REKLAMA

Japonia dominuje świat gier. „Nasi” twórcy są zagubieni i przestraszeni

Najlepsze, najdłuższe, najpiękniejsze i najciekawsze. Japońskie gry wideo ponownie dominują popkulturę, podczas gdy zachodni deweloperzy wydają się zagubieni oraz zmęczeni.

Japonia dominuje świat gier. „Nasi” twórcy są zagubieni i przestraszeni
REKLAMA

Mamy dopiero marzec, a oferta gier na 2024 r. już teraz jest niesamowicie udana. Kiedy jednak przyjrzymy się tegorocznym hitom, zobaczymy, że ich lwia część pochodzi z Japonii. W tym samym czasie bliżsi nam kulturowo zachodni deweloperzy wydają się zagubieni i pozbawieni kreatywnego pazura.

REKLAMA

Piękny Tekken 8, ogromne Final Fantasy 7 Rebirth, uzależniająca Persona 3 Reload czy zaskakująco udane Like a Dragon: Infinite Wealth - to największe hity pierwszego kwartału 2024 r. Japońska ofensywa trwa nieprzerwanie, Azjaci sypią kapitalnymi produkcjami jak z rękawa.

Tymczasem najwięksi zachodni deweloperzy wydają się zagubieni. Pozbawieni inicjatywy. Skull and Bones nazywane przez prezesa Ubisoftu grą AAAA okazało się gigantycznym niewypałem. Kooperacyjny Suicide Squad to rozczarowujący potwór Frankensteina.

Skull and Bones

Honoru zachodnich deweloperów bronią tylko perełki pokroju Helldivers 2 i Prince of Persia: The Lost Crown.

Im mniejszy budżet, tym bardziej udana zachodnia produkcja. Gdy Suicide Squad i Skull and Bones spektakularnie zawodzą, honoru zachodnich producentów bronią gry tworzone przez mniejsze zespoły, za to pełne pasji. Do tego - co może najważniejsze - z twórczą swobodą, pozwalającą realizować własne wizje zamiast wytycznych wydawcy, wynikających z arkuszu Excela.

Sytuacji zachodnich producentów na pewno nie poprawia fala masowych zwolnień, przetaczająca się przez branżę gier od 2023 r. Inflacja, rosnące koszty produkcji, błędne decyzje kierownictw, ślepe podążanie za krótkotrwałymi trendami - wszystko to sprawia, że zachodnia branża gier to aktualnie obszar pełen niepewności oraz rozgoryczenia.

Helldivers 2

Co takiego mają Japończycy, czego nie ma Zachód? Dlaczego japońskie gry przeżywają renesans?

By w pełni zobaczyć, jak trudną drogą przebył japoński przemysł gier w ostatnim czasie, musimy się cofnąć do czasu PlayStation 3 i Xboksa 360. Azjaci znajdowali się wtedy w potężnym dołku. Nie potrafili odnaleźć się na nowych konsolach i w nowym systemie produkcji. Od dekad uczyli się tworzyć gry pod konkretną platformę. Teraz musieli budować uniwersalne byty do uruchomienia na PS3, X360 i PC.

Wejście w erę multiplatformowości oznaczało dla Japończyków utratę cząstki ducha. Za czasów Xboksa 360 popularność gier eksplodowała w Stanach Zjednoczonych, dlatego azjatyccy wydawcy naciskali na tworzenie tytułów którym bliżej gustom zachodnich odbiorców. Ta zmiana była wyraźnie wyczuwalna w specyfice takich gier jak Resident Evil 6, Final Fantasy 13 czy Tekken 6. Czuć było, że coś jest nie tak.

Nie wszyscy Japończycy ulegli jednak wpływom zachodniej branży. Gdy konserwatyści z From Software stworzyli Dark Souls, to zachodni gracze dopasowali się do unikalnego stylu rozgrywki, nie na odwrót. Okazało się, że nie trzeba iść na ustępstwa, by dogodzić amerykańskim i europejskim klientom. Przeciwnie - warto pozostać wiernym swojej wizji. Nawet jeśli ta zakłada notoryczne zabijanie postaci graczy na trujących bagnach, przez co chce się rzucać kontrolerem o ścianę.

Resident Evil 6

W czasach PlayStation 4 Japończycy wrócili do swoich zasad, a teraz ponownie królują jeśli chodzi o jakość.

Kultowe japońskie serie takie jak Final Fantasy, Resident Evil, Yakuza (Like a Dragon), Zelda czy Persona mają się dzisiaj lepiej niż kiedykolwiek. Sprzedają się rewelacyjnie, stanowią wzór jakości, a do tego nie rezygnują z kulturowej odrębności. Ich „japońskość” staje się siłą, chociaż dwie dekady temu mylnie uznawana była za wadę.

Przechodząc Final Fantasy 7 Rebirth jestem pod wielkim wrażeniem tego, jak bardzo odmienna kulturowo jest ta produkcja od typowych zachodnich cRPG. Momentami wręcz dziwaczna, z punktu widzenia konserwatywnego gracza polskiego, wychowanego na Call of Duty i FIFA. Jednak właśnie dzięki temu, że producenci ze Square Enix nie negują swojej spuścizny, ale ją otwarcie podkreślają, nowy Final jest wybitny. To solidny kandydat na grę roku.

Do tego dochodzi kwestia kadr. Podczas gdy w Europie i USA kolejne miesiące przynoszą tysiące zwolnień, japońskie korporacje dbają o czołowych producentów bardziej niż kiedykolwiek. Doskonałym tego przykładem jest ikona branży Shigeru Miyamoto, ojciec Mario i Zeldy. Zamiast udać się na zasłużoną emeryturę, Miyamoto zajmuje się w Nintendo mentorowaniem nowego pokolenia twórców, dbając o kreatywną ciągłość w korporacji.

Final Fantasy 7 Rebirth

Zachodni producenci są w mocnym dołku. Zwalniają, odsmażają kotlety i nie mają jasnej wizji.

Zwróćcie uwagę, że najlepsze zachodnie produkcje ostatnich miesięcy to te, które powstawały pod prąd amerykańskich oraz europejskich wydawców. Baldur’s Gate 3 zostało grą roku, bo serwuje klasyczną rozgrywkę cRPG, wbrew trendom gatunku. Helldivers 2 to oddolny fenomen, gdyż Sony nie wierzyło w przesadny sukces gry, zostawiając jej twórcom swobodę twórczą. Prince of Persia: The Lost Crown wyszło świetnie, bo cała uwaga Ubisoftu skupiona jest na większych projektach.

REKLAMA

Bycie zachodnim producentem gier w 2024 r. to spore wyzwanie. Niepewność o miejsce pracy łączy się z brakiem wyraźnej wizji na przyszłość. Wysokie koszty produkcji sprawiają, że zamiast odważnych projektów tworzy się sequele i remastery. Kreatywny pazur został zdarty, rozpaczliwie drapiąc o arkusze Excela wydawcy, podążającego za zmiennymi trendami: battle royale, extraction, auto-shooter.

Z tej perspektywy jestem przeszczęśliwy, że moje dzieciństwo przypadało na erę szarego PSX-a z lat 90. Grałem wtedy w Final Fantasy, Tekkena i Resident Evil, a po czterech dekadach mogę robić dokładnie to samo. Te serie są tak samo dobre - albo nawet lepsze - niż za czasów pierwszego PlayStation.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA