Wstydliwe wyznanie: kocham płacz fanów Suicide Squad, delektuję się nim wieczorami
Fanatycy Suicide Squad zdają się odzyskiwać zdrowe zmysły. Po tygodniach wypierania rzeczywistości gracze zdali sobie sprawę, że zostali nabici w butelkę, a gry-usługi to jeden z groźniejszych nowotworów współczesnej branży gier.
Fani gry Suicide Squad to jedna z najciekawszych sekt, jakim przyglądałem się w ostatnim czasie. Robiłem to z wielką przyjemnością, analizując ludzi z syndromem oblężonej twierdzy, notorycznie odrzucających rzeczywistość na rzecz mrzonek i obietnic suflowanych im przez producentów gry. Zachęcam was do zapoznania się z tym ciekawym przypadkiem, również ku własnej przestrodze.
Gra Suicide Squad: Kill the Justice League to rozczarowanie. Twórcy ślepo podążali za modelem GaaS (gra-usługa).
Game as a Service (GaaS) to jeden z trendów współczesnej branży gier. Taki model dystrybucji zakłada grę jako permanentne sieciowe doświadczenie, ze stałym strumieniem nowej zawartości trzymającej graczy przed ekranami. Przykłady dobrych gier-usług to Destiny 2, Fortnite i Grand Theft Auto Online.
Na jedną dobrą grę-usługę przypada kilka(naście) fatalnych. Twórcy takich potworków chcieliby zysków na poziomie GTA Online czy Fortnite, ale jakby nie zdawali sobie sprawę, że muszą oddelegować do GaaS małą armię producentów, tworzących nową zawartość w maszynowym tempie. Sezon za sezonem, aktualizacja za aktualizacją, tydzień za tygodniem. Inaczej gra-usługa błyskawicznie staje się martwa.
Dlatego od samego początku nie trafiała do mnie wizja Suicide Squad: Kill the Justice League jako gry-usługi. Studio Rocksteady znane z doskonałych gier o Batmanie dla jednego gracza bierze się za GaaS, zamieniając klimatyczną, filmową przygodę w świecie komiksów DC na looter shooter z kolorowymi bronami do zbierania oraz buildami do testowania. To się do siebie po prostu nie kleiło, na zbyt wielu płaszczyznach.
Po pierwsze, koncepcja antybohaterów Legionu Samobójców - każdy o wyrazistej osobowości i własnej historii - nie pasuje do modelu GaaS, gdzie gracz powinien wcielać się we własnego awatara. Po drugie, Rocksteady Studios nie miało ŻADNEGO doświadczenia z grami wieloosobowymi oraz sieciowymi. Po trzecie, kompletnie nie tego oczekiwali fani marki Batman Arkham, przyzwyczajeni do świetnych przygód dla jednego gracza.
Mimo kiepskiej jakości Suicide Squad na premierę, denialiści stworzyli coś na kształt kultu odrzucającego rzeczywistość.
Przy Kill the Justice League pozostała kilkutysięczna armia oddanych fanatyków, zawzięcie broniących planu na tę grę w sieci. Jednym z dogmatów kultu jest to, że Suicide Squad to świetna gra, a recenzenci kompletnie się nie znają, ponieważ nie dostrzegają dalekosiężnych, wizjonerskich planów Rockstady. Twórcy będą bowiem rozwijać uniwersum Arkhamverse kolejnymi aktualizacjami Suicide Squad, każda silna narracyjnie, domykająca niezakończoną opowieść z podstawowej wersji.
Opary fanatyzmu skutecznie napędzali sami producenci. Rocksteady obiecało w oficjalnej komunikacji, że każdy nowy sezon Suicide Squad będzie niczym „nowy zeszyt komiksu DC”. Gracze mieliby dostać silny moduł fabularny, nowe typy misji oraz wyzwań, nowych przeciwników, nowe skarby do zgarnięcia, a nawet nowych grywalnych antybohaterów, po jednym na każdy sezon. Wszystko za darmo, z możliwością kupienia premium battle passa na modłę Destiny 2.
Kultyści z syndromem oblężonej twierdzy wypierali argumentację osób takich jak ja, które nie widziały w Suicide Squad przestrzeni do rozwoju. Moim zdaniem sama struktura gry sprawia, że niemożliwe jest dodanie do niej świetnej nowej zawartości fabularnej, z unikalnymi przygodami. Jako recenzent z ponad dekadą doświadczenia na karku (i małym doświadczeniem w gamedevie) po prostu wiem, kiedy fundamenty są tak liche, że nie postawisz na nich solidnego zamku.
Pierwszy sezon Suicide Squad wylądował. To modelowy przykład tego, jak nie robić gry-usługi. Jest OKROPNY.
Pierwszy sezon Suicide Squad od kilku dni jest dostępny dla wszystkich posiadaczy gry. Kultyści nastawiali się na nowy wątek fabularny, nowe misje, nowe lokacje, nowe sprzęty oraz oczywiście nowego grywalnego legionistę, w postaci samego Jokera. Czyli soczysty kawał zawartości, dzięki któremu pokażą światu „to my mieliśmy rację!”. Zamiast tego dostali plaskiem prosto w policzek.
Pierwszy sezon Suicide Squad nie oddaje Jokera w ręce graczy tak po prostu. O nie. Aby do zdobyć, gracz musi wbić 35 poziomów nowej rangi, realizując wyzwania. Problem polega na tym, że to dokładnie te same wyzwania, co w podstawowej grze. Rocksteady nie dodało ŻADNEGO nowego typu misji. Tym bardziej ŻADNEGO nowego przeciwnika. Zmieniają się wyłącznie kolorki, wariacje i modyfikatory. Nie chcesz grindować? Możesz zapłacić 40 zł, dostając Jokera od razu.
Gracze zostali więc zmuszeni do grindu tych samych wyzwań, tymi samymi protagonistami, przez 3 - 6 godzin, w zależności od skuteczności. Po tym czasie odblokowują walkę z bossem, po której mają otrzymać Jokera. Cudowne jest to, że wielkie starcie to recykling konfrontacji z podstawowej wersji. Tylko model bossa jest inny, za to wszystkie jego ataki i mechaniki zostały zrealizowane metodą kopiuj - wklej. Niesamowite lenistwo.
W nagrodę za tę potwarz w końcu dostajemy Jokera i około 6 minut materiału filmowego, w którym Książę Zbrodni dołącza do Legionu Samobójców. Zdziwi się jednak ten, kto liczył na ciekawe relacje między Jokerem i Harley Quinn. Dawna para nie wchodzi w żadne interakcje. Nie rozmawia ze sobą. Członkowie Legionu są kompletnie obojętni na nowego członka drużyny. W Rocksteady nie zadbali o nowe linie dialogowe. To szokujące, bo duet Joker - Harley powinien być motorem napędowym całego sezonu, który ma wystarczyć graczom na… cztery miesiące?!
Zgadza się, kolejny sezon Suicide Squad pojawi się dopiero za cztery miesiące. To tak w kontekście tego, że wydawcy nie rozumieją filozofii gier-usług, ale zmuszają producentów do ich robienia. W Rockteady upierają się, że wydawca nie wymusił na nich gry-usługi i sami chcieli zrealizować taki projekt, ale dobrze wiemy, jak jest.
Uwielbiam siedzieć z drinkiem na balkonie i czytać, jak do kultystów Suicide Squad zaczyna docierać rzeczywistość.
Przez ostatnie miesiące grupa na platformie Reddit była miejscem, w którym fanatycy Rocksteady kultywowali wiarę. Wyczekiwali sezonu z Jokerem niczym mesjasza, mającego pokazać całemu światu, że to oni mieli rację. Tworzyli setki wpisów, szukając geniuszu producentów tam, gdzie nigdy go nie było. Kapitalna lektura, ale teraz jest jeszcze ciekawiej.
Od premiery sezonu z Jokerem nawet kultyści zdają sobie sprawę, że zostali zrobieni w balona. Czytanie wpisów wściekłych fanatyków, którzy zawiedli się na swoim mesjaszu, jest jak czytanie relacji osób którym udało się wyrwać z religijnego kultu, a teraz ostrzegają przed takimi wspólnotami innych ludzi.
Przykładowo, czytam relację gracza znajdującego się na liście stu najlepszych w całym Suicide Squad. Osoba przyznaje się, że broniła gry w sieci tak samo żarliwie, jak wbijała poziomy doświadczenia oraz rangi legionistów. Broniła jej nawet w realu, kłócąc się ze znajomymi. Wierzyła, że Rocksteady ma genialny plan na rozwój, rozpisany na lata niesamowitej zawartości. Właśnie wizja tego planu, nie gry per se, trzymała osobę przed ekranem. Ona wierzyła, bo chciała wierzyć. Po pewnym czasie musiała wierzyć dalej, tak silnie okopując się w roli obrońcy Suicide Squad.
Teraz wierny akolita czuje się oszukany. Nie jest to jednak poczucie nabicia w butelkę jak u zwykłego konsumenta, nabywającego wadliwy produkt. Gracz z TOP 100 jest dotknięty na znacznie głębszym poziomie. Oddał Suicide Squad masę czasu i uwagi, broniąc tego produktu jakby był jego własnym dziełem. Czuje się więc personalnie zdradzony. Jest wściekły. Podobnych wpisów na Reddicie są teraz dziesiątki.
Nie uważam się za złego człowieka, ale nie ma we mnie współczucia dla takich kultystów. Bronienie wytworów bezdusznej korporacji, stawiając na szali swój czas, swoje relacje i swój autorytet, jest niesamowitym idiotyzmem. Część graczy zdaje się jednak nie uczyć na błędach, niezależnie ile razy by się nie sparzyła. Dlatego biorę kolejny łyk drinka i rozpoczynam czytanie następnej relacji zrozpaczonego kultysty, którego wyimaginowana gra rozbija się o skały biznesowej rzeczywistości. Rewelacyjna rozrywka, polecam.