Minister Edukacji to nam się udał. Czarnek nie widzi różnicy między Pegasusem, a profilowanymi reklamami w necie
Przemysław Czarnek podczas rozmowy w Programie 1 Polskiego Radia stwierdził, że komisja ds. inwigilacji jest absolutnie niepotrzebna, bo „jesteśmy cały czas inwigilowani w świecie internetu”. Postanowiliśmy zatem doedukować Ministra Edukacji i wykazać, że granica między inwigilacją służb, a „inwigilacją” internetową wcale nie jest taka cienka, jak się Ministrowi wydaje.
Gwoli przypomnienia – miłościwie nam panujący politycy zadecydują niebawem, czy powstanie komisja ds. inwigilacji. Wniosek o powołanie takiej komisji złożył lider Kukiz 15, Paweł Kukiz, a przedstawiciele innych klubów i kół opozycyjnych się pod nim podpisali. To oczywiście pokłosie ujawnienia faktu, iż politycy opozycji (i nie tylko) byli podsłuchiwani przy użyciu narzędzia Pegasus, o czym więcej można przeczytać w poniższych tekstach:
Minister Edukacji przeciwny komisji ds. inwigilacji.
Zapytany o komisję ds. inwigilacji, Przemysław Czarnek zadeklarował, iż zagłosuje zgodnie z linią partyjną, czyli zapewne przeciwko jej powołaniu. Nie pozostawił za to żadnych wątpliwości co do swojej prywatnej opinii w temacie:
Innymi słowy, zdaniem Ministra Edukacji nie ma wielkiej różnicy między „śledzeniem” w internecie, a inwigilacją przez służby państwowe. I w ogóle o co nam chodzi, skoro śledzi nas Google, to rząd PiS też może, wielkie mi halo. Jednak komisja, którą chce powołać Paweł Kukiz, nie dotyczy plików cookies, lecz prawdziwej inwigilacji. Dla Przemysława Czarnka granica między jednym a drugim może być cienka, ale w rzeczywistości cienka to jest wiedza Ministra Edukacji w zakresie tego, jak działa internet. Do tego dodajmy, że skoro Ministrowi Edukacji się wydaje, że jego telefon jest inwigilowany, to może jednak warto coś z tym zrobić. Tak tylko mówię.
Czy się różnią ciasteczka od inwigilacji?
To, co Przemysław Czarnek nazywa „inwigilacją w internecie”, to w istocie działanie tzw. ciasteczek, czyli plików cookies. Dodajmy, że od wielu lat wchodząc na każdą ze stron internetowych musimy wyrazić zgodę na ich działanie, więc jeśli nam się ono nie podoba, to możemy po prostu nie skorzystać. Abstrahując jednak od tego faktu – pliki cookies oczywiście na swój sposób nas „śledzą”. Takie jest ich podstawowe zadanie. Te maleńkie pliki mogą zbierać informacje takie jak np. dane o odwiedzanych przez nas witrynach, wypełnianych polach informacyjnych czy ustawieniach danych witryn.
Minister Edukacji przywołuje przykład reklam butów, które się nam wyświetlają, jeśli poszukujemy w internecie butów. Drogi Panie Ministrze, tak właśnie mają działać pliki cookies i dlatego są tak cennym narzędziem w marketingu. Gdy interesuje Pana temat X, dzięki plikom cookies z odwiedzonych witryn reklamy tego, co Pana interesuje, są wyświetlane w wszędzie tam, gdzie dana strona internetowa korzysta z tzw. reklam programmatic, czyli reklam zautomatyzowanych, wyświetlających (zazwyczaj) to, co automatowi podsuną dane zebrane przez ciasteczka.
Czy to złe? Zgodzę się z Ministrem Czarnkiem, że to na swój sposób forma inwigilacji, bo strony internetowe de facto śledzą każdy nasz ruch w sieci, by potem w precyzyjny sposób „celować” reklamy i namawiać nas do zakupów. Są to do tego mechanizmy wysoce nieprecyzyjne – czasem wystarczy, że raz obejrzymy jakiś produkt, zupełnie przypadkiem, a potem Google i spółka przez tydzień serwują nam powiązane z tym produktem reklamy (albo serwują nam je przez tydzień po tym, jak już dany produkt kupimy).
Jeśli jednak chodzi o realną szkodliwość tego typu działań, to postawiłbym je w jednym rzędzie ze wszystkimi taktykami marketingowymi w świecie rzeczywistym, choćby sprzedażą impulsową przy kasie, hostessach rozdających darmowe sample produktu, by nakłonić nas do zakupu czy budkach z jedzeniem w supermarkecie, które mają pobudzić nam kubki smakowe i nakłonić do kupienia większej ilości jedzenia, niż naprawdę potrzebujemy. Czy to niecne zagrywki? Oczywiście. Ale nie można powiedzieć, by były tak szkodliwe, jak np. przymuszenie do zakupu szantażem lub kradzież. A mniej więcej do tego porównuje pliki cookies Minister Edukacji, stawiając je w jednym rzędzie z Pegasusem.
W pewnych kręgach niewiedza nie przystoi.
Być może użycie Pegasusa jest legalne w majestacie prawa, są odpowiednie organy, które to ocenią. Być może polski, czy jakikolwiek inny rząd ma w uzasadnionych przypadkach prawo, a nawet powinność wykorzystania takich narzędzi, by chronić swoich obywateli. Jest jednak ogromna, potężna, rozległa granica między inwigilacją rządową, o której podsłuchiwany czy podsłuchiwana nie ma pojęcia, a plikami cookies czy też „śledzeniem” w internecie, na które każdy z nas dobrowolnie wyraża zgodę i które można – z pewnym wysiłkiem, ale jednak – wyłączyć.
Zdaniem Ministra Edukacji wszystko jest w porządku, bo skoro godzimy się na wyświetlanie targetowanych reklam, to dlaczego mielibyśmy mieć problem ze śledzeniem przez służby. Ano dlatego, że targetowane reklamy są zagrożeniem co najwyżej dla naszej samokontroli i zawartości portfela, którą możemy wydać na niepotrzebne bzdety. Nikt nas za to nie wsadzi do więzienia i nikt nie wykorzysta naszych decyzji zakupowych przeciwko nam. Proces pozyskiwania tego typu danych przez ciasteczka jest kompletnie zautomatyzowany i w normalnych warunkach nie są one wykorzystywane na szkodę „śledzonych” osób, lecz na ich korzyść.
Jeśli Minister Edukacji uważa, że między rządową inwigilacją a internetowym „śledzeniem” jest cienka granica, to jedyne, co możemy zrobić, to odesłać go do szkolnej ławy, by sam się doedukował. Oczywiście błądzić jest rzeczą ludzką; na pewnych stanowiskach niewiedza jednak nie przystoi, zwłaszcza w temacie, którego choćby elementarne podstawy Minister Edukacji (i każdy inny człowiek, tak po prawdzie) powinien mieć w małym paluszku. Istnieje też oczywiście możliwość, że Minister Edukacji wcale nie jest niewykształcony, lecz cyniczny i wyrachowany, ale przecież to by nie było w stylu polityka na tak wysokim szczeblu, prawda?