Rodzinka w barterze. Weszliśmy za kulisy biznesu opartego na dzieciach

Wystarczył jeden dzień, by ponad 100 matek zgłosiło swe maluteńkie dzieci do udziału w reklamie tabletu i smartfona. Gdy dowiedziały się o naszej prowokacji, zmieniały ton rozmowy. Żebranie przez matki o darmowe produkty jest nagminne, a wciąż brakuje skutecznych regulacji, które chroniłyby prawa dzieci.

01.06.2023 04.09
Barterowe rodzinki i kidfluencerzy

"Prowadzę profil na Insta, mogę zrobić zdjęcie, tekst, unboxing, pokazać produkt. Czy są Państwo zainteresowani współpracą barterową?" – takie zapytania trafiają na profile marek producentów kosmetyków, odzieży czy elektronicznego sprzętu każdego dnia. Barter to rodzaj umowy, w której wykonawca usługi nie dostaje w zamian pieniędzy, lecz towar lub inną usługę, np. tablet, komplet ubrań, wakacyjny wyjazd czy wizytę w salonie piękności.

Piszą głównie młode mamy. Marzą o życiu influencerów. Pięknym, łatwym i bogatym niczym z Instagrama największych gwiazd. Ale muszą od czegoś zacząć. Chcą załapać się na współpracę barterową, najlepiej ze znaną marką. W zamian za kosmetyki, ciuchy czy elektronikę opublikują post, zdjęcie, film czy relację. Mogą pokazać siebie, ale chętnie zapozują też dzieci. Ich słodkie buzie przyciągają więcej serduszek. Czasem zapłata jest licha. Nieraz wystarczy kabel USB czy ładowarka. W końcu wszystko można potem sprzedać na OLX czy Vinted. I tak zacząć zarabiać dzięki Instagramowi. 

- Żebranie o dary losu wśród matek jest niestety nagminne – wzdycha Agnieszka Chlodzinska, specjalistka od influencer marketingu w firmie Bluecloud Interactive.  – Zazwyczaj wysyłają wiadomości prywatne na profile marek na Facebooku czy Instagramie. Piszą, że chętnie zrobią kampanię, post z marką za produkty. To są zwykle niewielkie konta. Te, które wezmą "wszystko", to raczej maluchy od 500 do 10 tysięcy obserwujących. To tak zwane słupy reklamowe. Każde zdjęcie to zdjęcie produktu, a do tego od sasa do lasa. Dlaczego piszą głównie mamy? Zakładam, że są na macierzyńskim i szukają dodatkowego zajęcia, możliwości dorobienia. Może marzą, że one lub ich dziecko zostanie kiedyś znanym influencerem? – zastanawia się  Chlodzinska.

Fot. shutterstock.com/ Kaspars Grinvalds
Fot. shutterstock.com/ Kaspars Grinvalds

- Dostajemy miesięcznie ogrom wiadomości od takich matek, które w barterze zrobią, co chcesz: post, wideo, reels, karuzelę, set stories za cokolwiek, co im zaoferujesz. To naprawdę przerażające - mówi Olivia Drost, ekspertka od rynku influencerów i prezeska agencji oLIVE media.

- To smutna prawda. Piszą głównie mamy. Przez kilka lat trafił się jeden tata. Piszą bez żadnej wazeliny. Wiadomości o brzmieniu "współpraca?/barter?" wpadają do nas codziennie. Rekordzistki potrafią, mimo odmowy, próbować co tydzień, co miesiąc – mówi Paulina, specjalistka od social mediów prowadząca konta sklepu RTV. Chce zachować anonimowość, aby nie narażać pracodawcy na nieprzyjemności.

Wszyscy pytani przez nas fachowcy z branży spotkali się z tym procederem. I potwierdzają, że zjawisko jest powszechne.

Joanna Kubica, specjalistka od influencer marketingu w firmie Gamma PR, dodatkowo dzieli influencerów według zasięgów: – Najwyższa półka, czyli celebryci i top influencerzy z olbrzymimi, nieraz milionowymi zasięgami, sami w swoich instastories mówią, że np. zepsuła im się pralka i często liczą, że marki same się do nich odezwą. Nieco niżej są influencerzy mający np. 100 tysięcy obserwujących. Tacy mają zwykle konkretny cel np. wyprawa kamperem przez Europę i poprzez barter chcą taki cel zrealizować.

Zaznacza, że takie oferty są atrakcyjne dla obu stron. - Jednak najwięcej pytań jest od mikro-influencerów typu od 3 do 20 tys. obserwatorów, którzy sami oferują swoje usługi. Kiedy produkty są atrakcyjne, jak np. słuchawki czy głośniki albo droższe, jak drukarki czy sprzęty AGD, to na skrzynki odbiorcze profili takich marek wpada nieraz tuzin propozycji dziennie – dodaje.

Większość tych kont jest jednak słabej jakości. Brakuje im strategii i pomysłu na siebie czy na pokazanie produktu. Są wspomnianymi słupami reklamowymi prowadzonymi bez ładu i składu. Wiele z nich ma też naciągane statystyki. Kupionych obserwujących i lajki. Wystarczy odrobina doświadczenia w branży, aby sprawdzić, że konto obserwują użytkownicy z Turcji lub Indii. I oni też lajkują i komentują posty.

- Najczęściej są to profile od 10 do 20 tysięcy obserwujących. Prowadzą je matki opisujące się jako testerki kosmetyków, influencerki od life style’u czy macierzyństwa. Znajdziemy tam wszystko, co można pozyskać za darmo. Od reklam i testów kosmetyków, przez środki do prania aż po odświeżacze do toalet. Dzieci są oczywiście obecne, ale są pięknym dodatkiem - mówi Paulina od sklepu ze sprzętem RTV.

Zauważa, że wiele z nich ma niewiarygodne statystyki. - To kupione polubienia lub coś, co nazywam "kółkiem wzajemnej adoracji", czyli lajkami od innych mamuś. Komentarze mają w sobie coś wyjątkowego. Zauważyłam totalnie kosmiczną składnię: "bardzo ładna jest ta sukienka", "bardzo fajne są te wakacje", "wspaniale prezentują się te buciki", "nie jest mi znana ta marka, ale muszę się z nią zapoznać". To wygląda jak kilka gotowych szablonów, które stosują – objaśnia Paulina. I zachęca, abym przejrzał facebookowe grupy wsparcia dla początkujących influencerów.

Kółka wzajemnego lajkowania

A tych liczniejszych jest co najmniej kilkanaście. Wystarczy w wyszukiwarkę Facebooka wpisać "L4L" (like za like), "F4F" (follow za follow) czy "S4S" (share, czyli udostępnienie za udostępnienie), aby odkryć, że użytkownicy wzajemnie nabijają tam sobie zasięgi i statystyki. Oczywiście nie są to tylko młode matki, czy szerzej rodzice, lecz wszyscy marzący o karierze i zarabianiu na Instagramie.

Mechanizm takich grup jest banalnie prosty. Wrzucamy link do naszego profilu, a pozostali użytkownicy w komentarzach podają swoje. Wszyscy wzajemnie sobie lajkują posty i zdjęcia, dodają do obserwowanych czy udostępniają relacje. Ma to tworzyć poczucie, że nasze konto ma zaangażowanych fanów. I robi też o wiele lepsze wrażenie niż puste liczby przy postach, nawet jeśli sięgają setek tysięcy obserwatorów. Bo kiedy je kupimy, to oczywiście jest ich więcej, ale zwykle to martwe, nieaktywne konta, które w żaden sposób nie reagują na publikowane przez nas treści.

Fot. shutterstock.com/Autor: Clara Murcia
Fot. shutterstock.com/Autor: Clara Murcia

- Wiele osób, w tym marzących o karierze influecerek matek korzysta z "grup wsparcia", które polegają na wymianie  follow za follow i lajk za lajk. Wszystko po to, aby budować to sztuczne zaangażowanie i informować się, które marki coś "dają". Kiedy więc jesteś w internecie totalnym no-name’em, to po każdym wrzuconym poście wklejasz link na tę grupę i otrzymujesz od kobiet z tej grupy przychylne komentarze. Bardzo często te komentarze zawierają fejkowe podziękowania za zarekomendowanie "świetnego" produktu lub podziękowania za kod rabatowy, z którego nigdy nie skorzystają. To wymiana życzliwości, która ma sprawić, że marka będzie w szoku. Bo ogromne wrażenie robi to, że nagle na małym koncie jest 50 osób, które w komentarzach napisały, że mamy świetny płyn do mycia naczyń i że dziękują za kod "MAMA15", którym pani testerka podzieliła się z followersami. To trochę taka strategia "Fake it till you make it",  czyli "Udawaj, aż ci się uda"  - mówi Olivia Drost z agencji oLIVE media.

Kiedy dołączam do tych grup, w zaledwie kilka dni dostaję kilka prywatnych wiadomości. Jedni pytają, czy chcę dołączyć do jeszcze innych grup z zasięgami na Instagramie. Drudzy proponują, że mogą pozyskiwać dla mnie nawet 30 realnych obserwujących dziennie. Jeszcze inni bez owijania w bawełnę wykładają kawę na ławę i przesyłają gotowy cennik.

Chcesz zwiększyć liczbę followersów? Proszę bardzo. Tysiąc nowych obserwujących na Instagramie kosztuje tylko 40 zł, 10 tysięcy – 350 zł, a 100 tysięcy – 3,2  tys. zł.

Może brakuje ci polubień? Nic prostszego. 200 lajków to koszt 5 zł, 5 tysięcy lajków to 65 zł, 10 tysięcy lajków to 117 zł.

A może chciałbyś ożywić posty autorskimi komentarzami? 10 sztuk kosztuje 40 zł a 100 – 200 zł.

Można też kupić wyświetlenia storiesów. Tysiąc kosztuje 10 zł, 10 tysięcy - 55 zł, a 100 tysięcy – 360 zł.

Nie są to wielkie stawki, bo byle współpraca reklamowa może przynieść większe wynagrodzenie. A statystyki są kluczowe, bo to o nie w pierwszej kolejności pytają marketingowcy. Bez nich zwykle nie ma szans na podjęcie nawet barterowej współpracy.

Tak wyglądała jedna z ofert kupna obserwujących, polubień i komentarzy, którą otrzymaliśmy po tym, jak dołączyliśmy do "grup wsparcia"

Są też facebookowe grupy, gdzie początkujący (ale nie tylko) influencerzy poszukują zleceń. Tu znów mechanizm jest prosty. Firma ogłasza, że poszukuje twórców z takim i takim zasięgiem, kategorią działalności do reklamy tego czy innego produktu. Ofert dla rodziców, którzy wykorzystują dzieci w działalności reklamowej, nie brakuje.

Przeglądamy hasztagi parenting, dzieci, rodzicielstwo. Ogłoszenia dotyczą niemal wszystkiego. Od cateringu dietetycznego, przez gry dla dzieci, po aspiratory do odciągania kataru. Każdorazowo zgłasza się kilkadziesiąt chętnych matek.

Dlaczego tak wiele? Socjolożka Małgorzata Gawrońska z Uniwersytetu Warszawskiego, współautorka badania i artykułu naukowego "Rodziny na widoku", w rozmowie z SW+ przyznaje, że nie zna badań wyjaśniających to zjawisko. Snuje jednak przypuszczenie, że dzieje się tak, bo żyjemy w kulturze zachęcającej nie tylko do upubliczniania, ale i monetyzowania niemal każdego aspektu naszego życia.

- Każdego dnia w mediach społecznościowych widzimy ludzi, którzy przynajmniej z pozoru bez wielkiego wysiłku i specjalnych kosztów odnieśli sukces. Dokumentując swoje życie rodzinne, nie tylko zyskali popularność, ale i nieźle na tym zarabiają. A to życie rodzinne zwykle prezentowane jest jako perfekcyjne. Skoro ich życie jest tak dobre, to chcemy dla siebie i swoich bliskich tego samego. Wierzymy, że nam też może się udać, bo sprzedawana nam jest iluzja, że w mediach społecznościowych każdy może być sławny i bogaty. A będąc rodzicami, wciągamy w ten mechanizm dzieci, budujemy ich "karierę" w obawie, że ten ekspres im odjedzie – mówi Małgorzata Gawrońska.

Wyjaśnia, że choć sama jest przeciwna publikowaniu wizerunku dzieci w mediach społecznościowych, to nie chce potępiać rodziców, którzy to robią i próbują na tym zarabiać. – Myślę, że to nie jest tak, że są to "drapieżni" biznesmeni, którzy gdy tylko widzą pozytywny test ciążowy, to chcą to doświadczenie rodzicielstwa zmonetyzować. Moim zdaniem, to nie jest kierunek "wrzucam zdjęcia mojego dziecka, żeby zarabiać", tylko raczej "skoro wrzucam te zdjęcia, to czemu na tym nie zarobić?" – uważa.

