Chcesz powrotu mięsnej cywilizacji? Wróć do tradycji, zamiast walczyć z sojowymi kotletami
„Gdy produkt z soi udaje mięso i jedna z sieci handlowych nazywa go stekiem to może oznaczać jedno: ta cywilizacja musi upaść” – napisał niedawno na Twitterze Jacek Zarzecki, prezes Polskiego Związku Hodowców i Producentów Bydła Mięsnego. Jest prosty sposób, żeby zachować cywilizację. Wcale nie jest nim walka z wegetarianami.
Część internetu miała z tej kruchej cywilizacji niezły ubaw, ale warto nad jej istnieniem pochylić się na poważnie. Tym bardziej że obrońcy mięsnej dominacji walczą choćby na poziomie Unii Europejskiej, dzielnie broniąc kotletów, tatarów i innych parówek przed roślinnymi zamiennikami chcącymi nazywać się podobnie.
Tymczasem jeśli cywilizacja miałaby opierać się na mięsie, już dawno by upadła
A na pewno na terenach należących do Polski musiałaby przynajmniej chylić się ku upadkowi. Przez wieki mięso zarezerwowane było dla najbogatszych. Chłopi jedli mięso rzadko i to na dodatek lichej jakości. Szlachta czy królowie – więcej i lepiej. Historycy do dziś spierają się, ile w Polsce było szlachty, a ilu chłopów pańszczyźnianych. Niektóre źródła mówią nawet o 90 proc. tych drugich, co oznaczałoby, że większość z nas ma pańszczyźniane korzenie, choć nie zgadza się z tym np. Kacper Pobłocki, autor książki „Chamstwo”.
Jeśli ktoś, jedząc dziś schabowego, wyobraża sobie siebie jako potomka elit, które biesiadowały przy stole, to Magdalena Kasprzyk-Chevriaux wybija ten obraz z głowy. Jej książka „Sztukamięs ze szlachtuza. Nieopowiedziana historia mięsa” jest wartościowa nawet dla zatwardziałego weganina, bo pokazuje, co w jedzeniu mięsa jest tak naprawdę… nie tak.
Polskie mięso i cała cywilizacja na nim oparta to mit
Owszem, je się mięso od wieków, ale zupełnie inne i zupełnie inaczej niż teraz. Przez wieki na polskich stołach rządziły kapłony, czyli utuczone i przede wszystkim wykastrowane koguty. Takie okazy były więc większe od „normalnych” i ociekały tłuszczem.
W pierwszej polskiej książce kucharskiej Stanisława Czernieckiego znaleźć można było wiele różnorodnych przepisów na kapłona. Autor proponował podawać go z chrzanem, kawiorem, grzankami albo sarnimi kiełbasami.
Czy ktoś dzisiaj słyszał o kapłonach? Raczej nieliczni
Innym popularnym przez wieki daniem była w Polsce gęś, którą dzisiaj próbuje się przywrócić do życia przy okazji 11 listopada i św. Marcina, ale to wciąż raczej rarytas. Tymczasem jak pisze Magdalena Kasprzyk-Chevriaux, w samej tylko międzywojennej Warszawie istniała gęsia giełda, na której sprzedawano w sezonie 3 mln ptaków! Dziś spożycie tego ptaka na głowę rocznie wynosi raptem 300g. A to i tak lepszy wynik niż przed laty, kiedy przeciętny Kowalski wcinał 17g gęsiny w roku.
Paradoksalnie Polska jest jednym z ważniejszych producentów gęsiny w Unii Europejskiej. Po przeczytaniu książki „Sztukamięs ze szlachtuza. Nieopowiedziana historia mięsa” ta rozbieżność wcale nie dziwi. To właśnie największy problem, jaki można mieć współcześnie z mięsem i jedzeniem ogólnie: rozjechało nam się to, jak produkuje się żywność i jak się do niej podchodzi. Nie jemy lokalnie, a zwierzyna podróżuje z jednego krańca świata na drugi.
Autorka książki „Sitopia. Jak jedzenie może ocalić świat”, Carolyn Steel, zrzuca winę na masową produkcję jedzenia i rozkwit szkodliwych dla zdrowia, ale tanich i szybkich gotowych dań.
Jedzenie tak ważne dla życia pod względem fizycznym i psychicznym, stało się wręcz przykrym obowiązkiem
Obie te publikacje to coś w rodzaju aktu oskarżenia dla przemysłu żywnościowego. W Polsce swoje zrobiła komuna, która musiała zmagać się z mięsnymi niedoborami, ale też z powodów ideologicznych rezygnowała z dawnych tradycji. Tyle że w „wolnej Polsce” wcale nie chciano – i do dziś się nie chce – odrestaurować dawnych zwyczajów, za to Polacy zajadają się drobiem z brojlerów czy świniakami z ubojni, które żyją krótko i w skandalicznych warunkach.
Czytając „Sztukamięs ze szlachtuza. Nieopowiedziana historia mięsa” nawet ktoś, kto nie jada mięsa, może zatęsknić za czasami, jak dawniej traktowano zwierzęta. Jasne, też się je zabijało, owszem, nie zawsze miały idealne do życia warunki – jak wieprzowina czy gęsi, które przepędzane były dosłownie po całej Europie, by tak dostarczyć je na rynek zbytu. Ale jednocześnie mięso było elementem tradycji, a samo jedzenie faktycznym spoiwem. Gęsinę, wieprzowinę czy inne frykasy spożywano na setki różnych sposobów, w zależności od regionu. Jakże biednie wygląda dzisiejsze polskie menu: tak samo nudne.
Sztuczne mięso raczej nas nie uratuje
Mimo że milarderzy chcą postawić na sztuczne mięso – niby w celach ekologicznych – jest to raczej pogłębianie problemu niż jego rozwiązywanie. Jak słusznie zauważa Steel, fakt, że ludzie z Doliny Krzemowej tak chętnie inwestują w mięso z probówki, powinien nas niepokoić. Czy chcemy, aby ludzie odpowiedzialni za tak wiele kwestii w naszym życiu, mieli na dodatek wpływ na jedzenie?
Ale równie ważne jest to, że sztuczne mięso zmienia tylko to, co jemy, a nie jak jemy. Zarówno Steel, jak i Kasprzyk-Chevriaux zauważają odejście człowieka od przyrody, co ma dewastujący wpływ na środowisko. Tymczasem jedzenie faktycznie może zmienić świat.
Wyobraźmy sobie, że masowo rezygnujemy z wspierania prężnie działających rzeźni, stawiając na to, co wyprodukowane zostało lokalnie. To całkowicie zmienia nasze myślenie o świecie, wywraca do góry nogami rządzące nim prawa i zasady. To dlatego jest to tak utopijna wizja, ale wcale nie nieprawdopodobna, jeśli spojrzymy na rewolucję, jaką przeszło piwo, kawa czy powoli też jedzenie z coraz większym udziałem na rynku wegetariańskich alternatyw.
Dotychczas osoby, które chcą powrócić do dawnych zwyczajów i wskrzesić jedzenie w Polsce kapłonów, wieprzowiny czy gęsiny mają pod górkę i przegrywają z kurczakami kosztującymi 3,49 zł za kilogram. Ale może to właśnie ich powinni wspierać ci wszyscy mięsożercy, odwołujący się do tradycji i podstaw cywilizacji. A nie do weganów, którzy stanowią ułamek rynku i w gruncie rzeczy zależy im na tym samym: aby zakończyć działanie mięsnych potentatów nieszanujących zwierząt.