Mark Zuckerberg, Michał Dworczyk, #FreeBritney. Oto dwunastka Ludzi Roku 2021

Są miliarderzy, są i zwykli ludzie, którzy swoimi działaniami wpływali na zmiany na świecie, ale także w Polsce. Wybraliśmy dwanaście osób i zjawisk, o których szczególnie dużo mówiono w minionym roku. To oni kreowali trendy, wskazywali kierunki lub stawali się przestrogą dla innych. W tym gronie jest czworo Polaków.

Ludzie roku 2021. Najbardziej wpływowe osoby według redakcji

Gdy rok temu dokonywaliśmy podobnego wyboru, skupiliśmy się na osobach, które w szczególny sposób wpłynęły na kształt technologii. 2021 rok pokazał jednak dobitnie, że nie ma technologii bez nauki i na odwrót. A do wszystkiego co rusz wplątuje się i polityka. Dlatego ten zestaw jest inny niż dotychczasowe. W zasadzie każdy wybór wiąże się z osobą, która w jakiś sposób łączy te trzy dziedziny.

Oto dwanaście najważniejszych postaci 2021 roku wybranych przez redakcję Magazynu Spider’s Web+.

Tomasz Chróstny
Wprowadził boomerskie prawo na Instagrama

Tomasz Chróstny, fot. UOKiK

Witamy na marketingowym Dzikim Zachodzie – taką etykietę mogłyby nosić influencerskie konta w mediach społecznościowych. Zasady obowiązują niby takie, jak wszędzie indziej, ale mało kto ich przestrzega. Nieoznaczone reklamy, promowanie i sprzedawanie produktów marnej jakości, naciąganie własnych fanów i wprowadzanie ich w błąd – ot, taki koloryt internetu i urok sporej część internetowych celebrytów. Odpowiedzialność za promowany produkt jest mało seksi, oznaczanie reklam jeszcze mniej – w końcu może zakłócić „autentyczność” przekazu. A ten dociera do kilku, kilkunastu, kilkuset tysięcy odbiorców. W dużej części młodych i bardzo młodych. Głupio byłoby ich do siebie zniechęcić.

Temu kolorowemu światu storisków, postów i youtube’ów pod koniec września 2021 roku zaczął się baczniej przyglądać UOKiK i jego prezes – Tomasz Chróstny. Na pierwszy ogień poszły kryptoreklamy: materiały reklamujące jakiś produkt, ale nieoznaczone odpowiednio jako sponsorowane. Starannie wypracowana „autentyczność” influencerów, ich przyjacielskie relacje z fanami oraz mające osobisty sznyt posty, filmy i relacje sprzyjają tworzeniu iluzji, że wszystko, co zachwalane, zachwalane jest z własnej woli i bez materialnych korzyści pobieranych przez nagłego entuzjastę określonej marki kawy.

– Z przeprowadzonego przez nas rozeznania wynika, że wiele treści o charakterze handlowym na profilach influencerów na Instagramie, YouTubie, Facebooku czy w innych social mediach nie jest w ogóle oznaczanych jako reklama. Inne są oznaczane niewystarczająco, np. jedynie poprzez hasztag #ad, który dla polskiego internauty może być niezrozumiały – uzasadniał swoje zainteresowanie reklamą w mediach społecznościowych Tomasz Chróstny.

Po tym jak UOKiK zapowiedział kontrole, nie trzeba było długo czekać na reakcję środowiska. Cześć influencerów jakby dopiero teraz zorientowała się, że ich także obowiązują boomerskie przepisy prawa i na wyprzódki zaczęła dodawać oznaczenia o materiałach sponsorowanych i informacje o reklamie nawet w starych postach. Nie wszyscy jednak udzielili informacji UOKiK-owi – na liście osób, przeciwko którym urząd wszczął w tej sprawie postępowanie, znalazł się Marek „Kruszwil” Kruszel, Marcin „MD” Dubiel, Marlena „Marley” Sojka i Julia „Maffasion” Kuczyńska.

Wrześniowa ofensywa, choć skuteczna jako straszak, była dopiero początkiem działań nowego szeryfa mediów społecznościowych. W listopadzie padł kolejny cios – UOKiK wziął się za promowanie przez influencerów scamu. Jak tłumaczył Chróstny, urząd zbada, czy influencerzy w ogóle sprawdzają, co polecają i co robią, jeśli okazuje się, że produkt, który reklamują, nie spełnia oczekiwań lub jest wręcz groźny dla zdrowia. Media nie raz rozpisywały się wcześniej o promowanych przez influencerki szkodliwych wybielaczach do zębów czy tanich produktach z Aliexpress sprzedawanych na specjalnych „przecenach” z kilkakrotną przebitką.

Na razie Chróstny i jego UOKiK głównie przyglądają się i zbierają informacje, ale może tyle wystarczy. Boomerskie prawo weszło do mediów społecznościowych i miejmy nadzieję, że wygodnie się tam rozgości.
Matylda Grodecka

#FreeBritney/Britney Spears
Internet uwolnił gwiazdę

Ruch FreeBritney. Fot. Ringo Chiu / Shutterstock.com

Kiedyś na ustach milionów fanów na całym świecie, z trasami wokół globu i milionami dolarów na koncie. W minionym roku największą sensacją związaną z megagwiazdą popu stał się nagłówek z listopada: Britney Spears nareszcie stała się wolna.

Brzmi to nieprawdopodobnie, ale przez ostatnie 13 lata piosenkarka była pod kuratelą własnego ojca, który nie tylko miał kontrolę nad jej finansami, ale przede wszystkim ograniczał jej wolność. Britney miała nawet zwracać się o pozwolenie na to, by pójść do knajpy na hamburgera lub prosić go o pieniądze na prezent dla dziecka.

Dlaczego? Mężczyzna rzecz jasna uznał, że to dla dobra jej córki, która miała swoje problemy związane z nadużywaniem narkotyków. Jamie Spears był nawet przez jakiś czas chwalony za swoje menadżerskie umiejętności, w tym pomnażanie majątku. Podejście opinii publicznej zmieniło się przez ruch #FreeBritney. Rozpoczął się jeszcze w 2020 roku, ale to w 2021 przybrał na sile. Dziś nie ma wątpliwości, że właśnie dzięki internetowym staraniom fanów udało się doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.

Do akcji w mediach społecznościowych przyłączyli się miłośnicy twórczości Britney oraz celebryci: Miley Cyrus, Cher, Paris Hilton czy Courtney Love. Organizatorzy nie ograniczali się wyłącznie do działań w sieci, choć tam były faktycznie najbardziej imponujące – zwrócono się m.in. do samego Donalda Trumpa, ówczesnego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Odpowiedzialni za ruch #FreeBritney byli widoczni na ulicach, gdzie też protestowali i nagłaśniali sprawę.

Za sprawą #FreeBritney do akcji wkroczyli przede wszystkim nowi prawnicy, na czele których stanął Mathew Rosengart. To właśnie jemu zawdzięcza się sukces, jakim jest zakończenie kurateli. Na tym jednak nie koniec. Prawnik zamierza przeanalizować dokumenty z okresu kurateli, wytropić nadużycia i pociągnąć ojca do odpowiedzialności.

Sama Britney Spears nie ma wątpliwości, że gdyby nie ruch #FreeBritney, nie udałoby się zakończyć niespotykanej sytuacji. Celebrytka wielokrotnie dziękowała swoim fanom w mediach społecznościowych. Niedawno zapowiedziała nowy utwór. Ma w nim rozprawić się z ostatnimi latami i relacją z rodziną.
Adam Bednarek

Jack Ma
Miliarder, który wyparował

Jack Ma, Paryż 2019 rok, konferencja VIVA. Fot. Frederic Legrand / Shutterstock.com

Ten 57-latek to jedyna postać na naszej liście, która w minionym roku była praktycznie... nieobecna. I właśnie ta nieobecność sprawia, że założyciela i właściciela Alibaby nie może w tym podsumowaniu zabraknąć.

Był ucieleśnieniem i dowodem na to, że chiński sen „od zera do miliardera” także jest możliwy. Jeszcze w latach 90. podczas wycieczki do Stanów Zjednoczonych poznał i zakochał się w internecie. Po powrocie do swego kraju zaczął pracować nad internetowym sklepem, który w kilka lat stał się krajowym, a w kilkanaście – światowym potentatem.

Jednak holding Alibaba to nie tylko sklep AliExpress, w którym tak lubują się miliony Polaków (jesteśmy jednym z najważniejszych europejskich rynków dla tej platformy). To także choćby firma AntGroup odpowiedzialna za system płatności Alipay. Ma rozwijał kolejne odnogi biznesów i kreował się na chińskiego celebrytę i buntownika. „Nigdy nie rób interesów z rządem. Kochaj ich, ale nie poślubiaj” – to słynne zdanie powiedział tuż po giełdowym debiucie Alibaby.

Brawura Ma rosła, miliarder zaczął brodzić w wypowiedziach, które nie mogły się spodobać władzom. Jak w październiku 2020 roku, gdy na szczycie w Szanghaju stwierdził, że „obecny system jest dziedzictwem epoki industrialnej i trzeba stworzyć nowy system dla następnego pokolenia”. Tym samym zaatakował konserwatywny chiński system bankowy. Tego było już za dużo.

Tuż pod koniec roku przy kolejnej próbie wejścia na giełdę wszystko w życiu Jacka Ma się zmieniło. Na parkiety w Szanghaju i Hongkongu próbował wprowadzić AntGroup. Wyceny już przed godziną zero biły rekordy, tyle że do godziny zero... nie doszło. Trzy dni przed terminem chiński regulator finansowy zmienił zasady dla instytucji działających w sektorze mikropożyczek (tym m.in. zajmuje się Alipay). A administracja Państwa Środka rozpoczęła dochodzenie wobec Alibaby w sprawie domniemanego zachowania monopolistycznego.

To był jasny i od razu bardzo bolesny sygnał – koniec z rumakowaniem najbogatszego Chińczyka. Jack Ma nagle zniknął pola widzenia. Przestał się pokazywać w firmie, występować publicznie, usunięto go nawet z afrykańskiego talent show dla przedsiębiorców, które organizował, opłacał i prowadził w telewizji. Szybko zaczęły pojawiać się plotki o areszcie.

I w zasadzie w tym momencie w życiu Jacka Ma zaczyna się rok 2021, czyli ten, w którego podsumowaniu się znalazł. Niemal równo od roku miliardera nie widać na horyzoncie. Nie potwierdziły się plotki o areszcie. Nie wiadomo, gdzie na co dzień przebywa Jack Ma i co robi. Kilkukrotnie widziano go publicznie w minionym roku: w styczniu przemawiał do grupy nauczycieli, w maju był w głównej siedzibie Alibaby, a we wrześniu oglądał szklarnie w prowincji Zhejiang. W tym roku jego majątek uszczuplił się o 13 mld dol. I to wszystko, co wiadomo o życiu Jacka Ma w ostatnich dwunastu miesiącach.

Jego przypadek pokazuje, że nie ma silniejszych ponad chińskie władze. Można być najbogatszym Chińczykiem i jednym z najbogatszych ludzi świata, ale łapa władzy zawsze jest wyżej i zawsze ma wiele odchodzących macek sięgających dużo dalej niż miliardy upatrzonej ofiary. A ofiara w tym przypadku nie była bez winy – Jack Ma chyba uwierzył, że majątek pozwolił mu na niezależność i wprowadzanie rewolucji mentalnej na swoich zasadach. Chiny jednak po raz kolejny wygrywają potyczkę ze swoim obywatelem.
Jakub Wątor

Lidia Morawska
Badaczka, która doradziła WHO, jak odetchnąć

Lidia Morawska. Fot. Queensland University of Technology, Brisbane

Rok 2021, choć spokojniejszy niż 2020, i tak dał ostro popalić. Próbowaliśmy na różne sposoby ograniczyć rozprzestrzenianie się groźnego wirusa: rządy wprowadzały nowe obostrzenia, lekarze próbowali utrzymać w miarę funkcjonującą służbę zdrowia, aktywiści zachęcali do szczepień, które mają pozwolić nam wreszcie wrócić do upragnionej normalności. Tymczasem w ciszy, poza blaskiem fleszy, pracowali naukowcy badający naturę SARS-CoV-2, żeby określić, jakie zasady działania najskuteczniej chronią przed koronawirusem i jego skutkami.

Wśród nich jest Lidia Morawska, badaczka, która z zespołem ponad 200 naukowców z całego świata przyglądała się roli aerozoli w sposobie rozprzestrzeniania się COVID-19. Dzięki jej pracy Światowa Organizacja Zdrowia zaktualizowała zalecenia dotyczące zwalczania pandemii koronawirusa szczególnie w szkołach i zakładach pracy, podkreślając wagę dobrej wentylacji pomieszczeń i oczyszczania powietrza.

Urodzona w Tarnowie, ale dorastająca w Przemyślu badaczka od lat pracuje na Queensland University of Technology w Brisbane i przewodzi Międzynarodowemu Laboratorium Jakości Powietrza i Zdrowia. Jej kariera naukowa rozpoczęła się w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zdobyła tytuł doktora, potem pracowała na Akademii Górnictwa i Hutnictwa. W 1987 roku wyjechała do Kanady, gdzie dalej prowadziła badania. Stamtąd ruszyła do Australii, przekonana przez współpracownika, że to najwspanialsze miejsce do życia.

Dużo przeprowadzek i niespokojny tryb życia może być spadkiem po ojcu – Henryku Jaskule, pierwszym Polaku i trzecim człowieku, który samotnie okrążył Ziemię, nie zawijając ani razu do portu. W swojej karierze naukowej Morawska opublikowała ponad 950 artykułów. Głównym obszarem zainteresowań Polki jest jakość powietrza i jej wpływ na zdrowie człowieka oraz środowisko.

Polka została w tym roku wyróżniona przez magazyn Time, który umieścił ją w rankingu 100 najbardziej wpływowych osób na świecie w kategorii innowatorzy. Scott Gottlieb, uzasadniając tę decyzję, napisał: „Lidia Morawska wyróżnia się na tle swoich kolegów zrozumieniem, jak ważna jest transmisja aerozoli i przestawieniem danych, które przekonały Światową Organizację Zdrowia i inne ważne instytucje, by zrobiły to samo”.
Matylda Grodecka

Vitalik Buterin
Idealny bohater ze świata kryptowalut

Vitalik Buterin. fot. Steve Jennings / Getty Images

Time nazywa go twórcą twórców, jego majątek przebija wartość miliarda dolarów, a współtworzone przez niego waluta ethereum ma już połowę kapitalizacji bitcoina. Vitalik Buterin ma dopiero 27 lat, a już jest jedną z najbardziej wpływowych osób w Internecie.

Kanadyjczyk rosyjskiego pochodzenia od dekady związany jest ze światem kryptowalut. To właśnie jemu zawdzięczamy powstanie multum aplikacji blockchaina, które rozgrzewały świat mediów w 2021 roku. DeFi (zdecentralizowane finanse) i NFT (niewymienialne tokeny) zmieniają świat pieniędzy i rozrywki, mając jedną wspólną cechę – opierają się na ethereum. Te pierwsze umożliwiają tańsze i szybsze pożyczki pomiędzy użytkownikami, a drugie stanowią podstawę ekonomii powstającego metawersum i wnoszą pierwiastek unikatowości do świata cyfrowego.

Blockchain ethereum wprowadza rewolucję wszędzie tam, gdzie wyzwaniem jest zaufanie. Rozwiązuje problem trzeciej strony, która kontroluje transakcje. Umożliwia tworzenie efektywniejszego, automatycznego systemu, który dzięki przejrzystym regulacjom mógłby organizować się samodzielnie. Wpływ Buterina na praktycznie każdy kryptowalutowy projekt jest trudny do przecenienia. To jego pomysły sprzed lat sprawiają, że dziś możemy cieszyć się bogactwem blockchainowych projektów.

Sam programista korzysta na rosnącym kursie ethereum, gdyż posiada ponad 333 tys. jego jednostek. Nie zamierza jednak zachowywać fortuny tylko dla siebie. W maju przekazał równowartość 1,14 mld dol. na walkę z koronawirusem. Wykorzystał do tego – a jakże – kryptowaluty. Ich kurs zaczął spadać, kiedy tylko datek zyskał rozgłos, a organizacje pożytku publicznego zdołały wymienić walutę Shiba Inu na waluty fiducjarne. Wciąż jednak jest to jeden z największych pod kątem finansowym gestów pomocy.

Buterin stawia sobie za cel uwolnienie potencjału internetu. Dlatego otwarcie namawia rządy do promocji kryptowalut i ich wykorzystania do lepszego sterowania gospodarką. Jest jednym z proponentów nowego podatku dla bogatych i zmian w systemie dóbr publicznych, aby zapobiegać efektowi gapowicza. Największe wyzwanie może go jednak czekać w kontekście samego ethereum. Buterin będzie musiał zadbać o wydajność oprogramowania wobec wciąż rosnącej popularności. Załamanie się wydajności mogłoby pociągnąć za sobą problemy w wielu sferach życia online.
Karol Kopańko

Beeple
Symbol artystów wchodzących w erę NFT

Cyfrowe dzieło „Everydays – The first 5,000 days” (Codzienności – pierwsze 5 tysięcy dni) autorstwa Mike’a Winkelmanna znanego jako Beeple zostało sprzedane za 69 mln dolarów
Cyfrowe dzieło „Everydays – The first 5,000 days” (Codzienności – pierwsze 5 tysięcy dni) autorstwa Mike’a Winkelmanna znanego jako Beeple zostało sprzedane za 69 mln dolarów

Jest jeden krótki filmik, na którym doskonale widać, dlaczego Michael Joseph Winkelmann znalazł się w naszym zestawieniu. Artysta znany szerzej jako Beeple siedzi w salonie swojego domu, w tle kręcą się członkowie rodziny, a on śledzi aukcję swojego obrazu. Licytacja zaczęła się od 100 dolarów, a w ostatnich minutach zaczęła gwałtownie rosnąć. Kiedy filmik się rozpoczyna, ktoś za dzieło oferuje już ponad 14 mln dolarów. Chwilę później, kiedy suma rośnie, przekracza najpierw 27, a potem 50 milionów, zaskoczony Beeple rzuca: what the fuck! A cały świat razem z nim łapie się za głowę.

Aukcja obrazu Beeple’a

Licytacja jego obrazu „Everydays – The first 5,000 days” (Codzienności – pierwsze 5 tysięcy dni) chwilę później kończy się na 69,3 mln dolarów. I być może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to dzieło cyfrowe, niemające fizycznego odpowiednika. Komputerowy plik, który każdy z nas – nawet w tej chwili – może bez płacenia złamanego grosza pobrać na pulpit swojego komputera. Dlaczego więc coś, co tak łatwo można skopiować i do czego przez internet dostęp ma każdy, osiąga tak zawrotną wartość? Odpowiedzią jest: NFT.

Czym jest NFT? To Non-Fungible Token, czyli w dużym uproszczeniu niewymienialny, niezmienny technicznie, niemożliwy do zhakowania certyfikat. Potwierdza on unikalność cyfrowych przedmiotów w rejestrze zwanym blockchainem („łańcuchem bloków”), czyli w systemie służącym do przechowywania i przesyłania informacji o transakcjach zawartych w internecie. NFT pozwala jasno stwierdzić, kto jest właścicielem danego wirtualnego przedmiotu: pliku, obrazka, GIF-a, piosenki, filmiku wideo, mema itd.

Beeple, osiągając tak zawrotną cenę za swoje cyfrowe dzieło, nie tylko zbił fortunę i otworzył nowy rozdział w historii sztuki, ale co nie mniej ważne zwrócił na rynek NFT uwagę mediów i inwestorów z całego świata. Mówiąc krótko: dzięki NFT wprowadził cyfrowych artystów na salony. W następnych miesiącach byliśmy świadkami, jak najpoważniejsze domu aukcyjne świata organizowały kolejne aukcje cyfrowych dzieł. Trend dotarł też do Polski, gdzie wylicytowano m.in. dzieło Pawła Kowalewskiego. Widząc łatwy zysk, swoje NFT zaczęli oferować też internetowi celebryci. Na przykład instagramowa modelka Marta Rentel sprzedała token NFT na „cyfrową miłość” za 1 mln złotych.

Nikt nie ma też wątpliwości, że rynek NFT i cyfrowe dzieła sztuki to zjawisko, o którym niejednokrotnie jeszcze usłyszymy w przyszłości. Nie znaczy to jednak, że nie budzi on szeregu kontrowersji. W kolejnych latach będzie musiał zderzyć się z zarzutami dotyczącymi śladu węglowego i wątpliwościami co do praw autorskich, a przy tym udowodnić, że nie jest chwilową modą czy zwykłą bańką spekulacyjną, po pęknięciu której drobni inwestorzy zostaną z nic niewartymi plikami na pulpitach swoich komputerów.
Marek Szymaniak

Frances Haugen
Zagwizdała tak, że Zuck przeniósł się do Mety

Frances Haugen. Fot. Stephan Röhl / Flickr

Do 3 października pozostawała nikomu szerzej nieznaną byłą menadżerką Facebooka. Kiedy jednak w programie „60 minut” ujawniła się jako sygnalistka stojąca za tzw. Facebook Files – czyli wyciekiem wewnętrznych dokumentów publikowanych przez The Wall Street Journal – jej nazwisko wylądowało na nagłówkach mediów z całego świata.

Nic dziwnego. Frances Haugen, która odchodząc z Facebooka, wyniosła dokumenty obrazujące szkodliwe działania imperium Zuckerberga, ze swoimi rewelacjami trafiła w najlepszy możliwy moment. Krytyka działań wielkich platform cyfrowych narasta od lat, jednak pandemia, a szczególnie towarzysząca jej infodemia, wyraźnie pokazały kolejne grzechy Big Techów. Haugen nazywa siebie „edukatorką”, bo, jak zapewnia, jej celem jest edukowanie decydentów o mechanizmach działań mediów społecznościowych. Kiedy więc przedstawiła dowody na te grzechy, stała się prawdziwą bohaterką.

Wyniosła m.in. wewnętrzne badania Facebooka, według których koncern wiedział o szkodliwych efektach, jakie wywołują algorytmy jego platform. Miał świadomość, że prowadzą do nakręcania mowy nienawiści, zwiększania skali dezinformacji oraz w przypadku Instagrama negatywnie wpływają na psychikę użytkowników. Okazały się one być na tyle znaczące, że Haugen od miesięcy jest na ustach wszystkich najważniejszych mediów. Jej zeznania przed Kongresem USA, parlamentem brytyjskim i Parlamentem Europejskim były retransmitowane przez najważniejsze stacje telewizyjne. Sensacje Haugen spowodowały spadek akcji Facebooka, stały się podstawą ośmiu nowych skarg zgłaszanych przez sygnalistów do Komisji Papierów Wartościowych i Giełd i skłoniły prawodawców na całym świecie do zintensyfikowania apeli o regulację firmy. W efekcie była menadżerka Facebooka stała się symbolem 2021 roku.

Do Facebooka trafiła, bo chciała walczyć z dezinformacją. Stało się to jej celem, po tym jak straciła przyjaciela, który tak wkręcił się w fałszywe informacje podczas kampanii wyborczej Clinton-Trump, że zaczął wierzyć w teorie spiskowe. Stał się w tym tak zacięty, że zerwał kontakty z Haugen. Kiedy więc w 2018 roku odezwali się do tej już doświadczonej ekspertki rekruterzy Facebooka, odpowiedziała, że interesuje ją tylko praca w zakresie walki z dezinformacją.

Haugen na początku pomagała w zarządzaniu projektem zwalczającym dezinformację w miejscach, w których firma nie posiadała żadnych zewnętrznych factcheckerów. Ale dosyć szybko jej zespół został przeniesiony z pracy nad międzynarodową dezinformacją do pracy nad wyborami w USA w 2020 r. Z dokumentów, które Haugen później ujawniła, wynikało, że choć ​​w 2020 r. Facebook poświęcił 3,2 mln godzin na walkę z dezinformacją, to tylko 13 proc. tego czasu poświęcono na treści spoza USA. Co więcej, pod koniec 2020 r. Facebook rozwiązał jej zespół.

Zwolniła się w maju. Wcześniej przez miesiące przygotowywała się i zbierała dowody. W tym celu przeszukała wewnętrzne forum pracowników Facebooka, gromadząc slajdy, raporty badawcze i propozycje polityk. To był dopiero wstęp do profesjonalizacji roli sygnalistki, jaką podjęła.

Ma agencję dbającą o jej social media i zarządzającą kontaktami z mediami. Zaczęła ją wspierać Luminate, organizacja filantropijna forsująca progresywną reformę Big Techów w Europie i USA. Luminate wspierana jest przez Pierre’a Omidyara, miliardera, założyciela eBaya. To Luminate opłaciła wydatki Haugen podczas jej podróży do Europy i pomogła w organizacji spotkań z wyższymi urzędnikami Wielkiej Brytanii, Francji i Parlamentu Europejskiego.

W efekcie kampania Haugen tak napsuła krwi Facebookowi, że ten zdecydował się na ucieczkę do przodu. Firma Zuckerberga zmieniła nazwę na Meta i zapowiadając pracę nad metaverse, stara naprawić swój wizerunek.
Sylwia Czubkowska

Mark Zuckerberg
Ucieczka do przodu w metaverse

Fot. Shutterstock.com/ Autor: Elms Art
Fot. Elms Art / Shutterstock.com

Owszem, trudno nie zauważyć, że ogłoszenie inwestycji w metaverse jest próbą przykrycia rewelacji ogłoszonych przez Frances Haugen. Nie oznacza to jednak, że wizja przyszłości Marka Zuckerberga jest prawdopodobnie tym, co za kilka lat stanie się dla nas chlebem powszednim.

Kto w dzieciństwie nie fantazjował o zdolności do teleportacji, niech pierwszy wyciągnie kabel z kontaktu i zostanie w świecie analogowym. – To następca internetu mobilnego – mówi wprost Zuck. W każdej chwili z każdego miejsca możemy znaleźć się w dowolnym innym miejscu. Wszystko za sprawą trójwymiarowego cyfrowego świata, w którym będą obowiązywały zasady analogiczne do tego realnego. Świata z rynkiem umożliwiającym użytkownikom i markom tworzenie oraz handlowanie dobrami cyfrowymi. W końcu świata umożliwiającego przenoszenie przez użytkowników swoich awatarów i towarów z jednego do drugiego miejsca w metawszechświecie.

Podstawami tej gospodarki mają być kryptowaluty i NFT, a więc dwie młode technologie (NFT jest wręcz raczkująca), które nieustannie się rozwijają. Zuckerberg poszedł o krok dalej: zmienił nazwę firmy z Facebook na Meta, by dobitnie pokazać, że na tę wizję stawia 100% swojego skupienia i środków.

Już ogłosił, że w samej tylko Europie w ciągu pięciu najbliższych lat zatrudni aż 10 tys. specjalistów mających pracować nad rozwojem metaverse. Facebook Meta zapewnia, że świat ten będzie budowany przez wiele przedsiębiorstw i tak już się dzieje. To w końcu w teorii nowa przestrzeń, w której można użytkownikom wyświetlać reklamy, sprzedawać towary czy pobierać opłaty za dostęp do lepszych lokalizacji lub po prostu niewyświetlanie reklam, a firmom wynajmować lokale do prowadzenia wirtualnych sklepów czy biznesów. Firma inwestycyjna Grayscale Investments szacuje, że najwięksi gracze mogą liczyć na obroty w bilionach dolarów. Bank inwestycyjny Jeffries Group inwestycję w metaverse ocenia na tak opłacalną, jak w internet we wczesnych latach jego istnienia.

