Owady to dopiero początek. Mięso wkrótce tylko z laboratorium
W Polsce dyskusja pod tytułem "owady kontra mięso" nawet przez chwilę nie miała charakteru kulinarnego. Od razu była to walka o tradycję i obyczaje. Ideologiczny spór nie powinien jednak przysłonić najważniejszego pytania: co będziemy jeść w przyszłości? Bo to, że na talerzu lądować będzie to samo co teraz, jest w zasadzie niemożliwe.
Dziwnym trafem problem jadalnych robali przyfrunął do nas ze wschodu. Chociaż temat wcale nie jest nowy, to dziś nabrał na znaczeniu, niedługo po tym, gdy pojawił się w rosyjskich propagandowych mediach. Chociaż różnej maści wichrzyciele robią z tego użytek, to nie traktowałbym tej dyskusji wyłącznie jako jeszcze jeden efekt działań profesjonalnej armii trollów i niestety pożytecznych idiotów. Jedzenie w kulturze jest czymś znacznie ważniejszym i faktycznie pojawienie się robaków na polskich czy nawet europejskich stołach to prawdziwy przewrót.
Steel Carolyn, autorka książki "Sitopia. Jak jedzenie może ocalić świat" słusznie zauważa, że "dom to odpowiedź na krajobraz ukształtowany przez wyobrażenie, jak żyć". Zawsze tworzy go zaś jedzenie. Jesteśmy tym co, jemy, a jeszcze częściej – tym, co jedliśmy, bo to tworzy nasze wspomnienia, szczególnie te pozytywne. Pod tym względem "obrona mięsa", a także strach przed nowymi formami przyjmowania białka, wydają się nawet dość zrozumiałe.
Zmiany klimatyczne wykoszą tradycję
To napisawszy muszę od razu dodać, że obecna kultura jedzenia mięsa ma niewiele wspólnego z tak chronioną tradycją. Co więcej, trudno znaleźć dziś jakikolwiek zjadany produkt, który nie zmieniłby się przez lata. Cytowana autorka "Sitopii" podkreśla, że np. współczesna marchewka na niewiele wspólnego z tą chrupaną w pierwszej połowie XX wieku. Dane z British Medical Research pokazują, że w okresie 1940-1991 z marchewek ubyło średnio 75 proc. miedzi i magnezu, 46 proc. wapnia i 46 proc. żelaza.
Zmiany dotykają też wielbionego mięsa. Fakt, że zwierzęta karmi się dziś inaczej, doprowadził do tego, że bydlęta produkują więcej kwasów tłuszczowych omega-6, których w obecnej diecie i tak mamy pod dostatkiem, zamiast pożądanych dla nas omega-3. Ekolodzy i mięsożercy tak naprawdę powinni podać sobie ręce: zbytnie ingerowanie człowieka w rolnictwo i sposób produkowania żywności nam szkodzi.
- Przyzwyczailiśmy się traktować chleb żytni, pierogi ruskie i sznycle jako elementy budujące naszą tożsamość, niczym literatura albo wspólna przeszłość. Tymczasem, jeżeli zmienimy uprawy – pojawią się np. inne odmiany zbóż – zmienią się smaki potraw do tej pory uznawanych za tradycyjne. I nie będzie powrotu do tego, co było. W skali zmian globalnych inny smak chleba to właściwie drobiazg. Jeśli jednak popatrzeć na to, do czego większość z nas jest przyzwyczajona, to znaczy więcej, niż nam się wydaje – mówił w rozmowie z miesięcznikiem "Znak" Zbigniew Michał Karaczun, dr hab. inż., sozolog i ekolog.
Na tym polega zabawny – choć to "śmiech przez łzy" – paradoks. Obrońcy tradycji sprzeciwiają się jakimkolwiek zmianom prowadzącym do zredukowania liczby spożycia mięsa, choć właśnie ten przemysł będzie miał na sumieniu to, że powrotu do przeszłości nie będzie i nasza kuchnia zmieni się nie do poznania.
Można zrozumieć, że wizja zjadania robaków – pamiętajmy jednak, że ostatnia dyskusja dotyczyła tak naprawdę... mączki z owadów – budzi sprzeciw, bo nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni kulturowo, jak np. do jedzenia koniny. Jednak z puntu widzenia zdrowotnego taka dieta miałaby faktycznie plusy. Larwy chrząszcza zawierają trzy razy więcej białka niż wołowina, zaś świerszcze mogłyby pomóc nam w niedoborach wapnia. " Owadzie białko ma przyzwoitą strawność na poziomie 76 – 96%, którą poprawia usunięcie chityny" – zauważa Damian Parol.
Za robakami przemawiają też kwestie środowiskowe. Na portalu Crazy Nauka Piotr Stanisławski podkreśla, że "średnio na wytworzenie 1 kg masy ciała owady zużywają tylko 10% pokarmu, powierzchni i wody i emitują tylko 1% gazów cieplarnianych w porównaniu z wołowiną".
Jeżeli nie ograniczy się zasobożernej produkcji mięsa, czeka nas o wiele poważniejsza dyskusja
Kłótnie o to, czy spożywać robaki, to pikuś przy debatach o mięsie z probówki. To laboratoryjne już uzyskało w Stanach Zjednoczonych zgodę na masową sprzedaż – wprawdzie od jednego producenta, ale to przełom. Tak powstałe jedzenie też nie jest niczym nowym, nawet giganci z branży technologicznej finansowali spółki zajmujące się badaniami i produkcją, ale trzeba było lat, aby jego stworzenie było opłacalne.
Jest o co walczyć, bo np. niektóre szacunki naukowców pokazywały, że z komórek tylko jednej krowy można byłoby przygotować 175 mln burgerów. Na łamach "Znaku" Krzysztof Kornas, kurator Festiwalu Przemiany odbywającego się w Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, przekonywał, że mięso z laboratorium byłoby transparentne, w porównaniu do tego, jak produkuje się je teraz: w zamknięciu, z dala, w skandalicznych warunkach. Z pobierania komórki czy tworzenia kawałka mięsa można by robić show, oglądane przez chętnych.
Mogę się jednak domyślać, że sam fakt, że jedzenie powstałoby laboratoryjnie, wywołałoby nie tylko u nas sporo oburzenia. Ale nie tylko dlatego temat jest kontrowersyjny. Cytowana wcześniej autorka "Sitopii" obawiała się, że w firmy tworzące nowe mięso inwestują bogacze z Doliny Krzemowej. Czyli ludzie, którzy już mają olbrzymi wpływ na nasze życie, a za chwilę będą jeszcze decydowali o tym, co i jak jemy.
Z tego też względu z dystansem należy podchodzić do pomysłu drukowania jedzenia – choć jak pokazują przykłady, możliwe jest wydrukowanie smakowitej, choć sztucznej wołowiny. Jedno jest niewątpliwie pewne: od zmian trudno będzie uciec. Można jedynie żałować, że kłócące się dziś strony nie zawsze zauważają, że tak naprawdę wróg jest jeden: działalność człowieka i masowa produkcja, które prowadzą do wyniszczenia planety.