W internecie walczymy o rację jak o życie. Może czas rozluźnić pięści
W świecie pełnym nienawiści, różnic i podziałów już nawet trudno pomyśleć szczęśliwą przyszłość. Może warto zacząć marzyć?
30 listopada 1988 r. w telewizji odbyła się debata Lecha Wałęsy, wówczas przewodniczącego NSZZ „Solidarność” z Alfredem Miodowiczem, szefem OPZZ. Miałem 10 lat i niewiele rozumiałem, ale jak miliony Polaków zasiadłem przed telewizorem. Dziś niewielu oglądałoby wymianę zdań szefów dwóch związków zawodowych, wówczas było to zderzenie sił dobra i prawdy z siłami ciemności.
Choć różnie można oceniać karierę polityczną Lecha Wałęsy, w tamtym czasie był on głosem tych Polaków, którzy chcieli zmienić Polskę i porzucić kajdany zniewolenia. O debacie nie wspominam przypadkowo. Podczas jej trwania Wałęsa wielokrotnie użył nieznanego mi wtedy słowa „pluralizm”. Rodzice wytłumaczyli mi, że oznacza ono wielość i możliwość wolnego wyrażania poglądów przez rożne grupy. Dziś z samej debaty nie pamiętam już nic więcej poza wspomnianym słowem, ale gdy się skończyła, miałem jako prawie nastolatek przekonanie, że ten cały pluralizm musi być bardzo ważny, skoro Wałęsa mówił o nim tak wiele razy.
Pluralizm jest fundamentem demokracji. Prawo wypowiadania własnego zdania jest zapisane w Konstytucji RP oraz w Karcie praw podstawowych UE. Bardziej ogólnie rzecz ujmując, należy ona do katalogu praw człowieka. W dobie internetu to wyjątkowo kłopotliwe prawo.
Ja mam swoją prawdę, ty masz swoją prawdę
Przy okazji wszelkiej maści afer związanych z hejtem w sieci pada często pytanie o granice wolności słowa. Sam przez lata powtarzałem, że wolność słowa nie oznacza swobody mówienia głupot, tylko że nie jest to takie proste… Znów bowiem ocieramy się o najważniejsze pytanie, jakie może zadać sobie człowiek, któremu poświęciłem osobny tekst – pytanie o prawdę i fałsz.
To zagadnienie nie daje mi spokoju, bo ma realny wpływ na to, w jaki sposób odniosę się do rzeczywistości. Czy istnieje uniwersalna i obiektywna prawda czy też każdy ma swoją i – jak chcą postmoderniści – staje się ona lokalna i zależna od kontekstu?
Weźmy ostatni głośny spór o zdychanie / umieranie zwierząt, który wywołał językoznawca Jerzy Bralczyk. Spór niemal od razu się upolitycznił, bo postawa profesora została uznana przez prawą stronę dyskusji za wierność prawdzie (w tym przypadku słownikowi), a przez lewą za przejaw niedostosowania i nieumiejętność dostrzeżenia dynamiki zmian społecznych.
Czytaj także:
Nie mam zamiaru rozstrzygać kto ma rację, mogę jedynie napisać, że sam nie mówię o zwierzętach, że zdychają, bo to słowo kojarzy mi się jednoznacznie źle - niesie bardzo mocny i negatywny ładunek emocjonalny. Nie mam żadnego problemu z używaniem słowa „umieranie”, bo akt zejścia zwierzęcia z tego świata, wpisuje się w ten sam słownik, na który powołują się konserwatyści. Mówi on bowiem, że umierać to znaczy „zakończyć życie” lub „przestać istnieć”. Skoro zwierzęta to istoty żywe, zatem umierając, kończą życie. Widać zatem, że obie strony (w tym ja) odwołują się do jakiejś instancji, która mogłaby w założeniu pomóc w ustaleniu prawdy. Tylko ponownie, nie jest to takie proste, bo to samo narzędzie może dostarczyć argumentów stronom przeciwnym.
Jean-Francois Lyotard, jeden z ikonicznych intelektualistów postmodernizmu (sam nie lubił tego określenia), twierdził, że uprawomocnienie wiedzy odbywa się poprzez jej skuteczność i użyteczność. Nie ma zatem uniwersalnej wiedzy, punktu odniesienia, jak ten feralny słownik. Prymitywnie rzecz upraszczając, można stwierdzić, że każdy ma swoją prawdę, a liczy się perspektywa, która może być różnorodna. Lyotard mówi o małych narracjach, które wypierają wielkie narracje. Ich cechą są lokalność i zależność od kontekstu. W odmiennej sytuacji mogą one tracić na ważności. Sami mamy być uczestnikami gier językowych, które są akceptowane w danej kulturze.
Moja racja jest mojsza niż twojsza
Co zatem w sytuacji, gdy strony sporu okopują się na swoich pozycjach i nie uznają stanowiska przeciwników? Lyotard pisze, że konfliktów nie można uniknąć i nie ma uniwersalnego dyskursu, który pomógłby je rozstrzygać, bo – jego zdaniem – sędzia okazałby się zarazem stroną konfliktu. Co zatem robić? Na pewno nie dążyć do znalezienia uniwersalnej czy też obiektywnej prawdy, bo taka – według filozofa - nie istnieje. Można by powiedzieć, że sytuacja jest patowa. W uczciwym dialogu powinniśmy uznać równość różnych stanowisk i podać sobie ręce. Wiemy jednak, że to nie nie tylko nie jest proste, ale i często możliwe.
Jakie są konsekwencje tego sposobu myślenia? Ano takie, że nie ma prawdy niezmiennej i obiektywnej. Przekładając to na sytuację z profesorem Bralczykiem, można uznać, że jego pogląd jest tylko głosem w wielowymiarowej dyskusji który ma status równy innym głosom. Na tym z grubsza polegałby też wspomniany na początku pluralizm, ale jawi nam się kolejna przeszkoda.
Dogmatyzujemy rzeczywistość, bo potrzebujemy pewnych i mocnych fundamentów, na których stoi gmach naszego poznania. Gubimy się w świecie, w którym wszystko jest względne, dlatego szukamy pewników, czegoś, co wielu z nas nazwie wartościami. Gdy uznamy je dodatkowo za obiektywne, a nawet pochodzące od wyznawanego bóstwa, dochodzimy do sytuacji, w której nasz system wartości staje się jednym i właściwym. Zresztą nie potrzeba wcale wskazywać jego boskiego pochodzenia, by uznać, że stanowi trwały i niezmienny fundament. Można być ateistą i jednocześnie dogmatyzować własne poglądy.
Rzecz nie wygląda już tak, jak chciałby Lyotard czy inni postmoderniści. Naprzeciw siebie stoją wrogie obozy przekonane o posiadaniu prawdy. Pluralizm staje się utopią, a każda ze stron uważa, że ma rację i potrafi za nią ginąć w internetowych wojnach, które przenoszą się niestety często poza dziedzinę wirtualną. Dogmatem może stać się wszystko: wizja państwa, stosunek do obcych (innych), religia, używany język, system operacyjny w telefonie czy komputerze, marka samochodu, maszyna do gotowania obiadów…
Oto stoimy jak rycerze pod Grunwaldem, po obu stronach święcie przekonani, że Bóg jest z nami. A skoro Bóg jest z nami, to któż może być przeciwko nam? Walczymy w wojnie cywilizacji, kultur, dobra i zła, ciemności i jasności, bo własne wartości, prawdy i racje uznajemy za lepsze, ważniejsze, mądrzejsze, pewne, święte. Uczestniczymy w wojnie plemiennej sięgając po wszelkie środki werbalne, a często – i niestety – nie tylko werbalne. Agresja – jak śpiewał podupadły dziś bard – jest podstawową zasadą.
Jak żyć w świecie podzielonym na wrogie obozy?
W tym zdogmatyzowanym świecie staję po stronie utopii, w której dialog i rozejście się w pokoju zastępuje machanie szabelką i strzelanie do siebie hejtem (a czasem prawdziwymi kulami). Już sam fakt istnienia tych wojen dowodzi, że postmoderniści mają rację, twierdząc, że prawda jest zależna od kontekstu, kultury czy wrażliwości. Gdyby była niezmienna, obiektywna i uniwersalna, któż byłby na tyle głupi, żeby ją podważać, weryfikować czy zastępować inną.
Zamiast wyzywać obcego czy innego, wolę podać mu rękę i uznać, że nasze poglądy pozostaną odmienne. Kusi mnie bardzo, żeby walczyć, bo gdzieś z tyłu głowy mam wkodowane, że moja wizja świata jest lepsza od tej drugiej. Próbuję rozluźnić zaciśnięte pięści, choć jest to niezwykle trudne. Stwierdzenie, że "można pięknie się różnić" w świecie pełnym wojen, nienawiści, różnic i hejtu można uznać za banał i pobożne życzenia. Utopie pełnią jednak ważną funkcję. Theodor Adorno uważał, że żeby pomyśleć utopię, musi nam czegoś brakować. Pojawiają się one w okresach napięć i przesileń. Utopia nie jest zatem absurdem, za to może być drogowskazem.