Wielu entuzjastów takiej wizji wierzy, że ten wirtualny świat wypełnią w związku z tym miliony innych osób, interakcji, możliwości – być może większych niż w realnym życiu. Sceptycy podkreślają, że technologia powinna być wykorzystywana do ulepszania prawdziwego życia i naszych realnych doświadczeń, a nie do ich zastępowania. Z pewnością jednak Mark Zuckerberg już teraz stworzył świat, który stanie się częścią codzienności na kolejne dekady.
Jakub Wątor

Rafał Brzoska
Zmartwychwstanie polskiego wizjonera e-handlu

Rafał Brzoska. Fot. InPost

Kilka lat temu jego biznes był na kolanach. Integerowi groziło bankructwo, spółka ku oburzeniu inwestorów rakiem wycofała się z giełdy. Rafał Brzoska okrył się taką infamią, że przestano zapraszać go nawet na branżowe imprezy. Rok 2021 to jego wielki powrót. Paczkomaty znów są wielkie. Kariera Rafała Brzoski jest pełna zakrętów, ale w pandemii polski biznesmen wjechał na autostradę i dodaje gazu. Dzięki pandemii zyski branży e-commerce wystrzeliły w górę, a ojciec Paczkomatów został jednym z głównych beneficjentów wydarzenia, które rozregulowało światowe gospodarki. Momentem, w którym cała Polska przypomniała sobie o przedsiębiorcy z Raciborza, był debiut InPostu na giełdzie w Amsterdamie. Po wejściu na parkiet rynek wycenił spółkę na ponad 43 mld złotych, a Brzoska, który miał 13 proc. udziałów, z miejsca dołączył do grona najbogatszych Polaków.

Warto przy tym zauważyć, że gdy w 2017 r. Brzoska wycofywał się z warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, wycena InPostu wraz z Integerem szacowana była na 470 mln zł. W cztery lata zanotowała wzrost o ponad 9 tys. proc.

Jak się później okazało, 44-latek dopiero nabierał rozpędu. InPost przedłużył współpracę z Allegro na polskim rynku, a w Wielkiej Brytanii ogłosił sojusz z eBay. We Francji przejął miejscowego operatora firmę Mondial Relay, otwierając sobie tym samym drogę także na rynki w Hiszpanii, Portugalii i w krajach Beneluksu.

Sam Brzoska również nie marnuje czasu. Biznesmen sprzedał część akcji tuż po IPO, a środki przeznacza na wielkie zakupy. W tym roku w jego portfelu znalazły się m.in. akcje eobuwie.pl (obecnie już pod nazwą Modivo), a z kupnem Medicalgorithmics i Bakallandu czeka na zielone światło od UOKiK-u.

Prawdziwą bombę przedsiębiorca przygotował jednak na sam koniec roku. Już wcześniej odgrażał się, że InPost narzuci mordercze tempo stawiania Paczkomatów i w grudniu z dumą ogłosił: mamy już 16 tys. maszyn. W porównaniu z lutym tego roku to wzrost o 5 tys. urządzeń. Do tej liczby należałoby doliczyć jeszcze 3 tys. Paczkomatów w Wielkiej Brytanii i następne 300 we Francji.

Na polskim rynku Brzoska wyprzedził całą konkurencję o kilka długości. Poczta Polska liczyła na rozstawienie do końca roku 2 tys. maszyn paczkowych. Jeżeli plany największych operatorów się ziszczą nawet pod koniec 2022 r., poczta wraz z Orlenem i rozwijającym własną sieć urządzeń Allegro będą miały kilkukrotnie mniej maszyn od InPostu.

Sukces Brzoski robi tym większe wrażenie, patrząc na to, w jakim miejscu biznesmen był jeszcze kilka lat temu. Jak sam przyznawał, jego Paczkomaty ocierały się o bankructwo. Przedsiębiorca wycofał swoją firmę z GPW i stracił nad nią kontrolę, przekazując ją w ręce amerykańskiego funduszu Advent International. Inwestorzy wkurzyli się nie na żarty – w wezwaniu zaoferowano im 41,1 zł za akcję. Wielokrotne mniej niż wielu z nich wyłożyło, wierząc, że biznes Brzoski może być wyceniany już tylko wyżej.

Na domiar złego przedsiębiorca został oskarżony o oszukanie pracowników spółki Bezpieczny List. Krytyka, która na niego wówczas spadła, doprowadziła do tego, że w 2017 r. internauci domagali się usunięcia Brzoski z listy prelegentów European Start-up Days. Z powodzeniem. Ojciec Paczkomatów zdecydował się usunąć w cień i powoli walczyć o odbudowę reputacji. W wywiadach podkreślał, że zrozumiał swój błąd i wziął kredyt na 14,5 mln zł pod zastaw własnego domu, aby spłacić pracowników.

Dzisiaj ten błąd i wyjście z sytuacji stawia Brzoskę wręcz za wzór postawy honorowej. A najlepszą miarą jego sukcesu jest chyba krajobraz polskich miast, w których widok Paczkomatów stał się widokiem tak powszechnym, jak niegdyś zielonych kiosków Ruchu.
Adam Sieńko

Scarlett Johansson
Czarna Wdowa na wojnie z bajkowym gigantem

Tym razem brzmiąca złowrogo Czarna Wdowa nie była czarnym charakterem. Wcielająca się w tę postać już w prawdziwym, a nie filmowy świecie aktorka Scarlett Johansson stawiła czoła goniącej za własnymi zyskami korporacji. I choć sama na wojnę z Disney’em poszła dla pieniędzy i ochrony swoich biznesowych interesów, to przy okazji odsłoniła ważną dla branży prawdę. Brzmi ona: złota era kin odchodzi. Nowym królem będzie – właściwie już jest – streaming.

Scarlett Johansson to obecnie jedna z największych światowych gwiazd Hollywood. Aktorską karierę zaczęła jako 11-latka, potem stała się jedną z ulubionych aktorek Woody’ego Allena, a dziś zajmuje topowe miejsca na liście najlepiej zarabiających przedstawicieli swojego fachu. Jej roczne zarobki liczone są w dziesiątkach milionów dolarów.

Scarlett Johansson. Fot. Silvi Photo / Shutterstock.com

Premiera wspomnianej już „Czarnej Wdowy” była trzykrotnie przekładana. Wszystko przez przedłużającą się pandemię. Film trafił ostatecznie do kin w Stanach Zjednoczonych 9 lipca. Jednocześnie pojawił się też w serwisie streamingowym Disney+. To zaskoczyło Johansson, bo według ustaleń zawartych w jej kontrakcie, film miał przez pierwsze 3-4 miesiące być wyświetlany wyłącznie w kinach. To zaskoczenie było tym bardziej bolesne dla jej portfela, bo premiera hybrydowa znacząco zmniejszała zarobek aktorki. Jej kontrakt zawierał bowiem zapis, że miała ona dostać określony procent z wpływów ze sprzedaży biletów do kin. A jednoczesna premiera w dwóch miejscach znacząco te wpływy zmniejszyła.

Chcąc bronić swoich interesów, Scarlett Johansson złożyła pozew do sądu w Los Angeles i rozpętała się prawdziwa burza. Aktorka argumentowała, że działanie Disney’a, który zdecydował się na hybrydową premierę, naraziło ją na straty finansowe, powodując „drastyczne” obniżenie jej potencjalnych przychodów ze sprzedaży biletów. Władze Disney’a zareagowały nerwowo. W odpowiedzi wystosowały komunikat, w którym oceniły, że pozew Johansson „nie ma żadnej wartości”. A przy okazji dość nieumiejętnie próbowały odwrócić narrację, sugerując, że aktorka jest chciwa, bo na filmie i tak zarobi dużo (20 mln dolarów). A poza tym zachowuje się bezdusznie w obliczu pandemii i kłopotów całej branży.

Branża odpowiedziała oburzeniem. Aktorki i aktorzy krytykowali Disney’a, że bezprawnie ujawnił wysokość gaży Johansson, a na jej pozew zareagował lekceważeniem charakterystycznym dla mizoginów. Gromy na Disney’a posypały się także wtedy, gdy na jaw wyszło, że decyzja o hybrydowej dystrybucji była motywowana chęcią osobistych zysków władz firmy.

W tej sytuacji przedstawiciele Scarlett Johansson postawili Disney’owi srogie żądania. Ogłosili, że są gotowi wycofać pozew za wypłatę 80 mln dolarów, czyli hipotetyczną kwotę, którą aktorka mogłaby zarobić, gdyby film okazał się kasowym hitem na poziomie innych najlepszych filmów Marvela. Podstawiony pod ścianą Disney chciał już tylko zdusić kryzys. Szybko zgodził się na rozmowy i poszedł na ugodę. Po zawarciu umowy Alan Bergman, prezes Disney Studios wydał tym razem miłe oświadczenie, że jest bardzo zadowolony ze współpracy z Johansson i nie może doczekać się kolejnych jej filmów. Szczegółów ugody oczywiście nie podano do publicznej wiadomości, ale nieoficjalnie mówi się, że Scarlett Johansson dostanie 40 mln dolarów w kilku transzach. Co ważne, aby zapobiec podobnym sytuacjom w przyszłości, Disney renegocjował kontrakty innych gwiazd m.in. Emmy Stone, tak aby zawierały już zapisy dotyczące streamingu.

Spór zakończył się więc pełnym zwycięstwem aktorki, ale pokazał też ważną zmianę, która od wybuchu pandemii rozgrywa się w branży filmowej. Mianowicie, że nadchodzi zmierzch złotej ery kin, a następna będzie należała do streamingu.
Marek Szymaniak

Michał Dworczyk
Udowodnił cyfrową ignorancję rządu

Michał Dworczyk. Fot. KPRM

Szef Kancelarii Prezesa rady Ministrów, od roku Pełnomocnik Rządu ds. Narodowego Programu Szczepień, technokrata, od 10 lat poseł. Od czerwca tego roku jednak jego nazwisko stało się synonimem cyfrowej nieudolności i braku zrozumienia dla podstawowych zasad cyberbezpieczeństwa wśród najważniejszych polskich polityków.

Już od pół roku wiadomo, że na prywatną pocztę Dworczyka (a potem i kolejnych urzędników i polityków) używaną jednak w celach wysoce służbowych dokonano włamania. Po kolei, po troszku wyciągane są z nich do publikacji co smaczniejsze maile. Najpierw na specjalnym kanale Poufna Rozmowa na Telegramie, a odkąd go po wielu staraniach polskiego rządu zablokowano, to już po prostu na specjalnie w tym celu założonej stronie internetowej.

Chyba najlepszym, ale i najsmutniejszym podsumowaniem całego Dworczyk Leaks, jak nazwano aferę, jest jeden z maili, które w ten sposób zostały przez cyberprzestępców ujawniony. „Spróbujmy chociaż raz na jeden weekend pokazać, że to państwo działa i nie przymyka oczu na wszystko” – w marcu tego roku do najbliższych współpracowników premiera pisał Tomasz Matynia, szef Centrum Informacji Rządowej.

Niestety 70 tys. wiadomości wykradzionych przez hakerów ze skrzynki mailowej Dworczyka dobitnie pokazuje, że państwo nie działa. I treść samych maili to jedno. Co i raz pojawiają się w nich nie tylko informacje dotyczące kuchni politycznej – na czele z niezwykle ważną konkluzją o tym, kto jest najbliżej premiera Morawieckiego i jak wygląda rozkład zadań – ale także noszące znamiona niejawnych. Drugie to fakt, że wciąż nie udało się rządowi opanować tej kryzysowej sytuacji.

I to mimo że już wiadomo, kto stoi za atakiem. Jak twierdzą eksperci amerykańskiej firmy Mandiant, odpowiada za niego grupa hakerska UNC1151 powiązana z białoruskim rządem. Ma operować z okolic Mińska i pozostawać w bliskich relacjach z siłami zbrojnymi Łukaszenki. Ta grupa była również odpowiedzialna za wsparcie techniczne udzielane operacyjnym informacjom prowadzonym w ramach kampanii Ghostwriter.

Wciąż jednak rząd i Zjednoczona Prawica nie chce odnieść się do sprawy. Udaje, że jej nie ma, umniejsza jej wagę. Zapowiedziano co prawda stworzenie specjalnych zespołów do walki z cyberprzestępczością w policji, co samo w sobie jest świetną i ważną kwestią, ale i ma to stwarzać wrażenie, że minister po prostu padł ofiarą zwykłego przestępstwa.

Ani sam Dworczyk, ani nikt ze służb odpowiedzialnych za cyberbezpieczeństwo państwa nie poniósł za Dworczyk Leaks konsekwencji. Póki co jedyną „ofiarą” okazał się być Krzysztof Skórzyński, reporter polityczny TVN24, który – jak wynika z maili – konsultował z Dworczykiem jego medialne wystąpienia. W ramach kary został zdjęty z funkcji dziennikarza politycznego i teraz relacjonuje skoki narciarskie.
Sylwia Czubkowska

Jeff Bezos
Otworzył kosmos na turystów

Na zdjęciu Jeff Bezos, założyciel firmy Amazon. Fot. Lev Radin / Shutterstock.com

2021 rok w świecie eksploracji przestrzeni kosmicznej obfitował w liczne dokonania. Na Marsa dotarła armada statków kosmicznych, w tym pierwsza arabska sonda i pierwsza chińska. Państwo Środka rozpoczęło budowę własnej stacji kosmicznej na orbicie, a amerykańscy przedsiębiorcy postanowili przywrócić do życia sektor prawdziwej turystyki kosmicznej. Od lat główni gracze na rynku kosmicznym zbierali zamówienia, przyjmowali zapisy na loty w okolice granicy kosmosu, ale lotów jak nie było, tak nie było. 2021 rok zmienił jednak wszystko w tym segmencie. W przeciągu pięciu miesięcy w kosmos polecieli zarówno klienci Virgin Galactic, Blue Origin, jak i SpaceX.

Kto się zatem wyróżnił w tym roku szczególnie? Jeff Bezos, właściciel Amazona oraz kosmicznej firmy Blue Origin.

Oferowany przez niego lot tuż nad granicę kosmosu to dosłownie 12-minutowa wycieczka w kapsule zainstalowanej na szczycie zbudowanej przez Blue Origin rakiety New Shepard. Po kilku minutach pionowego wznoszenia, gdy rakieta osiągnie wysokość ok. 90 kilometrów, kapsuła z pasażerami się odłącza i lotem balistycznym leci jeszcze na wysokość 108 kilometrów, oferując pasażerom kilka minut w stanie nieważkości. Po osiągnięciu maksymalnej wysokości kapsuła zaczyna opadać i ostatecznie nieco ponad 10 minut po starcie ląduje miękko na spadochronach w pobliżu miejsca startu. W pierwszym locie załogowym na pokładzie rakiety znalazł się m.in. Bezos wraz ze swoim bratem.

Dlaczego jednak to on jest dla mnie człowiekiem roku w tym powstającym dopiero sektorze? Każda z prywatnych firm kosmicznych osiągnęła granicę kosmosu w tym roku. Jednak tylko Jeff Bezos zrobił to w sposób, który przypomina jakiś model biznesowy.

Od pierwszego lotu 20 lipca minęło zaledwie pięć miesięcy, a na granicę kosmosu poleciały łącznie trzy załogi i wszystko wygląda na to, że w przyszłym roku ten trend będzie kontynuowany.

Warto też zwrócić uwagę na fakt, że Bezos znalazł całkiem oryginalny sposób na to, aby do każdego startu przyciągnąć uwagę mediów. Wśród płacących klientów zawsze na pokładzie znajdują się osoby zaproszone do lotu gościnnie. Dzięki temu zabiegowi podczas inauguracyjnego lotu w kosmos poleciała 82-letnia Wally Funk, niezaakceptowana do programu kosmicznego ze względu na płeć członkini programu Mercury 13. Stała się jednocześnie najstarszą osobą w przestrzeni kosmicznej. Podczas drugiego lotu w kosmos poleciał z kolei William Shatner, odtwórca roli kpt. Jamesa T. Kirka, dowódcy statku USS Enterprise w legendarnym serialu Star Trek. 90-letni Shatner pobił rekord ustanowiony kilka miesięcy wcześniej przez Wally Funk i sam stał się najstarszą osobą w przestrzeni kosmicznej. W trzecim locie z kolei wzięła udział córka Alana Sheparda, pierwszego Amerykanina w kosmosie. To właśnie udział tych osób sprawia, że media piszą o każdym kolejnym locie New Sheparda.

Jeżeli zatem któraś z firm wygląda na aktualnego lidera sektora turystyki kosmicznej, to w tym roku jest to właśnie Blue Origin, na czele którego stoi Jeff Bezos.
Radek Kosarzycki