Brakuje mi już słów na Facebooka. To straszne, jak nakręca znieczulicę
Piekło istnieje i jest nim sekcja komentarzy na Facebooku.

O tym, że Facebook niespecjalnie przejmuje się fałszywymi reklamami publikowanymi w serwisie, pisaliśmy wielokrotnie. Nawet wyroki sądów i protesty znanych osób niewiele pomagają. "Nie chronimy użytkowników i co nam zrobicie?" – mógłby zapytać gigant, parafrazując kultowy cytat.
Oczywiście Facebook wielokrotnie powtarzał – i znając życie, dalej będzie – że troszczy się o użytkowników, a ich bezpieczeństwo jest dla nich rzeczą ważną. Tylko że słowa nie kosztują, a zapewnić można o wszystkim.
Jakby tego było mało, taką samą farsą jest pilnowanie porządku
Wiemy, że treści publikowane na Facebooku potrafią być paskudne. Jeszcze gorzej dzieje się w komentarzach. "Facebook ściemnia, że posiada moderację treści" – pisaliśmy w maju 2024 r. Niecały rok później, w kwietniu 2025 r., Meta przyznała, że problem rzeczywiście istnieje. Nawet miała coś z tym zrobić. Jak myślicie, co się stało? Niewiele – rację miał Piotr Szczepanik śpiewając, że słowa są puste, choć brzmią. W szczególności te wychodzące od Facebooka.
Ostatnio w redakcji zgłosiliśmy obrzydliwy komentarz. Autor domagał się rozstrzelania sędziego. Tak wygląda dyskusja w 2025 r. Wolność słowa na całego, warto było bronić wartości. Facebook zareagował i wyjaśnił, że nie usunie komentarza. Choć przyznaję, "reakcja" to spore nadużycie. Przeczytaliśmy, że zespół weryfikacyjny "skupia się na najbardziej poważnych przypadkach, w których może dojść do wyrządzenia realnej krzywdy", więc nie był w stanie sprawdzić zgłoszenia.
Już samo to wiele mówi o podejściu społecznościowego giganta. Strach pomyśleć, czym są te "poważne przypadki", skoro rozstrzelanie drugiego człowieka do nich się nie zaliczyło. Oj tam, oj tam, tak się tylko mówi, jak się z kimś nie zgadzamy. Normalna rzecz, nie ma co się przejmować. Naprawdę chcecie powiedzieć, że nie życzyliście komuś stanięcia przed plutonem egzekucyjnym, gdy nie przepuścił was w drzwiach albo nie zwolnił przed pasami? Dziwne.
Facebook w swoim komunikacie napisał, że rozumie, że zgłaszający może odczuwać zawód
Wydaje mi się, że zawód pojawia się, jeśli na sklepowej półce nie ma produktu, który chciałem kupić. Albo gdy spóźnię się na tramwaj. Kiedy widzę, jak społecznościowy gigant nie ma zamiaru reagować na czystą nienawiść, czuję złość. Bezsilność. Gniew. Na pewno nie zawód.
Ale spokojne, jest szansa! Można przestać obserwować użytkownika lub go zablokować, by widywać go… rzadziej. Tak, dokładnie takiego słowa użyto. Rzadziej, a nie wcale.
Jakby wprost powiedziano, że przecież o to w tym wszystkim chodzi. Komentarz zirytował, sprowokował do reakcji. Może ktoś odpisał, wszedł w dyskusję. Ale nawet jeśli, to już samo zgłoszenie jest wyraźnym sygnałem, że treść nie pozostawiła obojętnym.
Dobra, zgoda, nie będziemy aż tak bardzo epatować inną twórczością tego pana, ale od czasu do czasu coś tam przemycimy – zdaje się przekazywać serwis. A jak nie konkretnie od niego, to coś w podobie. Sami rozumiecie: to działa. Macie się zdenerwować, zacisnąć pięść, nakręcać. Złość to najlepsze paliwo współczesnych mediów społecznościowych.
Od decyzji można się odwołać. Po raz kolejny dowiedzieliśmy się, że ma to taki sam sens, jak np. krzyczenie na chmury. Chociaż nie – można sobie wmówić, że wygrażanie niebiosom coś daje, bo prędzej czy później chmury się przesuną, przestanie padać, być może wyjdzie słońce. A w przypadku Facebooka nie ma jakichkolwiek zmian i efektów.
