REKLAMA

Zrzucili przez przypadek bomby atomowe. Trudno uwierzyć, ale to wydarzyło się naprawdę

Wypadki się zdarzają. Nawet te z bronią jądrową. Niektóre z nich spowodowane były przypadkowym pociągnięciem dźwigni zwalniającej bombę atomową.

bomba atomowa
REKLAMA

11 marca 1958 r. z Bazy Sił Powietrznych Hunter wystartował bombowiec Boeing B-47E-LM Stratojet należący Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. W sumie cztery takie samoloty miały polecieć do Wielkiej Brytanii w ramach operacji Snow Flurry.

REKLAMA

Operacja ta była regularnym ćwiczeniem, w ramach którego bombowce B-47 Stratojet z bombami atomowymi na pokładzie leciały z Karoliny Południowej do Europy. Tam wykonywały pozorowane zrzuty bomb ćwicząc atak na flotę lub wojska lądowe Związku Radzieckiego. Następnie maszyny lądowały w amerykańskich bazach w Afryce Północnej.

Był to czas kiedy wybuch wojny jądrowej brano zupełnie na poważnie, w związku z tym samoloty zabierały na pokład prawdziwe bomby.

Tak też było feralnego 11 marca 1958 r. Wkrótce po starcie kapitan Bruce Kulka został wysłany do strefy komory bombowej. Był nawigatorem i bombardierem, jednym z trzech członków załogi. Miał sprawdzić czy wszystko jest w porządku, dowódca dostał bowiem odczyt z systemu pokładowego z informacją, że coś jest nie tak z blokadą bomb. 

Kiedy Kulka dotarł do bomby, chciał podciągnąć się, żeby dokładnie sobaczyć wszystkie zabezpieczenia. Przez przypadek chwycił jednak dźwignię awaryjnego zrzutu bomby.

3,5 metrowa, ważąca 3900 kg bomba atomowa Mark 6 spadła na drzwi komory bombowej B-47, a ciężar wypchnął je na zewnątrz. Bomba miała moc 160 kt czyli 10 razy większą niż ta zrzucona na Hiroshimę. 4600 m niżej dwie siostry, sześcioletnia Helen i dziewięcioletnia Frances Gregg, wraz ze swoją dziewięcioletnią kuzynką Ellą Davies, bawiły się w lesie. 180 m dalej znajdował się domek, który wybudował dla nich ojciec, Walter Gregg. Właśnie w ten domek uderzyła bomba.

 class="wp-image-3168534"
Bomba Mark 6

Konwencjonalne materiały w bombie atomowej eksplodowały. Wybuch był olbrzymi i pozostawił krater szerokości 21 m i głębokości 11 m. Do najgorszego nie doszło, bo bomba nie była w pełni uzbrojona. Rozszczepialny rdzeń jądrowy był przechowywany w innym miejscu samolotu. 

Trzy dziewczyny zostały ranne w wyniku eksplozji, podobnie jak Walter, jego żona Effie i syn Walter Jr. Siedem pobliskich budynków zostało uszkodzonych. 

Incydent trafił na pierwsze strony gazet w USA i za granicą. Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych zostały pozwane przez rodzinę ofiar, która otrzymała 54 tys. dolarów odszkodowania (równowartość 507 tys. dolarów w 2021 r.). 

Bomba zrzucona na Albuquerque

To nie był jedyny przypadek kiedy bomba atomowa została zrzucona w taki właśnie sposób. 22 maja 1957 r. samolot B-36 przypadkowo spuścił bombę wodorową na Albuquerque w Nowym Meksyku.  Tego dnia załoga bombowca B-36 Peacemaker miała przetransportować bombę Mark 17 z Teksasu do bazy w Albuquerque.

 class="wp-image-3168525"
Bomba Mark 17

Bomba Mark 17 była największą bronią termojądrową, jaką kiedykolwiek wyprodukowały Stany Zjednoczone. Ten gigant miał 7,5 m długości i ważył ponad 21 t. Moc wynosiła 21 megaton czyli ponad 700 razy więcej niż podczas ataku na Hiroszimę i Nagasaki. Mark 17 mogła spalić wszystko w promieniu 18 km i nazywana była "zabójczynią miast". Była to najpotężniejsza broń produkowana seryjnie.

Pechowego 22 maja 1957 r. bombowiec B-36 z bombą Mark 17 na pokładzie zbliżał się do celu. Załogę samolotu stanowiło aż 15 osób. Nie jest jasne dlaczego nawigator samolotu, porucznik Bob Carp, został wysłany do komory bombowej. Zapewne miał sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Pewne jest natomiast, że gdy Carp znajdował się na miejscu, samolot wpadł w turbulencje.

 class="wp-image-3168528"
Koło bombowca B-36

Żeby uniknąć upadku nawigator odruchowo chwycił się tego co było najbliżej. Pech chciał, że była to rączka dźwigni zwalniającej bomby w trybie awaryjnym. Według późniejszych relacji uwolniony od ciężkiego ładunku samolot wzbił się w niebo, w ciągu kilku sekund wznosząc się na wysokość ponad 400 m. Jeden z członków załogi, który znajdował się w pobliżu ogona samolotu krzyknął "Bomby poszły!". 

Tymczasem porucznik Carp wydostał się z komory bombowej, wykrzykując: "Niczego nie dotknąłem! Niczego nie dotykałem!". Operator radia w B-36 wysyłał gorączkowe wezwanie pomocy do bazy, mówiąc przerażonemu operatorowi wieży: "Zrzuciliśmy bombę wodorową!".

Na szczęście nie doszło do wybuchu jądrowego, ale konwencjonalne materiały wybuchowe pozostawiły na terenie należącym do Uniwersytetu Nowego Meksyku krater o głębokości 4 m i szerokości 8 m. Materiał radioaktywny został rozproszony w promieniu niemal dwóch km od miejsca upadku bomby. Jedyną ofiarą wypadku była krowa, która pasła się w tym czasie na terenie kampusu. Skażona gleba została wykopana i usunięta, a materiał radioaktywny zebrany i utylizowany.

W obu przypadkach nie doszło do najgorszego ponieważ podczas lotów plutonowy rdzeń były zawsze przechowywane oddzielnie, aby uniknąć dokładnie takich sytuacji. Bez rdzenia nie mogła zostać zapoczątkowana reakcja łańcuchowa prowadząca do wybuchu bomby atomowej. Załoga instalowała rdzeń w bombie dopiero po otrzymaniu rozkazu.

Przeczytaj także:

REKLAMA

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA