Kupuję papierowe książki i je skanuję. Nie potrafię już czytać w analogu
Wydałem grubo ponad 200 zł na książkę potrzebną mi do pracy magisterskiej, następnie podzieliłem ją na osobne kartki i zeskanowałem. Wieloletni nawyk czytania e-booków skutkuje we mnie niechęcią do czytania tradycyjnych książek. Zanim powiecie – „gość jest nienormalny”, pozwólcie, że się wytłumaczę.
Tak było z książką, która stanowi z jednej strony istotną pozycję bibliograficzną w moim magisterium. Gdy przyszła, wziąłem nożyk, zdjąłem okładkę i strona po stronie zeskanowałem całość. Ale nie martwcie się, robiłem to na tyle delikatnie, by po zakończonym procesie można ją było ponownie skleić i wrócić do stanu początkowego. Zastanawiałem się nawet nad twardą oprawą i introligatorem, bo to dość rzadkie wydawnictwo, które od wielu lat nie może doczekać się wznowienia, a ceny w antykwariatach przekraczają kilkaset złotych.
Owszem, książkę można było zeskanować bez niszczenia jej, ale zależało mi na jak najlepszej jakości, by stworzyć plik ocr, w którym będzie można wyszukiwać. Udało się.
W podobny sposób potraktowałem dotąd kilka książek – z ważnym zastrzeżeniem – szanując wersje oryginalne i nie niszcząc ich bezpowrotnie. Dlaczego to robię?
Czytaj więcej:
Książki w e-booku czytam od 10 lat
Pierwszego Kindle’a, jeszcze bez podświetlenia, kupiłem przed 2015 r. (nie pamiętam dokładnie, kiedy to było). Dość szybko wymieniłem go na Paperwhite’a, bo zewnętrzne oświetlenie nie było wygodne, a ówczesny e-papier był dość ciemny.
Paperwhite’a miałem wiele lat, ale w pewnym momencie zamieniłem go na dużego Onyx Booxa Note Air 3, który ma ponad 10-calowy ekran i świetnie rozwiązaną kwestię czytania pdfów. Do celów naukowych to urządzenie nadaje się świetnie, ale złapałem się na tym, że „zwykłe” książki częściej czytałem… w telefonie.
Takie czytanie męczy wzrok i w zasadzie ma same wady. Ma też jedną istotną zaletę – telefon mamy zawsze w kieszeni i po książkę możemy sięgać wszędzie. Powiedziałem „dość”, bo bardziej mi to szkodziło niż pomagało. Wróciłem do Paperwhite’a. Jako że poprzedniego oddałem, kupiłem najnowszy model. Jestem zachwycony, bo Paperwhite jest wreszcie bardzo szybki – zarówno podczas przerzucania stron, jak i korzystania z interfejsu. 7-calowy ekran ma większy kontrast, a urządzenie jest bardzo lekkie.
Czytam rocznie około 50 książek. 99 proc. z nich pochłaniam w e-booku, a gdy konieczne jest przeczytanie czegoś w papierze, robię wszystko, by zdobyć wersję cyfrową (oczywiście legalnie).
Ostatnio rozmawiałem z dobrym kolegą, który tłumaczył mi, jak bardzo lubi zapełniać swoją domową biblioteczkę i patrzeć, jak pięknie się prezentuje. Mam też znajomych, którzy jak zdarta płyta powtarzają argumenty o zapachu książki i magii obcowania z papierem. Nie rozumiem takiego podejścia (choć szanuję je), a mentalnie wystarczy mi kolekcja plików z książkami, która stała się nie tylko pokaźna, ale zaspokoiła również mój głód wiedzy.
Dlaczego nie ruszają mnie historie o zapachu papieru? Bo cenię sobie wygodę, a czytanie zwykłej książki prawie nigdy wygodne nie jest. Czytam teraz e-booka, którego wersja tradycyjna ma ponad 1000 stron. Nie ma mowy, by czytanie tej cegły w analogu mogło przynosić frajdę. Musiałbym usiąść przy biurku, zapewnić oświetlenie itp. Swego czasu nawet próbowałem szukać lampek do czytania, by nie przeszkadzać żonie górnym światłem w oglądaniu filmu czy spaniu. Okazały się niewygodne.
Największy problem w czytaniu w analogu mam z czym innym. Po czterdziestce wzrok już nie rozpieszcza, a jakieś 80 proc. książek tradycyjnych na rynku ma dla mnie zbyt małą czcionkę, bym nie męczył się podczas lektury. To dlatego prawie zawsze wybieram czytnik, bo zwiększenie rozmiaru liter zdecydowanie poprawia komfort czytania.
Dlaczego piszę o oczywistościach?
Bo zdarzało mi się rozmawiać z ludźmi, którzy w imię – wybaczcie – ideologii zapachu papieru potrafią powiedzieć, że „zabijam prawdziwe książki, a w ogóle to e-booki nie są książkami i to tak, jakbym czytał na komputerze”. Gdy jednemu takiemu papierowemu fundamentaliście odpowiedziałem, że w książce liczy się dla mnie treść, a nie zapach kleju i farby drukarskiej, obruszył się gniewnie.
Oczywiście każdy ma prawo czytać, co chce i na czym chce. Moja historia ma pokazywać raczej, że dorabianie ideologii do nośnika nie ma sensu. Samo to, że czytamy, jest najważniejsze. I wcale nie takie oczywiste, patrząc na badania czytelnictwa.