Badania mówią, że to chęć "bycia z innymi" związana z osamotnieniem jest przyczyną tak dużej aktywności w mediach społecznościowych i wrzucania zdjęć dzieci przez przede wszystkim młode matki. – Osamotnienie i niepewność, jakie towarzyszą macierzyństwu – precyzuje Gawrońska. I tłumaczy, że z jednej strony publikowanie takich zdjęć jest wysyłaniem komunikatu bliskim: wszystko u mnie, u nas, w porządku, daję sobie radę jako matka. Lajki czy pozytywne komentarze mogą budować ich poczucie własnej wartości jako tych dobrych matek, które zapewniają dziecku wszystko, co najlepsze, np. widoczny na zdjęciu monitor oddechu, butelkę niekapkę, która nie zniekształca zgryzu, czy bajkowy pokoik. 

Fot. Shutterstock.com/ KieferPix

- Oczywiście jest w tym też chęć chwalenia się dzieckiem, jakie jest śliczne, co już umie, jak się świetnie rozwija, ale to też może wiązać się z pewnym projektem tożsamościowym rodziców. Lindsey Harding, badaczka związku między fotografią a macierzyństwem z University of Georgia pisze, że obrazy dzieci skrywają w sobie obrazy matek. "Dobre" dziecko implikuje "dobrą" matkę. Z drugiej strony w tym osamotnieniu, alienacji rodzicielstwa spełnia to rolę budowania wspólnoty, bo kiedy bliscy, rodzina czy znajomi są daleko, widujemy ich rzadko, albo po prostu nie otrzymujemy od nich wsparcia i zrozumienia, to może zastąpić ich sieć kontaktów innych matek z Instagrama. A te mogą służyć nam radą, pocieszeniem i zmniejszyć lęk, jaki wzbudza w nas rodzicielstwo – komentuje ekspertka.

Dziesiątki chętnych na darmochę

Kierowani tymi pytaniami, decydujemy się na przeprowadzenie prowokacji. W jednej ze wspomnianych grup ze zleceniami dla początkujących influencerów publikujemy ogłoszenie. Podajemy się w nim za przedstawiciela "ogólnopolskiej marki sklepu z elektroniką", który poszukuje influencerów do współpracy w kampanii na zbliżający się Dzień Dziecka.

Podkreślamy, że poszukujemy rodziców dzieci do 2. roku życia. Chcemy, aby reklama, czyli post ze zdjęciem czy stories (relacja) na Instagramie, prezentowała sprzęt (tablety, smartfony) tak, aby sugerował, że służą one rozrywce i rozwojowi dziecka. Problem w tym, że według badań i zaleceń Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) dzieci do drugiego roku życia (a najlepiej nawet dłużej) w ogóle nie powinny korzystać z urządzeń z ekranami, bo z wielu powodów jest to szkodliwe dla ich rozwoju.

Tym jednak zdają się nie przejmować "barterowi rodzice". Po 10 minutach od publikacji mamy 13 chętnych mam, po godzinie ponad 70, po niecałej dobie blisko 120. Wiele z nich już w komentarzu zachęca, że do współpracy może wykorzystać np. 11-miesięczne dziecko swoje, przyjaciół albo rodziny. Niektóre użytkowniczki podają statystyki swoich kont albo piszą wiadomość prywatną, choć wcale o to nie prosiliśmy.

Przeglądamy chętnie do współpracy profile. Wybieramy te, na których dominują zdjęcia dzieci. Kontaktujemy się z kilkunastoma z nich. Upewniamy się, czy dziecko ma mniej niż dwa lata i czy rodzice nie będą mieli problemu, aby zrobić zdjęcie uśmiechniętego malucha, który np. ogląda bajkę na tablecie czy smartfonie. Piszemy, że chcemy pokazać, iż używanie takiego sprzętu może dawać dużo radości, ale też służyć rozwojowi dziecka.

Tak wyglądało ogłoszenie, które w ramach prowokacji zamieściliśmy na jednej z grup dla początkujących influencerów. W niecałą dobę do współpracy zgłosiło się blisko 120 matek
Tak wyglądało ogłoszenie, które w ramach prowokacji zamieściliśmy na jednej z grup dla początkujących influencerów. W niecałą dobę do współpracy zgłosiło się blisko 120 matek.

Mówimy o zapłacie: wybieramy sprzęty (tablet i smartfon) warte około 3 tysięcy złotych. Większość pytanych rodziców bez słowa wątpliwości zgadza się na te warunki. Niektórzy podkreślają, że ich np. 14-miesięczne dzieci uwielbiają oglądać bajki i mają już swoje ulubione, więc taka współpraca nie będzie żadnym problemem.

Nieliczni mają wątpliwości albo zgłaszają uwagi do samego pomysłu reklamy. Ktoś zwraca uwagę, że tablet w dłoniach np. 7-miesięcznego bobasa nie będzie wyglądał "wiarygodnie" i proponuje, aby z urządzeniem zapozowało nie młodsze, lecz starsze dziecko, 2,5-letnie. Ktoś inny sugeruje, że zamiast bajki na tablecie lepiej pokazać treści, które mają charakter edukacyjny i służą np. do nauki języka angielskiego.

Wyjątkiem jest jedna z matek, która najpierw zgłosiła się do współpracy, wiedząc, że oferta dotyczy dziecka poniżej 2. roku życia, ale kiedy wysłaliśmy jej szczegóły, odpisała, że "zdrowie i rozwój dziecka są dla niej najważniejsze".

"Niestety sprzęty elektroniczne dla tak małych dzieci, które jeszcze nic nie rozumieją, są zbyt szkodliwe i nie przynoszą żadnych korzyści" – napisała, prawdopodobnie sprawdzając, kto stoi za ogłoszeniem. Wystarczyło bowiem dwa kliknięcia, aby dowiedzieć się, że barter proponował nie marketingowiec, lecz dziennikarz.

Trudne pytania

Każdemu rodzicowi, który zgodził się na współpracę na postawionych warunkach, ujawniliśmy prawdę. Przyznaliśmy się, że nie pracujemy dla sklepu z elektroniką, lecz przygotowujemy artykuł o rodzicach wykorzystujących wizerunek dzieci do zarabiania na Instagramie. Zadaliśmy im też kilka pytań.

Chcieliśmy dowiedzieć się o motywacje, za którymi stała decyzja o publikowaniu i wykorzystywaniu wizerunku dziecka w działalności internetowej, w tym prawdopodobnie zarobkowej, rodziców.

Byliśmy też ciekawi, czy dziecko wyraziło zgodę na publikowanie swojego wizerunku w takiej działalności i jeśli tak, to w jakiej formie. Pytaliśmy też, ile przeciętnie czasu w tygodniu dziecko poświęca na tworzenie zdjęć i filmów, które są potem publikowane i w jaki sposób rodzice dbają o jego komfort w czasie tej pracy. A także czy na tego rodzaju pracę dziecka lub dzieci zgodę wyraził inspektor pracy. Oraz czy dziecko ma formalnie zapewnione prawo do wypoczynku, wynagrodzenia i usunięcia tworzonych treści, jeśli w przyszłości miałoby taką potrzebę. Wreszcie pytaliśmy o to, jak twórcy profilu dbają o prywatność dziecka, którego wizerunek tak często publikują oraz gdzie są ich zdaniem granice wykorzystywania tego wizerunku w zarobkowej, internetowej działalności rodziców.

Fot. shutterstock.com/ Twin Design
Fot. shutterstock.com/ Twin Design

Na niektóre pytania odpowiedziały tylko dwie matki. Obu zagwarantowaliśmy anonimowość.

Instagramowy profil pierwszej z nich obserwuje ponad 6 tysięcy osób. Kobieta podkreśla, że nie traktuje swojej działalności w social mediach jako pracy swojej ani dziecka. Jest to dla niej hobby, z którego czasem "ma coś dodatkowego". Dzieci natomiast zawsze, jeśli nie mają na to ochoty, mogą odmówić udziału w przygotowywaniu zdjęć, a te zawsze są naturalne, a nie pozowane. "To nie wygląda tak, że ktoś zaciąga dzieci przed obiektyw, bo tak się nie da. Nie wierzę, że którakolwiek mama byłaby do tego zdolna" – pisze kobieta, podkreślając, że dla "dzieci to zabawa z mamą, a nie tworzenie kontentu".

"Wierzę, że są mamy, które potrafią zrobić z tego biznes. Nie wierzę, że są takie, które robią z tego pracę niewolniczą dzieci. Mnie stać, żeby kupić moim dzieciom ładne ubrania czy modne zabawki. Ale wierzę, że dla innych mam może być to forma dużego zarobku, nawet jeśli mówimy o barterze. Jeśli otrzyma ona kosmetyki czy zabawki, to nie musi tego już kupić. Może te pieniądze przeznaczyć na lepsze buty" – dodaje. Zaznacza jednak, że pytając o to, próbujemy wpędzić rodziców w poczucie winy, "jakby dzieciom działa się krzywda", a tak jej zdaniem nie jest.

Kobieta zauważa też, że nie publikuje treści, które mogłyby być odebrane jako prześmiewcze, czyli np. gdy dziecko jest ubrudzone czy dłubie w nosie. Nie pokazuje też rozebranych dzieci, ale jednocześnie przyznaje, że nie ukrywa ich twarzy. "Bo nie jesteśmy Lewandowskimi" – tłumaczy. Jej zdaniem dużo większym problemem są "patologie, o których cała Polska mówi, kiedy jest już za późno". "Tam są skryte największe problemy, a nie tam, gdzie mama reklamuje nowy kocyk" – dodała.

Profil drugiej mamy obserwuje blisko 5 tysięcy osób. Podkreśla, że jej dziecko bierze udział w projektach tylko dziecięcych i wyłącznie w formie zabawy, z której ma dodatkowe korzyści jak "wejścia na salę zabaw, zabawki, produkty pielęgnacyjne, ubrania".

"Nie uważam to za nic złego. Syn ma 3 lata, więc to ja decyduję, czy jego wizerunek będzie udostępniony, czy nie. Zdjęć nie wykonuję na siłę, zawsze mamy oboje z tego dużo śmiechu i przyjemności" – pisze kobieta. Tworzenie kontentu nie zajmuje jej nigdy więcej niż kwadrans, a większość zdjęć nie jest pozowanych ani specjalne przygotowywanych. Takie zlecenia trafiają się raz na 1-2 miesiące.

"Nie udostępniamy syna w nagości, wszystkie zdjęcia, które mu robimy, są zrobione tak, by nigdy nie poczuł wstydu czy zażenowania" – podkreśla matka. Zgodziła się na udział w kampanii reklamy tabletu lub smarfona z udziałem dziecka poniżej 2 lat, choć jej syn ma 3 lata, więc nie mógłby wziąć w niej udziału. "Współpraca miała być dla mojej koleżanki, która by użyczyła syna, a jednocześnie mogłaby dostać coś fajnego, bo telefon czy tablet to kusząca opcja dla kogoś, kogo na co dzień na to nie stać. To miał być dobry uczynek za naprawdę niewiele" – pisze.

Zdecydowana większość rodziców nasze pytania zbyła milczeniem. Niektórzy w odpowiedzi podkreślili jedynie, że nie chcą, aby wspominać o nich w artykule.

Zachód już reaguje

Te reakcje nie dziwią, bo nie jest to pierwszy raz, kiedy internetowych twórców zarabiających na wizerunku i pracy dzieci w mediach społecznościowych pytaliśmy o te kwestie. W niedawnym artykule "Kidfluencerzy i dzieci-manekiny. Jak instarodzice zamieniają dzieciństwo w towar" opisaliśmy, jak rodzice do pracy w mediach społecznościowych zaprzęgają już nawet kilkutygodniowe dzieci. Nie zapewniają im prywatności, ochrony wizerunku, możliwości zbudowania własnej tożsamości i opowieści o sobie w przyszłości ani też ochrony prawnej zapewniającej limit czasu pracy, odpoczynek czy gwarancję wynagrodzenia. To o tyle ważne, że, jak udowodniliśmy, niektórzy z rodziców wykorzystują swoje dzieci w reklamach, nawet gdy te są chore.

Fot. KieferPix / Shutterstock.com

Wówczas pytani przez nas rodzice reagowali zwykle groźbami lub milczeniem. To wymowna reakcja. Za granicą trwa gorąca dyskusja, co z tym palącym zjawiskiem zrobić. Do głosu dochodzą bowiem ci, których życie i dzieciństwo zamieniono w kontent, czyli publikowane w social mediach treści. To dzieci dla pieniędzy pokazywane w sieci niemal każdego dnia, często od niemowlaka aż po okres nastoletni. W efekcie w internecie każdy może znaleźć często tysiące ich zdjęć czy godzin nagrań z ich udziałem.

W większości przypadków publikowane bez zgody dziecka. O takową po prostu trudno, kiedy mówimy o niemowlaku lub kilkuletnim brzdącu. Decydują więc rodzice w założeniu, że oni najlepiej wiedzą, co dla ich dziecka jest dobre. Tyle tylko, że po latach takie założenie nierzadko okazuje się błędne. Dlatego dziś głos tych, których wizerunek i pracę wykorzystano do zarabiania w mediach społecznościowych, tak bardzo wstrząsa, ale i budzi refleksję, że potrzeba nam regulacji, które zapewnią dzieciom ochronę ich praw.

Na problem braku regulacji tych kwestii zwróciła uwagę brytyjska Izba Gmin, która w maju zeszłego roku opublikowała raport "Influencer culture". Podkreślono w nim, że dzieci spędzają wiele godzin na tworzeniu intratnych finansowo treści, ale nie są chronione przez przepisy dotyczące prawa pracy dzieci. Wskazano w nim również pilną potrzebę zajęcia się ustawodawców rozległymi lukami w przepisach dotyczącymi prawa dzieci do prywatności i możliwego ich wyzysku w pracy.

O problemie głośno jest też w Stanach Zjednoczonych. Projekt ustawy mający regulować te kwestie, przygotowany w stanie Waszyngton, na razie utknął w martwym punkcie. Lepiej sytuacja wygląda w stanie Illinois, który o przyjęciu przepisów chroniących dzieci ma zdecydować w najbliższych dniach. Regulatorzy chcą, aby wykorzystywanie dzieci w filmach w mediach społecznościowych uznać za pracę dzieci. Z jednej strony część zarobionych w ten sposób pieniędzy ma być umieszczone na rachunku powierniczym prowadzonym przez np. bank, dopóki dziecko nie skończy 18 lat. A z drugiej po osiągnięciu pełnoletności każda osoba wcześniej zaangażowana w tworzenie takich treści może zażądać ich trwałego usunięcia. Jeśli ustawa w stanie Illinois zostanie przyjęta, będzie pierwszą tego rodzaju regulacją w Stanach Zjednoczonych.

Wróćmy jednak do Europy, bo prawo chroniące kidfluencerów obowiązuje już od 2020 roku we Francji. Wprowadzono tam przepisy, które nakładają na rodziców i firmy obowiązek uzyskania pozwolenia od władz na produkcję komercyjnych filmów wideo przedstawiających dzieci poniżej 16. roku życia. Regulacje wprowadzają też limity czasu pracy dzieci i zabezpieczają zarobki dzieci na specjalnych kontach dostępnych dla nich po 16. roku życia. Przepisy chronią też prawo do prywatności. Dzięki nim dzieci mogą żądać od platform usunięcia filmów bez konieczności uzyskania zgody rodziców.

Inspektor Pracy odpowiada

Adriana Denys-Starzec, prawniczka i badaczka społeczno-prawnych aspektów rozpowszechniania wizerunku dzieci w internecie, zauważa, że zgodnie z przepisami Kodeksu pracy dzieci do ukończenia 16. roku życia mogą wykonywać pracę lub inne zajęcia zarobkowe wyłącznie na rzecz podmiotu prowadzącego działalność kulturalną, artystyczną, sportową lub reklamową. Jednak nie może to być praca kolidująca z obowiązkami szkolnymi, ani taka, która zagraża życiu, zdrowiu i rozwojowi psychofizycznemu dziecka.

- Ten ostatni wymóg jest szczególnie istotny, bo, jak wiemy, rozpowszechnianie wizerunku dziecka i wystawianie go na publiczną ocenę tysięcy osób może temu rozwojowi psychofizycznemu szkodzić, co widzimy po rosnącej liczbie młodych osób zmagających się z problemami zdrowia psychicznego. Do tego mogą przyczyniać się media społecznościowe – mówi Adriana Denys-Starzec. 

Co ważne, praca dziecka wymaga nie tylko pisemnej zgody przedstawiciela ustawowego lub opiekuna osoby małoletniej, ale też obowiązkowego zezwolenia inspektora pracy. Ponadto konieczne są orzeczenie lekarza oraz opinia poradni psychologiczno-pedagogicznej dotycząca braku przeciwwskazań do wykonywania przez dziecko pracy lub innych zajęć zarobkowych, a także opinia dyrektora szkoły, do której dziecko uczęszcza. Jak często rodzice wykorzystujący pracę i wizerunek dzieci w swojej zarobkowej działalności w mediach społecznościowych uzyskują zezwolenie właściwego inspektora pracy? 

Zapytaliśmy o to Głównego Inspektora Pracy. Przekazał nam, że w 2020, 2021 i 2022 roku złożono odpowiednio: 2041, 1773 i 2568 wniosków o wydanie zezwolenia na wykonywanie pracy lub innych zajęć zarobkowych dzieci. Decyzje odmowne wydano łącznie w przypadku 25 dzieci. Należy też pamiętać, że wnioski te dotyczą nie tylko pracy dzieci w mediach społecznościowych, ale ogółem wszystkich. W Polsce żyje około 6 milionów dzieci do 15. roku życia. 

Drugą kwestią jest ochrona prawa do wizerunku, prywatności i autonomii dziecka. Adriana Denys-Starzec wyjaśnia, że zgodnie z artykułem 30. Konstytucji każdy, a więc także dziecko, ma przyrodzoną i niezbywalną godność, która stanowi źródło jego wolności i praw jako człowieka i obywatela. 

fot. Shutterstock

- Kiedy na przykład rodzice publikują zdjęcia dzieci wystylizowanych na osoby dorosłe czy je seksualizujące, to nie tylko dochodzi do ich uprzedmiotowienia i wkroczenia w ich godność osobową, ale i może dojść do naruszenia ich dóbr osobistych, w tym prawa do wizerunku i prywatności - mówi Denys-Starzec. I tłumaczy, że godność osobowa jest szczególną wartością konstytucyjną, stanowiącą podstawę dóbr osobistych, takich jak prywatność czy wizerunek.

- Jednakże, w przypadku naruszenia dóbr osobistych dziecka przez rodzica, małoletni nie ma prawnie zagwarantowanych instrumentów, aby móc samodzielnie złożyć pozew o naruszenie jego dóbr osobistych, zaś przed sądem konieczne będzie reprezentowanie dziecka przez kuratora. Dziecko co prawda będzie mogło wnieść powództwo już po osiągnięciu pełnoletności, jednak w większości przypadków, biorąc pod uwagę trwający stan naruszenia czy zagrożenia, wydaje się to zbyt długi okres. W teorii dziecko ma również prawo poinformować Rzecznika Praw Dziecka lub prokuratora o naruszeniu jego dóbr osobistych, zaś podmioty te mogą, ale nie muszą, wszcząć postępowanie z urzędu. Jednak które dziecko wie, że taki sposób ochrony jego praw istnieje? Które dziecko zdecyduje się na wszczęcie postępowania przeciwko swoim rodzicom? I wreszcie czy powyższe organy pozostają w gotowości do podjęcia stosownych działań na podstawie przekazanych przez dziecko informacji? – pyta Adriana Denys-Starzec.

Nowe przepisy

Czy dzieci, których wizerunek i praca jest wykorzystywana do zarobkowania w mediach społecznościowych, zostaną objęta prawną ochroną? Nadzieję na to mógł dawać projekt zmian przepisów ogłoszony niedawno przez Ministerstwo Rozwoju i Technologii. Dzięki opracowywanej nowelizacji małoletni będą mogli prowadzić własny biznes (działalność gospodarczą) bez udziału dorosłych. Dziś w ich imieniu musi działać rodzic albo inny przedstawiciel. Nowe prawo mogłyby więc ułatwić np. nastoletnim kidfluencerom zadbanie o własne interesy (czas pracy, wynagrodzenie, prawo do odpoczynku itd.), bo wówczas to oni – jeśli zgodziłby się na to sąd – mogliby osobiście zawierać umowy i rozporządzać swoim wynagrodzeniem.

Jednak, jak dowiedzieliśmy się w MRiT, przepisy nie będą określać limitu ich czasu pracy, dawać prawa do zwolnienia chorobowego (L4) czy urlopu wypoczynkowego, bo przedsiębiorców takie przepisy nie obejmują. Projekt nie wprowadza też zmian w zakresie ochrony wizerunku. "Projektowane rozwiązania wprowadzają konieczność oceny przez sąd opiekuńczy, czy małoletni może podjąć działalność i w jakim zakresie. Sąd opiekuńczy może określić limit czasowego zaangażowania małoletniego w wykonywaniu działalności" – wyjaśnia resort.

Tymczasem jeszcze powszechniejszym zjawiskiem są rodzice, którzy prowadzą własne konta parentingowe w mediach społecznościowych, gdzie opowiadają o życiu swoim i swojej rodziny, a więc również o swoich dzieciach. I czas, pracę i wizerunek tych dzieci wykorzystują do zarabiania na umowach z markami, tworząc posty sponsorowane. Tyle tylko, że w tym przypadku wszelkie umowy rodzice zwykle podpisują na siebie lub swoją działalność gospodarczą. Te dzieci są w ich rękach narzędziem do zarabiania pieniędzy bez prawnych instrumentów pozwalających sprzeciwić się działaniom rodziców. Niestety, wspomniany projekt przepisów rozmija się z potrzebami dzieci, których wizerunek i praca jest wykorzystywana do celów działalności gospodarczej rodziców. Te przepisy w praktyce niewiele zmienią, sytuacja nie ulegnie poprawie – podsumowuje Adriana Denys-Starzec.

Ilustracja tytułowa: fot. shutterstock/fizkes
DATA PUBLIKACJI: 01.06.2023