Po odwołaniu otrzymaliśmy wiadomość z działu pomocy. Dowiadujemy się z niej, że można poprosić Radę Kontrolną o weryfikację. Rada, jak wyjaśnia sam Facebook, otrzymuje prośby od ludzi z całego świata i wybiera "do sprawdzenia kilka przypadków", które przyczynią się do ulepszenia zasad panujących na platformie.
Już sama treść tego komunikatu pokazuje, że nie ma sensu kierować sprawy do tej rady. Skoro z całego świata wybieranych jest raptem "kilka przypadków", to wiadomo, że zdecydowana większość nawet jeśli zostanie zauważona, to zostanie odrzucona. Rada na głowie ma naprawdę wiele i nie ma czasu zajmować się wszystkim. Tylko że ktoś powinien, prawda?
Rada Kontrolna niezależnie weryfikuje niektóre nasze najtrudniejsze i najważniejsze decyzje dotyczące zawartości. Członkowie rady pochodzą z całego świata i są specjalistami z różnych dziedzin. Decyzje do zweryfikowania wybierają, kierując się odwołaniami użytkowników i przypadkami zgłoszonymi im na Facebooku. Po zweryfikowaniu decyzji członkowie rady informują nas, czy ich zdaniem były one słuszne – pisze Facebook już na swojej stronie.
I przy okazji potwierdza moje wcześniejsze wnioski dodając, że rada "analizuje tylko określoną liczbę kwalifikujących się odwołań". Nie ma więc gwarancji, że wybierze akurat nasze.
Równie dobrze Facebook mógł napisać: pisz na Berdyczów
Znaków mniej, a wniosek podobny – szanse na to, że ktoś się tą sprawą zajmie, są zerowe.
A przecież to nie jest skomplikowany, niejednoznaczny przykład. Wręcz przeciwnie, prościej się już nie da. Nawet jeżeli autor obrzydliwego komentarza tak naprawdę nie domaga się kary śmierci i nie chciałby doprowadzić do takiej sytuacji, to takich komentarzy na portalu społecznościowym sobie nie życzymy. I nie ma sensu wycierać sobie gęby wolnością słowa.
Tymczasem Facebook przyzwalając na takie komentarze pokazuje, że tak się właśnie dyskutuje. O to chodzi. Proszę bardzo, obrażajcie się, życzcie drugiemu, co najgorsze – bylebyście tylko zaglądali w komentarze, spędzali czas na platformie, zerkając przy okazji na reklamy.
Wiem, że taka jest ludzka natura. Nie ma sensu oszukiwać się, że kiedyś było inaczej. Tylko że ujście tego typu frustracji zawsze wiązało się z pewnymi konsekwencjami lub przynajmniej reakcjami. Czasami z ostracyzmem, przegonieniem, próbą uspokojenia agresywnego delikwenta. Dziś można rzucać najgorsze obelgi pod adresem każdego, a ci, którzy to obserwują, niewiele mogą zrobić. Co najwyżej uciec. Zamknięcie oczu, zdystansowanie się, nie sprawi jednak, że problem przestanie istnieć. Co gorsza, dalej będzie narastał.
Czasami sam boję się: a co, jeśli ta znieczulica i mnie dotknęła, ogarnęła?
Byłem świadkiem kilku zbiegowisk, w trakcie których prezentowane były obrzydliwe hasła. Okrutne, złe, niesprawiedliwe. Przechodząc, w duchu machałem ręką. Pocieszałem się, że to tylko garstka. Mogło być gorzej – mógł to być tłum. Mogli kogoś naprawdę zaatakować. A tak, pokrzyczą i pójdą do domu. Potem poprawią w komentarzach na Facebooku, ale ogólnie tak świat wygląda. Zawsze wyglądał.
Bo i co miałbym zrobić? Dyskutować? Jakby to miało jakiś sens. Na dodatek bałem się, że taka reakcja mogłaby wzbudzić agresję. Wprawdzie policja przyglądała się grupce z dystansu, ale zanim by zainterweniowali, już bym leżał ze złamanym nosem. Po co mi to? Nie zmienię świata.
Może tylko tłumaczę swoje własne tchórzostwo, a zrzucenie winy na media społecznościowe jest łatwą wymówką. A może nie? Może one właśnie podsycają całe to zło. Jeśli możesz napisać, jak gdyby nigdy nic, że chcesz, by kogoś rozstrzelano, to co powstrzyma cię, żeby wykrzyczeć to później na ulicy? I tak przesuwa się granica. Niby niewinnie, niby powoli. Ale spójrzcie, gdzie jesteśmy.







































