REKLAMA

Wyobraziłem sobie koniec świata. Pomogło. Oto dlaczego warto

Czytanie powieści science fiction może uczynić więcej dobrego niż manifesty technosceptyków i ekologów. Tego typu lektury pomagają wyobrazić sobie, jak będzie wyglądać świat przyszłości. Za wyobrażeniem może pójść zaś zmiana myślenia.

Wyobraziłem sobie koniec świata. Pomogło. Oto dlaczego warto
REKLAMA

Jestem fanem tzw. hard science fiction. Nie lubię włochatych stworów z „Gwiezdnych wojen”. Nie śmieszy mnie „Autostopem przez galaktykę”. Nie znoszę fantasy podszywającego się pod SF. Choć taki „Marsjanin” Andy’ego Weira jest pod względem literackim drewniany, a dialogi zamiast autora pisał prawdopodobnie uczeń liceum, to cenię tę powieść za podjęcie próby oddania realiów fizycznych i biologicznych przetrwania na Czerwonej Planecie. Zresztą, sam Weir mocno się wyrobił i taki „Projekt Hail Mary” czyta się już znacznie przyjemniej niż „Marsjanina”.

REKLAMA

Rysuję kontekst, by uwydatnić, że pomysł fabularny, jak i wierność nauce mogą zakryć niedostatki literackie powieści. Weźmy taką sagę „Bobiverse” Dennisa E. Taylora („Nasze imię legion, nasze imię Bob” i kolejne). Książki o informatyku, którego umysł został skopiowany do komputera z pewnością nie mają poziomu prozy Dostojewskiego, ale wcale nie gorzej potrafią zmusić do myślenia nad kondycją ludzką i kierunkami rozwoju naszej cywilizacji. A przynajmniej tak było w moim przypadku.

„Celsjusz” Marka Elsberga pozwolił mi zwizualizować sobie katastrofę klimatyczną

Marc Elsberg znany jest przede wszystkim z powieści „Blackout” i „Helisa”. Autor wyjątkowo upodobał sobie scenariusze upadku ludzkości – czy to za sprawą odcięcia jej od energii elektrycznej czy zagrożenia natury biologicznej. W najnowszej książce pod tytułem „Celsjusz” wziął się za katastrofę klimatyczną.

Oto Chińczycy wysyłają gigantyczne drony, by zapanować nad klimatem. Wpompowują w atmosferę liczone w tonach aerozole siarczanowe i inne związki. Cel jest prosty – zatrzymać globalne ocieplenie i ochłodzić planetę.

Pomysł fabularny z dronami rozpylającymi związki chemiczne w stratosferze wydaje mi się umiarkowanie dobry. Autor od początku wykorzystuje zgraną kartę ataku z kosmosu (bo drony przypominają statki kosmiczne), by po chwili zrobić spodziewany zwrot akcji, zgodnie z którym obiekty latające są tworami ludzkiej inżynierii.

Pomimo pewnych luk logicznych i być może niezbyt wyrafinowanych literacko zabiegów stylistycznych, książka ma pewną niezaprzeczalną wartość: pokazuje możliwe scenariusze rozwoju wydarzeń, gdy Ziemia przestanie nadawać się do zamieszkania.

Naukowcy od lat ostrzegają przed katastrofą klimatyczną

I co? I nic, chciałoby się powiedzieć. Oczywiście nie jest ich winą, że w XXI wieku rośnie sceptycyzm wobec nauki. Wokół słychać głosy, że przyczyną tego zjawiska jest brak elementarnego wykształcenia sceptyków, ale ta odpowiedź jest uproszczeniem ocierającym się o fałsz. Problemem nie jest brak wiedzy, ale ignorowanie jej. I dotyczy to wszystkich poziomów organizacji społeczeństwa. Na samym dole mamy zwykłych ludzi wierzących w teorie spiskowe. Te są zresztą podsycane przez zawodowców znad rzeki Newy, którzy wykorzystują temat klimatu do polaryzowania społeczeństw Zachodu, na co zebrano sporo dowodów.

Gdy wejdziemy wyżej, zobaczymy biznesmenów i polityków, którzy w miłosnym uścisku robią wszystko, by nic się nie zmieniło. Trujący środowisko na bezprecedensową skalę bracia Koch, w 2016 r. wpłacili prawie miliard dolarów na kampanię kandydatów, którzy mieli im pomóc utrzymać status quo i cechowali się wrogim nastawienie wobec nauki o klimacie. To oni lobbowali na najwyższych szczeblach amerykańskiej polityki, by ograniczyć drastycznie prerogatywy tamtejszej Agencji Ochrony Środowiska.

Naukowcy apelują, pokazują modele klimatyczne, prognozy dotyczące topnienia wiecznej zmarzliny, próbują szacować, o ile podniesie się w najbliższych dekadach średnia temperatura na Ziemi i jaki wpływ będzie to miało na życie na Ziemi. Niewiele to zmienia, bo niezbyt mądrzy lub po prostu wyrachowani politycy, udają lub nie potrafią odróżnić klimatu od pogody, a śnieg we wrześniu w Karkonoszach uznają za dowód, że wszystko jej w porządku. Wymieńmy jeszcze głupszych influencerów, którym wydaje się, że umiejętność budowania masy mięśniowej, upoważnia ich do wypowiedzi na tematy wszelakie. Patrząc na to wszystko może nam się zacząć wydawać, że nie ma ratunku dla ludzkości.

