Na jedno podsumowanie czekamy cały rok. Kiedyś mieliśmy je niemal codziennie i bardzo mi tego brakuje
Jeszcze jakiś czas temu na nowe Spotify Wrapped zareagowałbym pewnie równie bojowo i rewolucyjnie, jak przedstawiciele kultowej wytwórni. Ewidentnie słabnę, ale nadal jest coś, co budzi moją niezgodę. Nadmiar liczb.
Prowadzący Rough Trade zapytali na Twitterze nie tylko o najczęściej słuchanego artystę, ale też o to, czy słuchacze w tym roku kupili płytę danego zespołu bądź wykonawcy i czy byli na koncercie. Pytania niby niewinne, ale jednak z podtekstem, bo sugerujące i przypominające, że artyści w streamingu mają ciężko i prawdziwe wsparcie dla nich okazuje się gdzieś indziej. Niewykluczone, że nie było to celowe, ale obserwatorzy stawiający wyłącznie lub głównie na streaming zostali pozostawieni z lekkim poczuciem winy. Ci zaś, którzy nadal zachowują wierność tradycyjnym nośnikom, mogli z dumą wypiąć pierś. Domyślam się, bo sam kiedyś wypinałem.
Nie chodzi o to, że już mi nie zależy, żeby było inaczej, ale po prostu wygrała ludzka ciekawość i chęć dowiedzenia się, czego słuchają ci, których znam. W końcu czy nie za rzadko rozmawia się dziś o muzyce? To jedna z niewielu okazji, więc wyniki śledziłem z zainteresowaniem, na oko porównując je z moimi szacunkami. Nie korzystam z platformy, więc nie mam dokładnego zestawienia, ale i tak uczestniczyłem, mówiąc sobie: „o, mnie też ta płyta się podobała”.
To bardzo przyjemne uczucie, pozwalające zrozumieć, dlaczego wszyscy tak wyczekują corocznych podsumowań. Owszem, chce się mieć potwierdzenie, że faktycznie jest się prawdziwym fanem, ale można też raz za razem w duchu krzyknąć: o, u mnie jest tak samo/podobnie! Mini-wspólnota słuchaczy.
I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że kiedyś Spotify Wrapped mieliśmy codziennie
Oczywiście nie w takiej rozbudowanej formie. Bez statystyk i twardych danych, ale za to aktualizowane dzień po dniu. Kiedyś faktycznie media społecznościowe pełne były wrzutek z linkami do teledysków czy ulubionych utworów. By zwiększyć stężenie nostalgii, można wspomnieć o opisach na Gadu-Gadu, które często składały się z fragmentów tekstów. Trzeba oddać też cześć last.fm. Serwis nadal funkcjonuje, ale jednak stracił na znaczeniu i nie jest tak ważny, jak kilkanaście lat temu, kiedy był wizytówką – od razu dzięki liście najczęściej słuchanych wykonawców wiadomo było, z kim ma się do czynienia, swój czy nie swój.
Dziś to wszystko ogranicza się tylko do jednego dnia w roku, kiedy automatycznie tworzone jest podsumowanie, którym możemy wreszcie się podzielić, czego słuchamy. Dlaczego, skoro wcześniej tak bardzo lubiliśmy robić to częściej? Dlaczego, skoro jak przypominał Ziemowit Socha na łamach „Rynku Muzycznego”, muzyka ma zdolność do uruchamiania procesów grupotwórczych?
W tym przypadku raczej miała.
Może to po prostu najlepszy dowód na to, że media społecznościowe już nie istnieją
A na pewno nie w takiej formie, w jakiej teoretycznie zostały wymyślone. Tworzą podziały, zamiast łączyć, więc w tych warunkach trudno dzielić się tym, co lubimy. Istnieje duże ryzyko kłótni, nie tylko o samego wykonawcę, ale to, co powiedział, czego nie zrobił, kogo nie poparł lub - co gorsza - właśnie wsparł.
Pod tym względem nawet Spotify Wrapped jest niebezpieczne – można wystawić się na prostą szpileczkę. Raz do roku ewentualną przekopkę można wytrzymać, tym bardziej że podsumowania wrzuca się ze wszystkimi, więc może fala przejdzie i nikt nie zauważy, a niewykluczone, że nawet ktoś doceni. Na dodatek to wszystko się zlewa, skupia się na najlepszych, więc muzyka słuchana dla przyjemności, bez skrępowania i poczucia wstydu, nie zostanie uwzględniona. Ale otwierać lufcik dzień w dzień wystawiając się na oceny? Masochizm.
Niby żyjemy w świecie, o którym mówi się, że trzeba w nim wszystko pokazywać, ale często okazuje się, że nadal wolimy sporo ukrywać. I technologia w tym pomaga. Gdy McDoland’s zdecydował się zainstalować dotykowe wyświetlacze pozwalające na zamawianie jedzenia „zdalnie”, bez kontaktu ze sprzedawcą, zmieniły się zachowania klientów. Mężczyźni zamawiali więcej, bo wiedzieli, że w ten sposób marginalizują ryzyko ewentualnej szydery czy kpiny ze strony sprzedawcy. Komentując tę zmianę, Michał R. Wiśniewski pisał, że internet sprawia, że przestajemy się wstydzić. Ma to rzecz jasna negatywne strony, bo ktoś, kto w miejscu publicznym nie obraża innych ludzi, nie ma z tym problemu w sieci, wyzywając od najgorszych pozostałych użytkowników.
Nie da się jednak ukryć, że czasami lepiej się ukryć. W erze last.fm dobrze było chwalić się gustem, dziś może mieć to swoje negatywne konsekwencje. Zresztą do tej indywidualizacji od dawna zmierzamy. Robert Zydel w książce „Gadżety popkultury. Społeczne życie przedmiotów” zauważał, że „pojawienie się słuchawek pogłębiło istotnie indywidualizację odbioru muzyki” i że „muzyka płynąca ze słuchawek jest zindywidualizowana i dostosowana do naszych potrzeb, ponieważ to my ją wybieramy i nie dzielimy się nią z nikim”. Podobnie jest choćby z czytnikami e-booków – można czytać, co się chce, bo nikt nie widzi okładki, a przez to nikt nie ocenia.
Oczywiście rodzi się pytanie, czy faktycznie my wybieramy
Cytowany Ziemowit Socha zauważał, że choć zdarza nam się sądzić, że to sami tworzymy indywidualny gust, to tak naprawdę „wspierają nas w tym algorytmy Spotify i wcale nie jesteśmy aż tak oryginalni, jak nam się uprzednio wydawało”. Może nawet to rozumiemy i dlatego utwory, które nam się podobają, nie lądują na tablicy – bo przecież wszyscy i tak tego słuchają. Albo wiemy, że nie polubią tego, co podrzucimy, skoro są więźniami algorytmów.
Jednocześnie Spotify Wrapped skutecznie wzmacnia poczucie wyjątkowości naszych działań. Owszem, może i wybór danego artysty nie był przypadkowy, ale już fakt, że słuchało się danej płyty przez 22 tys. min i jest się w 0,005 proc. słuchaczy, niewątpliwie jest efektem konsekwentnie podejmowanych decyzji. I samodzielnych! Można poczuć się wyjątkowo, że wywalczyło się zasłużone miejsce w elicie ostatnimi 12 miesiącami odtwarzania.
To właśnie ten zalew liczb w Spotify Wrapped i wszelkich innych podsumowaniach mnie najbardziej mierzi
Owszem, bywam łasy na pochwały i cieszę się, gdy widzę, że w tym tygodniu przespacerowałem więcej niż w ostatnim albo że dany odcinek przejechałem najszybciej w życiu. Mogę przyznać to ze wstydem, ale i tak uśmiechnę się na widok cyfrowego orderu. W przypadku muzyki, filmów, gier czy książek może nie powinno jednak chodzić o statystyki.
Te duże liczby mają być potwierdzeniem, że jesteśmy… no właśnie, kim? Zasługujemy na miano prawdziwego fana? Że przez to jest się lepszym od innych, niedzielnych słuchaczy? Albo że stale trzeba wyrabiać normę, walczyć o jak najlepszy rezultat, gonić i ciągle się ścigać, nawet gdy chodzi o przyjemność.
Jest też inna opcja. Po prostu w świecie nadmiaru i przesytu tylko wielkimi liczbami możemy potwierdzić swoją obecność i uczestnictwo. Też nie marnujemy czasu, jesteśmy i słuchamy. Mamy na to twarde dowody w postaci liczb, które są dowodem naszej wydajności.
I właśnie dlatego zatęskniłem za tymi prostymi codziennymi wrzutkami. Brakuje mi ich. Mówiły o tu i teraz – teraz słucham, w tym momencie mi się podoba. Bez dowodów w postaci wysłuchanych minut i znalezienia się w elitarnym gronie 0,005 proc. słuchaczy.