo po lekturze Twojej książki mam wrażenie, że to przegrana walka. Nikt z big techami nie wygrał. Nikt nie ma szans. 

Uświadomienie sobie tego też jest ważne. Po pierwsze dlatego, byśmy doceniali ludzi, którzy próbują zmiany, a po drugie, byśmy wiedzieli, że to nie jest prosta sprawa, to nie są amerykańskie filmy z happy endem. To długi i trudny proces, o który tylko wspólnie możemy zawalczyć. Nie chcę, abyśmy myśleli, że nic już nie da się zrobić. Wręcz przeciwnie. Marzy mi się, by wiedzą, którą dostarcza ta książka, była mechanizmem odbudowania naszej mocy. Bo siła big techów wynika z tego, co im dajemy; naszej wiary w postęp, uwagi, naszych danych i darmowej pracy. Ten tytuł nie wziął się znikąd. 

To dlaczego big techy są jak bóstwa? 

Bo sami zbudowaliśmy taki ich obraz. Oczywiście kwoty, którymi obracają, giełdowa wartość, mogą robić wrażenie, ale to za mało, abyśmy wynosili je na ołtarze. Padliśmy przed nimi na kolana i wciąż się do nich modlimy, bo uwierzyliśmy w bajki o tym, jak wyjątkowy, ekskluzywny, innowacyjny jest ich sprzęt, oprogramowanie, usługi, algorytmy i tak dalej, a ich twórcy to mityczni bogowie. 

Na szczęście zaczynamy to rozumieć. Wstajemy z tych kolan. Przestajemy bezwarunkowo wierzyć w opowiadane nam mity. Nadchodzi moment otrzeźwienia. Stajemy się świadomymi konsumentami, a nie wyznawcami. 

Takimi z sekty Steve’a Jobsa albo wiernymi kościoła Tima Cooka? 

Czasem już śmiejemy się z tego, ale przecież przez lata tak właśnie było. Wierzyliśmy w postacie takie jak Steve Jobs i wykreowane przez nich marki. Patrzyliśmy w nie jak w święty obrazek, choć de facto nie było uzasadnienia do takiego ich gloryfikowania. Tak samo jak nie ma uzasadnienia wysoka cena ich produktów. Klienci godzą się płacić coraz więcej i co roku wydawać ogromne pieniądze na nowy smartfon, bo nie o sam smartfon tu chodzi, lecz o to, co statusowo daje jego posiadanie. 

Sama pamiętam, gdy w 2010 roku, będąc w Stanach Zjednoczonych, kupiłam pierwszego iPada, który nie był jeszcze sprzedawany w Europie. Gdy wróciłam do Polski, byłam jak ten Bóg. Siedziałam w Starbucksie na Nowym Świecie i mnie ludzie zaczepiali, pytali o ten tablet. I rzeczywiście statusowo czułam się bosko z tym sprzętem. Zresztą wielu z nas miało takie poczucie. A do niedawna, zanim Elon Musk wszedł do polityki, wielu czuło, jak ten element boskości spływa na wyznawców, kiedy kupowało teslę. Ale jak spojrzymy na to trzeźwo, to rany boskie: to są tylko produkty!

Co big techom daje ta moc, którą im ofiarowaliśmy? Jak zmieniają pracę, widzieliśmy choćby na przykładzie taksówkarzy dawniej nazywanych "złotówami". 

Aplikacje takie jak Uber czy Bolt, a za chwilę będzie u nas też Lyft, który zastąpi Free Now, sprawiły, że taksówkarze musieli się dostosować do nowej rzeczywistości albo zginąć. Część niestety zginęła, a cześć jednak się dostosowała. Spójrz, że na rynku taksówkarskim akurat widać pewne korzyści, jakie dały technologie. Wejście big techów zmusiło tradycyjne firmy do rozwoju, do tworzenia własnych aplikacji i ten postęp technologiczny się dokonał. Jest wygodniej. Przez moment było już taniej, ale to się skończyło. 

Bezpieczniej też się skończyło? W taksówkach na aplikacje regularnie dochodzi do napaści seksualnych. A kierujący pojazdami nierzadko nie mają nawet prawa jazdy. 

To prawda, a aplikacje reagują, dopiero gdy wybuchnie skandal. Big techy weszły w ten i tak już pełen patologii rynek i część rzeczy usprawniły, ale część problemów pogłębiły. Zresztą to jest strategia cyfrowych firm, aby pojawić się na rynku, który do końca nie działa, zaoferować przynajmniej częściowo lepszą alternatywę, wykorzystując np. konsumencką niechęć do niektórych nieuczciwych praktyk taksówkarzy. 

Ludzie nie ufali taksówkarzom, bo nie brakowało przypadków oszustw. Kiedy więc przyszedł Uber i obiecał uczciwą dla klienta alternatywę, to nikt nie współczuł taksówkarzom, którzy – jak mówisz – musieli zginąć. Ale wielu zginęło na barykadach, walcząc. Dla Ciebie to współcześni luddyści?

W taksówkarzach faktycznie obudziła się pewna świadomość, ale ich złość skierowała się do ludzi, którzy zaczęli jeździć w Uberze czy Bolcie. A często byli to migranci i łatwiej było na "obcych" wyładować złość. Dlatego luddystów widzę raczej w twórcach, artystach, pisarzach, filmowcach, a nie w taksówkarzach, bo tutaj potrzeba świadomości celu, wiedzy, do czego się chce doprowadzić, a nie tylko wyrazić gniew. 

A dlaczego lepszym przykładem są twórcy? 

Sprzeciw artystów i szerzej twórców; filmowców, pisarzy nie jest skierowany wobec samej technologii czy innowacji, ale tego, że jest wykorzystywana w sposób, który krok po kroku odbiera im możliwość normalnego życia, zarabiania, rozwoju. To sprzeciw wobec wykorzystania technologii do coraz większej kumulacji zysków z ich pracy i twórczości. 

Dobrze widać to na przykładzie filmowców. Zauważyli oni, że usługa, czyli streaming, którą im dano, owszem, pozwala docierać do nowych widzów, demokratyzuje dostęp do sztuki i rozrywki. Ale jednocześnie wymaga od nich dostarczania dzieł coraz szybciej i bardziej dostosowanych do wymogów algorytmów. Po drodze dostawców tych treści odzierając z nielicznych praw, które mieli

Bo i ten rynek był słaby i pełen luk, które cyfrowe firmy mogły zapełnić i obiecać lepszy świat. Podobnie jest zresztą w nauce, która jest niedofinansowana, więc big techy wchodzą do świata akademii jak do własnego domu. Tylko po co im naukowcy? 

Faktycznie naukowcy i uczelnie, szczególnie na Zachodzie, są bardzo zależni od big techów. I to na wielu poziomach. 

Słucham. 

Po pierwsze, to poziom korzystania z oprogramowania i chmury, która jest niezbędna do pracy zespołowej. Ten obszar został niemal zmonopolizowany, także w Polsce. 

Po drugie, big techy rozdają pieniądze na granty, wspierają całe ośrodki badawcze, jak Instytut Etyki w Sztucznej Inteligencji na Uniwersytecie Technicznym w Monachium, którego case opisuję w książce. Duża część naukowców wciąż nie zdaje sobie sprawy, że mogą być wykorzystani jako takie kolorowe papierki do zapakowania i przykrycia tego, co robią same firmy. Badacze zajmują się więc z jednej strony tematami, które są korzystne dla finansujących badania. Z drugiej, jeśli wyniki badań są niekorzystne, to można finansowanie bez podawania przyczyn zerwać albo nawet, nie sięgając do tak drastycznych kroków, po prostu nakierować na bardziej pochlebne dla firm tematy. 

cenzura internetu
blokada

To bardzo wygodne dla big techów. 

Dokładnie. Poza tym zamawiane badania mogą być potem wykorzystane przez big techy do uzasadnienia swojego modelu biznesowego. Widzieliśmy to na przykładzie francuskich naukowców, którzy przygotowywali dla Ubera badania naukowe mające na celu "udowodnienie pozytywnej roli Ubera w gospodarce". Ten cudzysłów nie jest przypadkowy, bo pochodzi z ujawnionej korespondencji firmy, co opisano w międzynarodowym śledztwie "The Uber Files", przeprowadzonym pod przewodnictwem brytyjskiego dziennika "The Guardian" oraz Międzynarodowego Konsorcjum Dziennikarzy Śledczych. 

Te badania i w Polsce były wykorzystane do uzasadnienia działania Ubera. Cytowali je nawet ministrowie. A dziś wiele się nie zmieniło. Zachwycamy się na przykład tym, że Polacy pracują dla Open AI. 

Zachwyty nad tym, gdzie to nie pracują Polacy, wiele o nas mówią. A trzeba powiedzieć sobie wprost, że z faktu pracy kilku choćby i świetnych programistów dla Open AI nie ma dla naszego kraju jakichś spektakularnych korzyści. Korzyści to mają te firmy, a nie nasz kraj, bo nie ma się co cieszyć, że dokonuje się drenaż mózgów. 

Wracając jeszcze na chwilę do nauki, to ostatni problem wynikający z jej zbyt bliskich relacji z korporacjami technologicznymi polega na tym, że nauka traci resztki obiektywizmu; tego że uważamy ją za niezależną. Kiedy widzimy te związki, coraz trudniej jest nam potem ufać badaniom, naukowcom. A skoro nauce nie można ufać, mediom – jak przekonuje Elon Musk - nie można ufać, to zostaje ufać…  ChatowiGPT. 

To wpływanie na system edukacji zaczyna się zresztą bardzo wcześnie. W książce opisujesz, jak państwo wydaje miliardy na kupno np. laptopów. Stawiasz tezę, że "big techy odgrywają rolę wielkiego wychowawcy". Co to znaczy? 

Niestety programy edukacyjne w Polsce, które wiążą się z technologiami, są kolejnymi programami polegającymi na tym, aby coś dać. Nikt nawet do końca nie sprawdza, jak ten sprzęt wpływa na dzieci, czy im pomaga w nauce. Nie wiadomo. 

Dzieci się w ten sposób nie uczą?

Uczą się, ale przywiązywać do konkretnych rozwiązań, sprzętu, oprogramowania. Big techy są tym wielkim wychowawcą, bo robią wszystko, aby obywatele od dziecka byli tresowani na ich przyszłych klientów. I to dobrych konsumentów, którzy nie będą szukać alternatyw np. dla sprzętu Apple'a czy oprogramowania Microsoftu. 

Podobnych przykładów jest więcej, jak choćby ten Intela wprowadzającego pracownie AI w polskich szkołach. To cyfrowy kolonializm?

To niewątpliwie wychowywanie przyszłych pokoleń, od małego, od pierwszej klasy do bycia takimi poddanymi kolonialnymi. Ważną strategią działania gigantów technologii jest budowanie tzw. zamkniętych ogrodów, czyli takie konstruowanie swoich usług i produktów, byśmy tkwili w nich z coraz mniejszymi możliwościami korzystania z alternatyw. Bo jest jeden system operacyjny, bo chmura taniej kosztuje, jak się opłaci ją w połączeniu z oprogramowaniem danej firmy, bo przyzwyczajamy się do tego lub innego interfejsu, czyli panelu użytkownika. I teraz już kilkulatkowie są i to w szkołach, wrzucani do tych ogrodów i zamykają się wokół nich coraz wyższe płoty. Co więcej, dzieje się tak przy udziale rządu, czyli za wiedzą i zgodą ludzi, którzy powinni dbać o wychowanie nie konsumentów, ale obywateli. 

Sam pamiętam ze szkoły, że w podstawówce na informatyce używaliśmy Windowsa, a w liceum były już komputery Apple'a, więc musiałem nauczyć się dwóch systemów operacyjnych. 

Ale pewnie na otwartym oprogramowaniu nie zrobiliście ani jednej lekcji. 

No nie. 

A szkoda, bo choć to oczywiście wymaga wysiłku, to otwarte oprogramowanie nie jest jakieś strasznie trudne, bez przesady. A gdyby nauczyciele pokazali ci, jak je obsłużyć, to w przyszłości nie byłbyś skazany na bycie klientem jednej albo drugiej firmy na Windows i system iOS. Mógłbyś używać bezpłatnych narzędzi. 

Czyli big techy weszły do szkół jak do siebie, bo nauczycielom brakowało kompetencji cyfrowych? Większej świadomości? To było 20 lat temu. Mogli jej nie mieć. 

I te dwie czy trzy dekady temu było to wręcz zrozumiałe. Szczególnie w takich państwach jak Polska, gdzie naprawdę skok w nowoczesność, wejście w XXI wiek potrzebowały komputeryzacji także szkół. Co więcej, mieliśmy bardzo ubogie publiczne środki, więc sięganie do firm i ich pomocy było naturalnym rozwiązaniem. Ale dziś jesteśmy w zupełnie innym miejscu i jako gospodarka, i jako obywatele. Więc powinniśmy też wymagać większej świadomości, więcej krytycyzmu, szczególnie w przypadku cyfryzacji szkół. 

Ktoś jednak decyduje, że to tak wygląda. A konkretnie politycy, urzędnicy w ministerstwach. Nie widzą, że dają się rozgrywać big techom? Bo podejście do tych firm specjalnie nie zmienia się niezależnie od tego, kto akurat rządzi. 

Dają się bardzo mocno rozgrywać. A stoi za tym mieszanka naiwności, techoptymizmu, braku wiedzy i cynizmu. 

Wciąż zbyt wiele osób u władzy podchodzi do technologii solucjonistycznie. Naiwnie wierzą, że ona zmienia świat wyłącznie na lepsze. Brakuje im wiedzy, więc często przyjmują to bezdyskusyjnie. Co gorsza, wielu nie chce po tę wiedzę sięgnąć, bo zaburzyłoby im to proste spojrzenie na świat. No i jest jeszcze cynizm, bo to polityka. Czasami pasuje im to do bieżących, partykularnych interesów. Nawet jak mają świadomość, to idą na rękę big techom, bo akurat im się to politycznie opłaca. 

I budzimy się w świecie oplecionym przez big techy, gdzie jesteśmy “cyfrową biomasą”. A przecież politycy mogliby, ba, nawet powinni, nas przed tym chronić. Mają potężną broń: regulacje. 

Regulacjami to zwykle bardziej się starszy, niż się faktycznie je robi. Poza tym warto też mieć do nich zdrowy dystans. Lepiej, żebyśmy nie uwierzyli, że wszystko da się nimi załatwić, bo to taka sama bajka, jak to, że przez regulacje nic nie można zrobić, rozwinąć biznesu i tak dalej. Regulacje są potrzebne, ale nie są ani wystarczające, ani same w sobie superskuteczne. Dodatkowo ich wdrożenie trwa latami. 

fot. shutterstock / TheRightFrameMedia
fot. shutterstock / TheRightFrameMedia

Co więcej, nawet jak już są uchwalane, to często są tak skonstruowane, że wiadomo, że nie będą działać. Na przykład dlatego, że kontrolę ma robić Państwowa Inspekcja Pracy, która już jest niewydolna, więc będzie niewydolna jeszcze bardziej i de facto niewiele sprawdzi. 

To poważny problem w całej Europie, że nie dążymy do wysokiej egzekwowalności prawa. Uchwalamy przepisy, których potem nie egzekwujemy, bo nie mamy kim. To oczywiście trudne, także ze względu na to, że unijny rynek tworzy 27 różnych państw, gospodarek, rządów, społeczeństw. Stworzenie ram wspólnego prawa jest trudne, choć i tu pozostaję pewną optymistką, bo po dojściu Donalda Trumpa do władzy widać pewne otrzeźwienie. Być może nic lepszego Europie nie mogło się przydarzyć. Mamy impuls, żeby tak naprawdę się ogarnąć. 

Na koniec osobiste pytanie o Twój cyfrowy post, o którym wspominasz na końcu książki. Próbowałaś oddzielić swoje życie od usług oferowanych przez big techy. Wytrzymałaś… cztery dni. 

To było straszne! Bo one są wszędzie. Nagle okazuje się, że nie masz dostępu do poczty, nie możesz dzwonić i kontaktować się ze znajomymi, bo nie masz WhatsAppa; nawet pracować i pisać książki, bo nie masz narzędzi Google’a. Nic nie możesz zrobić. 

Czyli niezbyt udany cyfrowy detoks?

Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że to był post, a nie żaden detoks. Nie chodziło o to, bym się osobiście lepiej poczuła po odstawieniu np. platform społecznościowych. Chodziło o tekst o tym, jak wiele z naszego życia zależy od big techów i czy można normalnie działać bez ich usług, czyli jakby poszcząc, lub będąc technologicznym weganinem. I pod takim kątem to był udany eksperyment, bo pokazał mi, że żaden ścisły post, żaden cyfrowy weganizm nie jest tak naprawdę możliwy, bo my jako społeczeństwo z tego wszystkiego zwyczajnie nie możemy zrezygnować. Owszem, będą jednostki, które mogą nie działać w świecie cyfrowym, ale to w skali globalnej niewiele zmienia. Dlatego możemy tylko próbować budować lepsze podejście do tych urządzeń, aplikacji, usług i wymuszać na ich dostawcach, czyli big techach, by to one dla nas się zmieniały. 

Jak w takim razie układać relacje z tymi współczesnymi bogami? W książce piszesz, że "nie jesteśmy bezbronni".

Im więcej wiemy i lepiej rozumiemy współczesny świat, tym bardziej świadome decyzje możemy podejmować, tak by nie modlić się do tych bóstw bezrefleksyjnie. Możemy szukać dziur w płotach, jakimi nas otaczają, przez które zobaczymy inny świat, gdzie jest pełno alternatyw. Nagle okaże się, że można zamiast wyszukiwarki Google’e używać Kagi czy DuckDuckGo. Można mieć laptop w innym systemie operacyjnym niż smartfon. Można zamiast WhatsAppa używać Signala. Można nie mieć aplikacji mediów społecznościowych na telefonie albo z nich zrezygnować. Przede wszystkim trzeba mieć świadomość i włożyć wysiłek w poznanie alternatyw. 

A czy to nie jest przerzucanie odpowiedzialności na nas, użytkowników? Mam się wstydzić, że używam sprzętu od big techów albo tego, że wrócę od znajomego spod Warszawy uberem, bo nic innego nocą nie jeździ? 

Oczywiście, że nie! Nie chodzi w żadnym razie o samobiczowanie się za używanie tych usług i sprzętu i taką pedagogikę wstydu. Korzystajmy z tego, co nam oferują, co nam sprzedają te firmy, ale też wymagajmy, aby to, czego używamy, było lepsze, bardziej sprawiedliwe, bezpieczniejsze i robione z myślą o ludziach, a nie wyłącznie dla zysków. Miejmy świadomość, że możemy wymagać więcej. Możemy np. do końca maja odmówić firmie Meta trenowania generatywnej AI na naszej twórczości. To jest niewielki wysiłek. Może świata to nie zmieni, ale przynajmniej w tym naszym kawałku rzeczywistości choć trochę przywróci nam podmiotowość. A w czasie kampanii wyborczej - i poza nią także - pilnie słuchajmy, co też nasi politycy mają do powiedzenia w tych tematach, czy w ogóle coś mają, czy są kapłanami tych bogów, czy raczej stają po naszej, obywatelskiej stronie. I także te aspekty bierzmy pod uwagę, gdy decydujemy, na kogo oddać głos.