Świat nie chce słuchać naukowców, ale w głębokim poważaniu ma również niestety aktywistów klimatycznych.

Choć sam patrzę z pewną sympatią na młodych ludzi z Ostatniego Pokolenia, to w moim otoczeniu praktycznie nie znam nikogo, kto wykazuje podobne uczucia. Tak samo jak Adam Bednarek nie oburzam się bardziej oblaniem farbą warszawskiej syrenki, niż niszczeniem klimatu, ale jestem w mniejszości.

Odrobinę rozumiem ten mechanizm. Być może akcje Ostatniego pokolenia – takie jak chociażby wstrzymywanie ruchu na drogach – są skierowane do niewłaściwych adresatów. Utrudniają bowiem życie nie miliarderom i politykom, którzy mają wpływ na kształtowanie rzeczywistości, ale zwykłym ludziom.

Zwycięstwem takich braci Kochów, ale i innych przedstawicieli branż trujących Ziemię jest scedowanie odpowiedzialności za klimat na szaraków. Okazuje się, że to my, a nie koncerny petrochemiczne, staliśmy się w tym obrazie winni nadchodzącej katastrofy. To my musimy walczyć o przyszłość, gdy miliarderzy, inwestorzy i udziałowcy mogą nadal w spokoju liczyć dolary z brudnego biznesu.

Dzięki książce wyobraziłem sobie, jak to wszystko może się skończyć

Książka Marca Elsberga pokazuje bardzo mroczny, ale i sugestywny obraz niedalekiej przyszłości naszej planety. Czytamy w niej chociażby opisy migracji klimatycznej. Choć naukowcy od lat powtarzają, że w ciągu kilku dekad nie będzie dało się mieszkać w rejonie Bliskiego Wschodu, to na niewiele zdają się te prognozy, skoro nikt ich nie słucha. Gdy za sprawą pisarskiej wyobraźni zobaczymy w głowie bliską przyszłość, być może już dotyczącą naszych dzieci, wizja ta staje się niezwykle niepokojąca. Elsberg pokazuje, że nowa żelazna kurtyna zacznie dzielić nie Wschód od Zachodu, ale Północ od Południa.

Pisarz jest radykalny i pokazuje, że granica może przebiegać nie na Bliskim Wschodzie czy w Afryce, ale na południu krajów takich jak Polska, Niemcy czy ich sąsiedzi. Mało tego rysuje w dramatyczny sposób skutki topnienia wiecznej zmarzliny, suszy, głodu, kataklizmów nawiedzających kraje strefy umiarkowanej. Przywołuje również historyczny obraz roku bez lata, gdy w 1816 r. doszło na naszej półkuli do anomalii klimatycznych spowodowanych erupcją wulkanu zlokalizowanego na terenach dzisiejszej Indonezji. Wówczas w wielu krajach miały miejsce klęska nieurodzaju i migracje dużych grup ludności.

Elsberg potrafi przerazić i w tym przypadku ma to pozytywny skutek. W czasie powodzi czytałem w internecie komentarze, że media piszące o tym zjawisku „tylko straszą ludzi”, bo przecież takie kataklizmy zawsze były, są i będą. Ta opinia zdobyła mnóstwo polubień, a jej autorce wtórowali inni. Ich logikę można porównać do sceny z filmu „Miś”, w której pracownik kotłowni tłumaczy dzwoniącej kierowniczce, że „jak jest zima, to musi być zimno i takie jest odwieczne prawo natury”.

Ok, zapytacie, ale co nam da ten strach, skoro wyżej zauważyłem, że ci którzy w głównej mierze odpowiadają za zmiany klimatyczne, w zaciszu swoich apartamentów liczą miliardy z brudnych biznesów. Mało tego, w razie nadejścia katastrofy zaopatrzyli się w świetnie wyposażone schrony. Rzeczywiście sam widzę tu pewną trudność.

Żyjemy w świecie, w którym 1 proc. najbogatszych posiada więcej niż większość ludzkości. Szwankuje redystrybucja, a my poddani syndromowi sztokholmskiemu wierzymy nadal w bajeczki o skapywaniu z bogatych na biednych i jesteśmy w stanie ginąć w internetowych wojnach za święte prawo własności. Żeby to jeszcze była nasza właśność, ale nie, bronimy tych, którym powodzi się najlepiej. Wieszamy psy na „Karynach” i „Dżesikach”, które „wyłudzają socjal” i zachwycamy się bogaczami, którzy doszli do bogactwa dzięki swoim rzekomym zdolnościom, determinacji i pracy 24/7. W świecie, w którym gardzimy słabszymi, a opiewamy potężnych rzeczywiście trudno o zmianę.

Mimo wszystko mam poczucie, że warto się przestraszyć. Pomyśleć, jaka będzie przyszłość nie abstrakcyjnych przyszłych pokoleń, ale naszych dzieci, wnuków i prawnuków. Warto zejść z poziomu statystyki, która nie oddziałuje na nas emocjonalnie na poziom jednostek. Wyobrazić sobie konkretnych ludzi, którym zostawiamy świat w spadku. Być może wtedy zaczniemy podejmować lepsze wybory, tak życiowe, jak i polityczne. Pewnie się mylę, ale jak inaczej zmieniać świat, jak nie zaczynając od siebie?

REKLAMA

Czytaj także:

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA