Czy prezydent musi być z wyboru? Może lepiej zrobić konklawe albo "Igrzyska śmierci"? 

Wybieranie "mniejszego zła" jest zwyczajnie nieskuteczne. Może powinniśmy zrezygnować z głosowania? Nie chodzi o odmowę udziału w nim, ale o definitywne zakończenie tego cyrku i konkursu piękności w jednym.

Czy prezydent musi być z wyboru? Może lepiej zrobić konklawe albo "Igrzyska śmierci"? 

Ostatnio zdałem sobie sprawę, że siedzę w swoim pokoju tak długo, że zdążyłem już zapomnieć, co właściwie dzieje się na zewnątrz. A teraz, gdy z przebłyskami wiosny otwieram okno, wraz z powietrzem zaczynają do mnie docierać głosy, które reklamują kolejne osoby wyborcze jak przekupki wyroby na targu. Atakuje mnie nie tylko głos. Cierpi i mój wzrok, bo gdy wyjrzę przez okno, widzę plakaty z hasłami głupimi i błędnie zapisanymi.

"Silna bogata Polska" (bez poprawnie politycznego przecinka); "Łączy nas więcej" (jak ze spotu telefonii komórkowej sprzed dwóch dekad); "To ludzie są najważniejsi" (wszyscy? W Polsce?); "Cała Polska naprzód" (jakbyśmy na nowo budowali Nową Hutę). W głowie niespodziewanie włącza mi się Turnau, który nuci, że "nikomu nie ufa, nikomu nie wierzy". 

Wybory zawsze wywołują u mnie trigger warning. Chyba nie zdążyłem jeszcze odchorować tych ostatnich prezydenckich, kiedy Duda w swojej kampanii szczuł na LGBT-y, udając, że mówi o "ideologii", a nie o ludziach, których uważa za osoby drugiej kategorii w stylu starego, dobrego roku 1968.

Pamiętam, że wówczas Trzaskowski pozował ze swoim buldożkiem francuskim, chcąc wyglądać luzacko jak Justin Trudeau i cieszyć oko swojej wielkomiejskiej, uprzywilejowanej bańki. I choć przy stawianiu krzyżyka na karcie wyborczej miałem silne poczucie, że Rafał, gdyby tylko mógł, wyprzedałby kraj deweloperom i kazałby mi mieszkać w patokawalerce za grube tysiące miesięcznie, wybrałem "mniejsze zło".

Niewiele lepsze wrażenie pozostawiły po sobie wybory parlamentarne w 2023 roku, które przecież silnie oddziaływują na tegoroczne, prezydenckie; bo te z kolei mają być dokończeniem odpisowienia Polski i powrotu na demokratyczne łono Europy. 

Nie wiem, czy "dokończenie" to dobre słowo, bo ta koalicyjna zmiana na dobre chyba jeszcze się nie zaczęła, a jeśli już to z opłakanym skutkiem (aż 50 proc. Polek i Polaków w kwietniowym badaniu CBOS nie było zadowolonych z sytuacji w kraju). Nic dziwnego, że Trzaskowski, głowa państwa wannabe, w swojej tegorocznej kampanii rzadko nawiązuje do retoryki Tuska z 2023 roku. A obecny premier – pamiętamy! – sypał wtedy obietnicami jak z rękawa. Chociażby związki partnerskie (a te są dla mnie, jako geja w 15-letnim związku, kluczowe) miały być priorytetem na pierwsze miesiące rządzenia. Ważne były, ale tylko dla ministry Kotuli. Dla społeczności LGBTQ+ (ale nie tylko dla niej!) Tusk jest jak Lando dla Hana Solo w "Gwiezdnych wojnach". Szybko zdradził nas z Imperium (o twarzy Kosiniaka-Kamysza). Może z – mimo wszystko przychylniejszym – prezydentem, premier naprawi swój błąd? Może to naiwne myślenie, że nastąpi jakieś przebudzenie mocy (i dobrej woli). 

Trudne sprawy

Kiedy więc Maja Heban, członkini organizacji Miłość Nie Wyklucza, zaproponowała mi udział w akcji "18 maja oddaję głos, póki go mam", której celem jest zmobilizowanie polskiej społeczności LGBTQ+ do pójścia na wybory prezydenckie, w pierwszej chwili chciałem odmówić.

W krótkim filmiku, bez rzucania nazwiskami, miałem powiedzieć, dlaczego zamierzam głosować i dlaczego (choć rząd ma LGBT-ów, ale też cis hetero kobiety i osoby migranckie w głębokim poważaniu) warto pójść w moje ślady. A co jeśli nie wierzę, że cokolwiek da się ugrać?

Nagrałem filmik, bo skoro mogę głosować, powinienem to zrobić i, przynajmniej w pierwszej turze, postawić krzyżyk przy nazwisku osoby, z której postulatami jest mi po drodze. Jednocześnie jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że głosujący – spoiler alert! – na lewicę jest dziś jak aktywista przykuwający się łańcuchami do zapuszczonego squatu w ramach protestu przed buldożerami gentryfikatorów. Tyle tylko, że w tej układance walącym się budynkiem są prawa człowieka, a swoje buldożery wysyłają skrajny konserwatysta, "bążur" i nacjonalista. Wszyscy oni mają znaczące poparcie większości. 

We wspomnianym filmiku, choć mówię z serca, wyobrażam sobie utopię. 

Zaczynają do mnie docierać głosy, które reklamują kolejne osoby wyborcze jak przekupki wyroby na targu fot. Shutterstock / Master1305

Paradoksalnie, bo przecież równych praw i ochrony przed nienawiścią dopatrzyć się możemy w piramidzie potrzeb Maslowa. Tymczasem dziś są one passé. Zatem pozostaje nam tylko zwinąć protestacyjne manatki i ponownie próbować wybrać "mniejsze zło".

Ale co to za decyzja? Skoro w tych wyborach prezydenckich, ale de facto już od 2005 roku, tak naprawdę wybieramy między dwiema partiami, PiS i PO/KO (choć nie można pominąć Konfederacji; przecież sondażowe blisko 14 proc. głosów poparcia dla Mentzena powinno w drugiej turze "przejść" na innego kandydata).

Natomiast to, co wyróżnia tegoroczne wybory, to, mam wrażenie, pośpieszne brunatnienie, a przez to unifikacja (do pewnego stopnia) trzech głównych kandydatów. Prawicowe ciągoty są jak uniwersum popularnej franczyzy: skoro komuś innemu udało się coś z niej z sukcesem sprzedać (czyt. zmotywować elektorat), dlaczego by tego nie powtórzyć, nie rozciągnąć na kolejny sezon? Horror z migrantami zombie, thriller o roszczeniowych Ukraińcach, komedię omyłek z ukrywaniem tęczowej flagi, dramat "Zielony Ład jak kromka chleba". A może paradokumentalny serial, w którym dialogi są drętwe jak przemowy polityków? Pomysłów jest na pęczki.

Dyktatura koniunktury 

Dziennikarka Katarzyna Przyborska w tekście dla Krytyki Politycznej "2 czerwca obudzimy się w brunatniejszej Polsce" zauważa, że kampania wyborcza nie mówi nam nic o tym, jak kandydaci widzą przyszłość kraju ani co chcą zrobić jako prezydenci. Pokazuje raczej, które sztaby lepiej ogarniają sondaże, kto potrafi skuteczniej manipulować opinią publiczną, jej strachami i niechęciami, wreszcie wyczuć, gdzie leży środek sceny politycznej, by zepchnąć z niego przeciwników. A takie rasistowsko-homofobiczne wycieczki polityków i polityczek wpływają na szanujących ich opinię wyborców. Na koniec Przyborska dodaje, że nawet jeśli wygra kandydat obozu liberalnego, to 2 czerwca obudzimy się w trochę innej, bo bardziej brunatnej, Polsce.

Potrzebujemy innego autorytetu, który przemawiałby w obronie wartości równie skutecznie, co ci, którym na rękę jest sianie zamętu. Taką osobą mogłaby być pewnie Magdalena Biejat, popierająca prawa kobiet i prawa pracownicze, chcąca poprawy jakości i dostępności opieki zdrowotnej, niepłosząca się na widok tęczy, wreszcie będąca za legalizacją aborcji do 12 tygodnia ciąży. Dobra lista, choć wiadomo: życzeniowa. Natomiast jej blisko 6-procentowe poparcie w sondażach wskazuje raczej, że Polacy i Polki w nosie mają progresywno-prospołeczną korektę kursu rządu. Wiem, że Biejat nie gra o władanie Polską, tylko o zwiększenie znaczenia Lewicy w rządzie. Żaden ze mnie politolog, bardziej Kubuś fatalista. Większość koalicyjna jest jak Drew Barrymore w "Pięćdziesięciu pierwszych randkach"; jej pamięć trwa tylko dobę. 

Dlaczego nie możemy złamać duopolu politycznego? Wiem, że to pytanie zbyt obszerne, by odpowiedzieć na nie w tym tekście. Natomiast być może choć trochę winę ponoszą za to medialne autorytety, które sukcesywnie, przed każdymi wyborami, tłuką nam do głów: "Głos na lewicę to głos wyrzucony w błoto" (tak, mówię o lewicy, bo nie sądzę, że głosowanie na faszyzm – lub eufemistycznie, na skrajnych konserwatystów – można w jakikolwiek sposób wytłumaczyć)?

Bo trzeba odebrać władzę jednej opcji politycznej albo utrzymać przy władzy tę uprzednio wybraną. 

Wybory jako akt egoizmu 

A może po prostu nasze wybory są czysto egoistyczne? W XIX wieku pisał o tym brytyjski politolog i filozof John Stuart Mill. W jego wizji głosowanie miało być aktem obywatelskiej odpowiedzialności, a nie jedynie wyrazem osobistych preferencji. Według niego dzięki edukacji obywatelskiej (ta w 2025 roku w polskich szkołach zastąpiła sławetną historię i teraźniejszość) wyborcy będą myśleć w kategoriach dobra wspólnego, a nie tylko tego, co im się "opłaca". 

Mill popularyzował też dopuszczenie do głosu mniej uprzywilejowanych, w tym kobiet i mniejszości etnicznych. Bez takich działań zamykamy się w "konsumenckiej" demokracji.

Traktujemy partie polityczne i ich kandydatów/kandydatki jak marki, głosujemy na tych, którzy najlepiej "sprzedają" swoje emocjonalne przekazy, zamiast kierować się merytoryczną analizą lub troską o dobro wspólne. Niby banał, ale i dziś się sprawdza.

Bo jak inaczej wytłumaczyć głosowanie na kandydata postulującego płatną służbę zdrowia i płatne studia, jak nie bezmyślnym egoizmem (bo mnie na takie rozwiązania stać)? Jakub Dymek, współautor podcastu "Dwie Lewe Ręce", w 2023 roku wysnuł teorię "zwrotu egoistycznego". Według niego w obliczu rosnącej niepewności gospodarczej wiele osób uznaje, że najlepszym sposobem na ochronę własnych finansów, oszczędności i majątku jest wstrzymanie wszelkich przepływów środków do innych grup społecznych, np. do Ukraińców i Ukrainek. Ludzie wiedzą, iż państwo im nic nie da, ale na pewno też nie zmusi do podzielenia się czymkolwiek z innymi.

Nie będę ukrywał – władza (nie tylko w Polsce) skrajnie prawicowych ugrupowań spędza mi sen z powiek. Gdy czytam wypowiedzi jej przedstawicieli i przedstawicielek, w pierwszym odruchu (bardzo egoistycznie!) myślę o tym, że demokracja nie powinna być dla wszystkich. Co jeśli ludzie ze swej natury nie są w stanie zbudować dobrze działającego rządu? 

Zastanawiał się nad tym Alexander Hamilton, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. W XVIII wieku pytał: czy głosowanie jest świadomym aktem popartym wiedzą, czy może jesteśmy skazani na ustroje polityczne, które zawsze będą konsekwencją przypadku i przymusu silniejszego? Kierowanie się uprzedzeniami i osobistymi pobudkami może przyczynić się do katastrofy dla – tu Hamilton stwierdza dość pompatycznie – ludzkości. I tak, wiem, że amerykańska i polska polityka to inna para kaloszy (choć duopol władzy bywa podobny), trudno mi, patrząc chociażby na wspomniane brunatnienie, powstrzymać pesymizm. Czy na dobre spieprzyliśmy sprawę z demokracją, równością, jednością?

Amerykanie, stawiając na Trumpa, wydają się być w przededniu wojny domowej (czyżby Alex Garland był politycznym trendsetterem?). 

W tej mojej złości na polską politykę oraz współobywateli i współobywatelki szukam banalnego pocieszenia. Zastanawiam się, czy prezydent/prezydentka musi być z naszego wyboru? Może w Unii Europejskiej powinny zostać zorganizowane wybory na wzór konklawe?

Tylko zamiast kardynałów prezydenta konkretnego kraju będą wybierać głowy pozostałych państw członkowskich. Odebranie nam praw wyborczych byłoby dobrą nauczką. A może w Polsce zorganizować zawody na wzór tych z "Igrzysk śmierci"? Kandydaci i kandydatki spotykają się na arenie, żeby tłuc się do ostatniej osoby. Wygrana: korona prezydencka. Może wtedy lewica miałaby szansę na zmiecenie rywali? 

I choć o stan demokracji łatwo obwiniać zarówno polityków, jak i obywateli, myślę, że o wiele więcej zależy od tych pierwszych. W poszukiwaniach koła ratunkowego dla moich przemyśleń trafiłem na esej "Have the Democrats Become the Party of the Élites?", w którym jego autor, Andrew Marantz, analizuje tezę (wysuniętą po przegranej Harris z Trumpem) socjologa Musy al-Gharbiego, że amerykańska Partia Demokratyczna przekształciła się z ugrupowania reprezentującego klasę pracującą w partię "symbolicznych kapitalistów", czyli elit zawodowych zajmujących się produkcją wiedzy, danych i narracji, a nie pracą fizyczną. 

Czy jesteśmy skazani na ustroje polityczne, które będą konsekwencją przypadku i przymusu silniejszego? Fot. Shutterstock / Master1305

Demokraci odkleili się od "zwykłych" ludzi, którzy nie identyfikują się z progresywną kulturą elitarną i często czują się przez nią lekceważeni. Socjolog sugeruje, że powinni połączyć lewicową politykę gospodarczą (np. redystrybucję dochodów, rozszerzenie opieki zdrowotnej) z bardziej umiarkowanym podejściem do kwestii kulturowych, takich jak imigracja czy tożsamość płciowa. Uważa, że obecna strategia – oparta na moralizowaniu i zawstydzaniu przeciwników – jest nieskuteczna i prowadzi do dalszej polaryzacji.

Na polskim gruncie trudno mówić o "progresywnej kulturze elitarnej" obecnie rządzącej frakcji (z wyjątkiem kilku osób), ale o samej elitarności już się da. Wystarczy przywołać przykład rządowej propozycji obniżenia składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, na której, wedle Lewicy, nie zyskałyby osoby zarabiające w okolicach średniej krajowej, tylko ci najbogatsi. Zamiast budowania mieszkań socjalnych pojawiają się przecież nowe pomysły obniżenia oprocentowania kredytów (co powoduje wzrost cen nieruchomości u deweloperów). Rząd ignoruje głosy obywateli i obywatelek, którzy w przewadze są za związkami partnerskimi i opowiadają się za aborcją. Rodziny tęczowe? Nieustannie są lekceważone. I tym razem: lista jest długa. 

Dochodzę do wniosku, że jeśli naprawdę chcemy coś zmienić, musimy przestać się bać głosować zgodnie z własnym sumieniem.

Strach przed tym, że skrajni konserwatyści wrócą, prowadzi tylko do utrzymania obecnego stanu rzeczy tak długo, jak się da. Ta strategia spisana jest na straty. Bo wreszcie do władzy naprawdę dojdzie ktoś, kto zastosuje politykę spalonej ziemi, by na zgliszczach budować swoją wersję Polski.