"Proszę się, k..., nie mazgaić, i nie kompromitować naszego zawodu". Czy nadmiar książek niszczy branżę?

Bycie twórcą i twórczynią ma wiele wspólnego z przerostem ego. Marzenia o własnym nazwisku na okładce książki zabija trzeźwe myślenie. Chwilowym uznaniem nie opłaci się mieszkania i nie kupi za nie butów. A wchodzenie w układy to czasem realna szansa na poprawę pisarskiej (nie)doli. 

"Proszę się, k..., nie mazgaić, i nie kompromitować naszego zawodu". Czy nadmiar książek niszczy branżę?

Czego brakuje w procesie twórczym…

Nie liczy się wena, inspiracja, nawet potrzeba sensu nie jest tak ważna, jak zwykłe, ludzkie poczucie bezpieczeństwa.

– W "normalnych pracach" ludzie mają lepsze umowy, nawet w przypadku śmieciówek opłacone składki, ZUS. Mogą swobodnie korzystać z opieki medycznej. Moja praca nie daje mi takiego komfortu. Pracuję głównie w ramach umów o dzieło. Umowy wydawnicze, nawet z najlepiej wynegocjowanymi procentami, zaliczką i resztą warunków, nie dają mi w zasadzie nic, co zapewniłoby mi bezpieczeństwo pracy, w innych zawodach będące standardem – mówi pisarka Dorota Kotas, która razem z innymi zaczęła głośno mówić o trudnej sytuacji autorek i autorów na polskim rynku literackim przy okazji głośnej afery wokół książki “Chłopki”.

W swoim poście na Facebooku napisała, że co prawda przez klauzulę poufności nie może podać wysokości procentów od sprzedaży i wielkości zaliczek, ale żyje za średnio 660 zł miesięcznie.

– Po moim wpisie o zarobkach pisarzy wiele osób komentowało, że nie potrafią zrozumieć, dlaczego narzekam na brak ubezpieczenia, jeśli mogę je kupić. Nie wiem jednak, kogo stać na taki wydatek. Dla mnie na pewno jest on poza zasięgiem, bo całkowicie przekracza mój budżet. Cały mój dochód w 2024 roku wyniósł 20 tys. zł. Gdybym podjęła decyzję o płaceniu ZUS, nie zostałoby mi już nic – wyjaśnia autorka “Pustostanów”.

Rozmawiamy o ambiwalentnym stosunku innych do pracy artysty. Dorota zauważa, że to chyba jedyny zawód, którym jednocześnie się gardzi i go idealizuje.

– Jednego dnia jesteś ważny, dostajesz nagrodę, wypowiadasz się na scenie na temat mocy literatury i dostajesz spory przelew z honorarium, ale już kolejnego siedzisz sam w zagrzybionym mieszkaniu, zastanawiasz się, jak zorganizować receptę na leki, i czytasz w internecie, że jesteś leniwym nierobem, który najwyraźniej nie powinien w ogóle wykonywać tej pracy, jeśli nie radzi sobie tak dobrze, jak twórcy z rankingu pięciu najbogatszych pisarzy; że coś jest z tobą nie tak, nie znasz prawideł rynku, jesteś naciągaczem, powinieneś cieszyć się, że ktoś chce cię w ogóle wydać – mówi z goryczą pisarka.

Dorocie towarzyszy ciągły niepokój i konieczność nieustannego wymyślania sposobów, jak utrzymać się na powierzchni, żyjąc na tak dużym minusie przy minimalnych zarobkach. 

– Większość rzeczy, które robię jako pisarka, to ciągłe negocjowanie warunków i upominanie się o pieniądze. Podpisuję kilkanaście, czasem kilkadziesiąt umów o dzieło rocznie. Zużywam mnóstwo czasu, wypełniając formularze, ustalając warunki, skanując dokumenty, organizując sobie wyjazdy i pisząc maile z pytaniami, kiedy mogę się spodziewać przelewu, który według umowy miał wyjść miesiąc temu – wyznaje.

By zmienić sytuację na rynku wydawniczym, Kotas, jak wiele innych autorów i autorek, dołączyła do Unii Literackiej, czyli stowarzyszenia wspierającego środowisko pisarskie, reprezentującego jego interesy, dbającego o debiutantów, a nawet przyznającego zapomogi finansowe dla najbardziej potrzebujących członków i członkiń. 

Unia murem stanęła za Joanną Kuciel-Frydryszak, autorką "Chłopek. Opowieści o naszych babkach", która w marcu 2025 roku zapowiedziała złoeżenie pozwu sądowego, domagając się od Wydawnictwa Marginesy podwyższenia tantiem za swój sprzedany w ponad 500 tys. egzemplarzy bestseller. Jak sama pisarka doniosła w social mediach, dopiero 3 kwietnia, czyli niemal miesiąc od momentu powiadomienia o zamiarze wystąpienia do sądu, do jej pełnomocniczki odezwał się przedstawiciel Marginesów. W chwili pisania tego tekstu trudno mówić o trwających negocjacjach.

Spór wokół "Chłopek" przelał czarę goryczy w branży. Pisarze i pisarki, z tymi najbardziej znanymi na czele: Sylwią Chutnik, Jackiem Dehnelem, Grażyną Plebanek, Szczepanem Twardochem, Jakubem Żulczykiem i Małgorzatą Rejmer murem stanęli za autorką. Rozpętała się wichura. Czy to wiatr zmian?

Nie liczy się wena, inspiracja, nawet potrzeba sensu nie jest tak ważna, jak zwykłe, ludzkie poczucie bezpieczeństwa.

Powstanie pisarzy i pisarek

– Wcześniej nie czułam wspólnoty. Miałam wrażenie, że nasze środowisko jest raczej skonfliktowane. Być może wynikało to z tego, że nasza sytuacja stale się pogarszała i rywalizacja zaczynała dotyczyć najmniejszych rzeczy, poziomu widoczności, nic nieznaczących nominacji, realnych, a częściej pewnie wyimaginowanych "układów" środowiskowych – opowiada poetka, prozaiczka i wykładowczyni UW, Julia Fiedorczuk.

Pisarka przyznaje, że pierwszy raz zauważyła środowiskową solidarność. 

– I to jest ciekawe, bo poczułam ją z ludźmi, z którymi często łączy mnie naprawdę niewiele. Bo jesteśmy przecież bardzo różni. Nie musimy się przyjaźnić ani nawet szczególnie lubić swojej twórczości, żeby poczuć wspólny cel. Żeby doświadczyć jakiejś formy solidarności i lojalności wobec siebie nawzajem. To dla mnie coś nowego – przyznaje. 

Julia Fiedorczuk dodaje, że nie podpisuje się pod wszystkimi działaniami Unii Literackiej ani – tym bardziej – pod każdą wypowiedzią jej poszczególnych członków. Ale nie chce teraz dystansować się od wspólnych działań. Czuje się częścią bezprecedensowego zrywu piszących osób i jest wobec niego lojalna. 

Jeszcze 11 lat temu bunt pisarzy i pisarek był mało prawdopodobny. 

W 2014 roku autorka "Patrz na mnie, Klaro!", Kaja Malanowska, napisała na Facebooku: "6 800 złotych. Tyle za 16 miesięcy mojej ciężkiej pracy (…) mam ochotę strzelić sobie w łeb. PIERDOLĘ TO, pierdolę pisanie, pierdolę wszystko (…)". 

W felietonie dla Krytyki Politycznej szerzej poruszyła temat okrutnych praw rynku literackiego, niskich zarobków osób piszących, a także ich związku z brakiem społecznego uznania, czyli de facto wyraziła frustrację i dziś obecną w środowisku pisarskim. Tymczasem wpis, który mógł rozpocząć dyskusję o rynku wydawniczym, przypadkowo ujawnił patologię koleżeńskich stosunków, pokazał też, że zawodową solidarność można między bajki włożyć. W komentarzach się zagotowało. Pisarz i publicysta Krzysztof Varga uważał, że Malanowska jest "mało lotna", "irracjonalna", "egzaltowana", a jej nominacja do Nagrody Literackiej Nike to nieporozumienie. 

"Oczywiście prawdziwą prowokacją artystyczną byłoby, gdyby Malanowska naprawdę strzeliła sobie w łeb" (sic!) – napisał Varga.

"Pani Kaju, proszę się, kurwa, nie mazgaić, i nie kompromitować naszego zawodu" – dorzucił wówczas od siebie Jakub Żulczyk. Natomiast Jacek Dehnel, dziś szef Unii Literackiej, stwierdził, że gdyby Malanowska była poetką lub tłumaczką poezji, to "kwotę 6800 za 16 miesięcy ciężkiej pracy uznałaby za kokosy". Zachęcił ją też do "przejścia do sektora literatury komercyjnej: pisać książki sensacyjne, kryminały, domy nad rozlewiskiem".

Trudno sobie wyobrazić, by w 2025 roku którykolwiek z pisarzy doradził Joannie Kuciel-Frydryszak podjęcie podobnych kroków. Najwidoczniej czasy się zmieniają. Żulczyk, a zwłaszcza Dehnel (jako prezes Unii Literackiej) przyklaskują walce autorek i autorów przeciwko skandalicznym zarobkom (chociaż w trakcie rozmów do tego tekstu usłyszałem ironiczne stwierdzenie, że tak wielkie poparcie pisarzy dla Kuciel-Frydryszak motywowane jest jedynie liczbą sprzedanych egzemplarzy "Chłopek"). Sami też w tej walce uczestniczą. 

Natomiast nie zmienia to faktu, że Kaja Malanowska, zapewne przez środowiskowe odrzucenie i brak godziwego wynagrodzenia od wydawcy, jeśli w ogóle funkcjonuje w światku literackim, to na jego peryferiach (ostatnią powieść i to gatunkową, kryminał „Mgła”, wydała w 2015 roku). Nie chce włączać się w dyskusję. 

W tej starej sprawie Malanowskiej jak na dłoni widać nieprzewidywalność rynku, z którą nadal zmagają się pisarze i pisarki. Łukasz Barys, autor m.in. "Małych pająków", na moje pytanie, czy czuje się zawiedziony branżą wydawniczą, odpowiada twierdząco. 

– Myślałem, że po debiucie, który sprzedał się dobrze, otrzymał nagrodę, a ja zyskałem rozpoznawalność, będę miał prościej z drugą powieścią i kolejnymi; że czytelnicy też je kupią, a krytycy nimi się zainteresują. Przeżyłem szok, gdy okazało się, że z każdą nową książką zaczyna się jakby od zera – wyznaje.

"Żyjemy w kulturze konkursów i rywalizacji. Im więcej masz różnych statuetek i laurek, tym bardziej cię hejtują".

Pusta sława

Dorota Kotas za debiutanckie "Pustostany" otrzymała Nagrodę Conrada i Nagrodę Literacką Gdynia. Łukasz Barys za "Kości, które nosisz w kieszeni" dostał Paszport „Polityki”. Czy nagrody nie rekompensują trudów pisarskiej harówki?

Pytam autorkę fetowanych „Guguł”, Wiolettę Grzegorzewską, czy po nominacji do wielu nagród (w tym Nike i The International Man Booker Prize) zauważyła zmianę w stosunku do niej na rynku książki?

– Żyjemy w kulturze konkursów i rywalizacji. Im więcej masz różnych statuetek i laurek, tym bardziej cię hejtują. Mam sporo nominacji, ale nigdy nie otrzymywałam za nie honorarium. Siedziałam na gali głodna jak chochoł, szarpałam z nerwów kupioną w lumpeksie sukienkę, próbując opanować przed kamerami zawiedzioną minę – opowiada. 

Pisarka literatury non-fiction, która poprosiła o anonimowość, na wstępie zauważa, że z pozoru odniosła sukces – dostała wiele nominacji, nagród, a jej książki sprzedają się zdecydowanie powyżej przeciętnego nakładu. Zauważa, że nie zawsze najlepsze książki zostają wyróżnione. Niektóre są kompletnie pomijane, bo w grę wchodzą układy środowiskowe, relacje między wydawcami a jurorami.

Powieściopisarka Barbara Sadurska również zauważa, że wyróżnienia w konkursach literackich są dodatkiem do całego procesu wydawniczego i pisarskiego. 

–  Nagrody, wbrew pozorom, mają swoją potężną emocjonalną cenę i nie przekładają się bezpośrednio na sprzedaż. Może tylko Nike i Paszporty "Polityki" mogą sprawić, że więcej osób sięgnie po książkę –  dodaje.

Natomiast zdarza się też inaczej - nominacje sprawiają, że książka (niespodziewanie) odbija się od sprzedażowego dna. To czysta ruletka.  

Niewątpliwie jednak wyróżnienie Nagrodą Literacką im. Witolda Gombrowicza debiutanckiej "Mapy" i trzykrotne otrzymanie Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO otworzyło Barbarze – jak sama przyznaje – środowiskowe drzwi i sprawiło, że łatwiej nawiązywała współpracę. Nie oznacza to, że wszystko działo się samo. 

– Niespodziewanie znalazłam się wśród osób, których nazwiska znamy z okładek książek. Okazało się, że to po prostu bardzo fajni, sympatyczni ludzie; że mamy o czym rozmawiać. Po debiucie poczułam się trochę tak, jakbym znalazła swoje środowisko – wspomina Sadurska. 

Nagrody i nominacje przynoszą jednak zaproszenia na spotkania autorskie i festiwale. Bywają one sporym zastrzykiem finansowym dla pisarzy i pisarek. Oczywiście, o czym donoszą sami zainteresowani w social mediach, zdarzają się propozycje za "zwrot kosztów" podróży. 

Z pisarką non-fiction, która prosi o anonimowość, rozmawiamy o tym, że bycie twórcą i twórczynią ma też wiele wspólnego z przerostem ego. Marzymy o zobaczeniu swojego nazwiska na okładce książki.

–  To jest właśnie słabość, którą wydawcy potrafią bezwzględnie wykorzystywać. Zawsze znajdą się autorzy, którzy zgodzą się na każde warunki, byle tylko zostać wydanymi – mówi. 

W pewnym momencie, kiedy książka przestaje być spełnianiem marzeń, a staje się pracą, prestiż przestaje wystarczać. Trzeba czymś zapłacić rachunki.

Relacje nie tylko zawodowe 

Afera wokół "Chłopek" ujawniła zagmatwane relacje pisarek i pisarzy z osobami wydającymi ich książki. W mediach społecznościowych toczone są większe i mniejsze bitwy autorów z wydawcami (zazwyczaj małymi, ci duzi milczą jak zaklęci). Z facebookowych komentarzy na temat osobistych doświadczeń wyłania się obraz rynku, którym rządzą wyzysk i głodowe stawki. Tymczasem w rozmowach, które przeprowadziłem do tego artykułu, bez algorytmu skierowanego na rozniecanie kłótni, trudno o jednoznaczne stanowisko.

Słyszę: "Moje wydawnictwa są świetne i żadne z nich mnie nie skrzywdziło, wręcz przeciwnie"; "Z moimi wydawcami i redaktorami miałem zawsze przyjacielskie stosunki, bardzo dużo rozmawialiśmy o książkach, kiedy powstawały"; "Wiem, że też nie jest im łatwo, że oni też muszą wiązać koniec z końcem".

–  Początek był obfity! Poczułem się bardzo doceniony, bo w Wydawnictwie Czarne uznali, że "Izbica, Izbica" jest na tyle dobra, że warto zaproponować mi kolejny temat. A poza tym, a może przede wszystkim, dla mnie bardzo ważna była współpraca redaktorska, najpierw z Tomaszem Zającem, a później z Magdaleną Budzińską. Pracując z nimi nad tekstami, w inny sposób mogłem spojrzeć na moje pisanie, a przez to wiele się nauczyłem – opowiada reportażysta, Rafał Hetman.

Dorota Kotas wspomina swoją pierwszą wydawczynię, Izabelę Sojkę z Niebieskiej Studni, która w trakcie pandemii wysyłała jej przetwory.

–  Odczytywałam ten gest jednoznacznie jako wyraz sympatii i dbania o mnie, ponieważ było to coś, do czego nie zobowiązywały nas żadne postanowienia z oficjalnej umowy, gest czystej troski – mówi.

W trakcie pierwszego lockdownu wydawca zatrudnił Dorotę na cząstkę etatu jako jednoosobowy dział promocji. Pisarka akurat nie miała pracy ani szans na jej znalezienie.

Nie zawsze jest jednak słodko.

Inne doświadczenia ma Patrycja Sikora-Tarnowska, która z propozycją wydania swojego trzeciego tomu poetyckiego wróciła do wydawcy jej poprzednich książek, WBPiCAK w Poznaniu.   

– Redaktor naczelny miał władzę absolutną. Nie docierały do niego proste komunikaty, traktował mnie z góry, mansplainingował. Byłam sprowadzona do roli małej, nierozumiejącej życia dziewczynki i w końcu zghostowana – wyznaje. 

Wszystko zaczęło się od tego, że bardzo długo nie otrzymywała od niego odpowiedzi.

– Pomyślałam, że może coś się stało. Dlatego dołączyłam do maila całą redakcję, dodałam też stare maile. I nagle dostałam odpowiedź, że jestem głupia, że jak mogę dołączać wszystkich do prywatnej wiadomości. Nikt nie zaprotestował. Może dlatego, że muszą być fair w stosunku do szefa, bo inaczej stracą pracę? Ale dlaczego miałoby mnie to nie obchodzić? Przecież dbałam o swoje interesy, co skończyło się wylaniem na mnie frustracji – wyjaśnia. 

Natomiast Grzegorzewska stwierdza, że na początku, w trakcie rozmów, między nią a wydawnictwem panował układ koleżeński. Natomiast po podpisaniu marnej umowy na debiut relacja stała się "pańszczyźniana". Dodaje, że najlepiej wspomina W.A.B., gdzie na razie opublikowała trzy powieści.

Julia Fiedorczuk współpracowała z siedmioma wydawnictwami w Polsce, od bardzo niszowych po największe i najbardziej prestiżowe. Ma najróżniejsze doświadczenia, dlatego nie chce wrzucać wszystkich wydawców do jednego worka. To bardzo różne byty.

Nagrody i nominacje przynoszą zaproszenia na spotkania autorskie i festiwale. Bywają one sporym zastrzykiem finansowym dla pisarzy i pisarek.

– Nie będę opowiadać publicznie o konkretnych doświadczeniach, odpowiem ogólnie: najgorsze jest występowanie z pozycji petentki, tego już nie chcę. Nie chcę dziękować, że ktoś zechciał ze mną rozmawiać, raczył odpisać na maila. Mam dość słuchania, że "nic więcej się nie da zrobić" na przykład w sprawie promocji czy dostępności książki. Rozumiem, że wydawcy też zmagają się z trudnościami na rynku wydawniczym, tym bardziej powinni stawać po stronie autorów i autorek. Tymczasem można odnieść wrażenie, że w całym tym układzie to my jesteśmy najbardziej zbędni. Nie uważam, że interesy pisarzy i wydawców są z definicji różne. W idealnym świecie to jest ten sam interes – tłumaczy. 

O zawierzeniu wydawcy mówi też Arek Kowalik, właśnie debiutujący zbiorem opowiadań "Dźwięki ptaków". Poczuł, że nikt w ArtRage nie chce go oszukać. Jest zadowolony. Na szczęście, bo, podobnie jak Kotas, nie czuje się pewnie w kwestiach prawnych. 

– Najgorszy przy negocjowaniu umowy jest brak przejrzystości na rynku wydawniczym. Jeśli sam nie zrobiłbym researchu, nie wiedziałbym nawet, ile wynosi standardowa zaliczka – dodaje Kowalik.

Presja maksymalna, pensja minimalna 

Wszystko zaczyna się od marzenia. Potem jest zaliczka. 

Jak zauważa na Facebooku Inga Iwasiów, za prozę oferuje się zwykle od 2 do 10 tys., ale komuś, kto jest już znany, właściwie ma gotową książkę, lecz nie został uhonorowany żadną istotną nagrodą. 

Unia Literacka w raporcie o zarobkach osób piszących w Polsce udowodniła, że na wysokość zaliczki ma wpływ płeć. Prawie połowa mężczyzn może liczyć na zaliczki powyżej 15 tys. zł, a w przypadku kobiet – tylko jedna na pięć autorek.

Pisarka literatury non-fiction, która poprosiła o anonimowość, dostała zaliczkę w wysokości 20 tys. złotych. Przeliczyła, ile faktycznie pracowała w roboczogodzinach. Wyszło jej ponad dwa razy mniej niż wynosi płaca minimalna. 

Kalkulacje mojej rozmówczyni pokrywają się z szacunkami twórców i twórczyni raportu o stanie polskiego rynku książki "Jeszcze książka nie zginęła?", według których „w ubiegłym roku miesięczna mediana przychodów z pracy artystycznej twórczyń i twórców literatury wyniosła zaledwie 2500 zł brutto, przy minimalnym wynagrodzeniu krajowym na poziomie 3545 zł brutto i średniej pensji 7155 zł brutto.

Są jeszcze tantiemy. Ze wspomnianego raportu wynika, że ze sprzedaży jednego egzemplarza książki w cenie okładkowej 57,50 zł jej autor lub autorka otrzyma z tantiem 2,87 zł. Wydawnictwu, po odjęciu kosztów produkcji, zostanie 7,87 zł. Dystrybutor zarobi 6,90 zł. Jeśli ma własne księgarnie, może liczyć na dodatkowe 4,60 zł. Najczęściej jednak w umowie widnieje zapis, że autor dostaje tantiemy od 5 do 20 proc. ceny hurtowej swojej książki (czyli nie ceny okładkowej, tylko tej kwoty, za którą książkę sprzeda wydawnictwo).

– Tantiemy na koncie zobaczysz półtora roku po premierze, i to nie w całości, bo wydawca część z nich mrozi na poczet zwrotów – komentuje pisarka non-ficton.

– Ale prawda jest taka, że wielu autorów poprzestaje na zaliczce, bo ich książki nie sprzedają się na tyle dobrze, żeby przekroczyć ten próg i dostać jakiekolwiek dodatkowe pieniądze. To gigantyczne ryzyko. Kiedy zaczynasz pracę, nie masz pojęcia, ile faktycznie na niej zarobisz. Dlatego tak ważne jest wynegocjowanie wysokiej zaliczki…  bo to jedyne pewne pieniądze – podkreśla moja rozmówczyni.

Barbara Sadurska, która prócz bycia pisarką jest też prawniczką specjalizującą się w prawie własności intelektualnej, debiutującym osobom poleca wybranie (jeśli to w ogóle możliwe) wydawnictwa z najlepszym redaktorem, bo on jest najważniejszy. Zaliczki i wysokie tantiemy to dopiero następny krok. 

Jej słowa znajdują odzwierciedlenie w sytuacji Arka Kowalika. Dla niego, jako autora pierwszej książki, dużo ważniejsze są opieka merytoryczna, świetni redaktorzy i bezpośrednie zaangażowanie naczelnego.

– Kwoty zaliczki, jakie otrzymują debiutanci, zazwyczaj oscylują wokół typowego miesięcznego wynagrodzenia w Warszawie. Dla debiutanta pole negocjacyjne jest bardzo ograniczone, bo twoja pozycja na rynku jest niska, możesz wydać książkę lub nie. Rzadko się zdarza, że ileś wydawnictw na ciebie czeka. Warunki finansowe można negocjować, jednak kilka tysięcy złotych więcej nie zmieni mojego życia. Nie rzucę wszystkiego i nie zostanę zawodowym pisarzem – komentuje.

Patrycja Sikora-Tarnowska nie dostała zaliczki za swoje tomy poetyckie wydane w WBPiCAK. Otrzymała jednorazową wypłatę w wysokości 820 zł netto.

– Nie było nawet takiej możliwości, żeby w umowie pojawił się zapis o procentach od sprzedaży. Być może nie było to do przeskoczenia, ponieważ wydawnictwo działa przy instytucji publicznej? Ewentualnie dostaję wynagrodzenia za spotkania autorskie, 300-400 zł brutto. Ale czasami trzeba zapłacić za dojazd i wyżywienie, więc wychodziłam na zero lub na minusie. Najtrudniejsze jest podjęcie decyzji: siedzisz w domu czy starasz się promować własną książkę? – opowiada. 

Dorota Kotas nie czuje specjalnej urazy wobec samych wydawców. Przyjmuje, że "robią, co mogą". Natomiast wini szerszy system. Wymienia: marże dystrybutorów, sposób rozliczania wypożyczeń bibliotecznych, kradzież książek w internecie, niejasne kryteria przyjmowania na rezydencje literackie i ich niewystarczająca dostępność, propozycje spotkań autorskich, za które organizator nie chce zapłacić albo płaci tyle, że ledwo starcza na dojazd i nocleg.

Wielu autorów poprzestaje na zaliczce, bo ich książki nie sprzedają się na tyle dobrze, żeby przekroczyć ten próg i dostać jakiekolwiek dodatkowe pieniądze.

Patologia systemowa

– Czterech głównych dystrybutorów kontroluje aż 80 proc. dystrybucji, co pozwala im dyktować warunki gry w tym sektorze. To nierówne rozłożenie sił skutkuje szeregiem negatywnych praktyk, które funkcjonują na rynku od lat, a które sprawiają, że nawet wydawnictwa z pozoru radzące sobie dobrze często muszą działać w bardzo trudnych warunkach – mówi Maciej Sroczyński, współautor raportu "Jeszcze książka nie zginęła?". 

Przykładem negatywnych praktyk są skrajnie długie terminy płatności. Zwykle, gdy wydawcy sprzedają książki dystrybutorowi, warunki mówią o płatności w ciągu 30-90 dni, ale w praktyce terminy te sięgają nawet 180, a czasem 200 dni.

– Dla dużych wydawnictw, posiadających szerokie portfolio, może to nie być tak poważnym problemem, ale dla mniejszych, niszowych wydawnictw, które mają ograniczone zasoby, takie opóźnienia mogą decydować o ich dalszym funkcjonowaniu – dodaje. 

Potwierdzenie słów Sroczyńskiego znajdujemy w wypowiedzi Michała Michalskiego, pisarza i jednego z założycieli niewielkiego ArtRage. O losie wydawnictwa przesądził łut szczęścia: Nobel dla Jona Fossego, którego książki wydaje Michalski. 

– Inaczej już dawno byśmy się zamknęli – opowiada współtwórca wydawnictwa.

– Choć mamy tysiące klientów, nadal jest nam ciężko. Jedyne, co nam zostaje, to podnoszenie cen książek. Choć wcale tego nie chcemy, bo wiemy, że odbija się to nie tylko na finansach klientów, ale również na naszym  wizerunku. Większość ludzi zobaczy w tym naszą chciwość – dodaje.

Sroczyński potwierdza, że dystrybutorzy, wymagając wysokich rabatów od wydawców, zmuszają ich do podwyższania cen książek, aby wyniki finansowe się zgadzały. 

– Przykładowo, jeśli wydawnictwo chce, aby cena książki wynosiła 40 zł, to w rzeczywistości na okładce może się pojawić cena 60 zł, bo po zastosowaniu rabatu cena musi zostać na poziomie 40 zł. To tworzy sztuczny obraz rynku, gdzie ostateczna cena książki jest znacznie wyższa niż jej wartość produkcyjna – mówi Sroczyński.

Michalski zauważa, że w Polsce książka jeszcze przed premierą zostaje przeceniona, a jedyną formą walki o klienta jest kolejne obniżanie ceny.

W cytowanym raporcie Instytutu Książki miejsce poświęcono również dodatkowym opłatom wymaganym przez dystrybutorów. 

– Wydawnictwa, sprzedając książki, otrzymują jedynie fakturę na określoną liczbę egzemplarzy, a wszelkie dodatkowe informacje o sprzedaży, czy książki zalegają w magazynie, są dostępne tylko za kolejną opłatą. To bardzo utrudnia zarządzanie produktem i dostosowanie oferty do potrzeb rynku – tłumaczy Maciej Sroczyński. 

Większe wydawnictwa, dzięki swojej skali, mogą negocjować lepsze warunki i wydają się funkcjonować na rynku raczej bez trudności. Takie firmy często mają poczucie, że świetnie sobie radzą i nie zauważają problemów, które mogą dotykać mniejsze podmioty. Nie jest tak, że te duże wydawnictwa upadają, raczej nie zdobywają pełni rynku. Ich funkcjonowanie jest stabilne, ale nie bez wyzwań. Jednak te ciężkie warunki zostały znormalizowane przez lata.

Pytam Pawła Sajewicza, jak to wygląda z perspektywy dużego wydawnictwa Agora, którego jest redaktorem naczelnym. Czy należy zmodyfikować system działania dystrybutorów? 

– Nie chcę przerzucać całego ciężaru dyskusji na nich, bo to są nasi partnerzy biznesowi, ale też stały element systemu rynku książki. Dlatego dyskusja nad ewentualnymi zmianami nie może ani pomijać ich roli, ani też odbywać się ponad ich głowami. Rzecz w tym, że to nie w rękach wydawców, pisarzy ani dystrybutorów jest przepis na ewentualną reformę. To ustawodawca musi wziąć odpowiedzialność za fakt, że książka jest dobrem kultury i jeśli to dobro funkcjonuje w realiach rynkowych, należy stworzyć adekwatne ramy prawne. Tak zresztą było już u zarania współczesnego rynku książki, w drugiej połowie XIX wieku, kiedy powstał również współczesny system praw autorskich. Stało się to, owszem, na skutek starań środowiska pisarskiego, ale nie doszłoby do tego, gdyby politycy umyli ręce i uznali, że jakoś to będzie, że wyreguluje się samo – wyjaśnia. 

Czyżby było dobrze tak, jak jest? – pytam Sajewicza.

– Pijesz do tekstu Macieja Jakubowiaka w "Dwutygodniku"? Faktycznie, współpracujemy z dystrybutorami, więc można przylepić nam taką łatkę, że sytuacja jest dla nas akceptowalna. Tylko to trochę tak, jakby zapytać przeciętnego konsumenta, który rano kupuje bułki w markecie, dlaczego nie zrobił jeszcze nic w sprawie obalenia kapitalizmu. Po prostu funkcjonujemy w realiach rynkowych i staramy się działać w taki sposób, żeby ten biznes był opłacalny. To, czy jesteśmy zadowoleni z obecnego stanu, ma, niestety, niewielki potencjał kształtowania rzeczywistości – dodaje Sajewicz.

Michał Michalski z ArtRage z rezygnacją stwierdza, że już nawet nie marzy o ustawie o książce, ale chociaż o czymś, co przypominałoby porozumienie biznesowe z przejrzystymi zasadami i obowiązkiem ich przestrzegania. Nie widać jednak żadnej woli porozumienia, zwłaszcza ze strony dystrybutorów i wielkich sieci księgarskich (często z tymi dystrybutorami powiązanych).

– Powinni rozumieć, że nie mogą niszczyć tych, którzy dostarczają im towar, na którym zarabiają. Do tej pory wszelkie próby wymuszenia na dystrybutorach zmian kończyły się kapitulacją wydawców, bo zagrożeniem jest wycofanie książek z oferty, czyli de facto wielkie starty finansowe, ale tylko dla tego, który się buntuje, bo dystrybutorowi lub sieci książek na półkach nie zabraknie – dodaje Michalski.

Może i wydawcy nie mają pałaców, ale to nie oznacza, że zarabiają źle. Bardzo często jest wręcz przeciwnie. Analiza stworzona przez Marcina Bełzę na łamach "Małego Formatu" pokazuje, że chociażby Wydawnictwo Znak w 2023 roku zanotowało zysk w wysokości 7 mln zł. Na drugim miejscu jest Grupa Wydawnicza Foksal, która zanotowała zysk wynoszący 5,5 miliona. Marginesy również nie mają na co narzekać, bo na swoich publikacjach zarobiły na czysto 7 mln zł, choć, jak pisze Bełza, to nie efekt "Chłopek", bowiem wydawnictwo rokrocznie notuje imponujące wzrosty.

Czarne zarabia "tylko" 2 mln zł rocznie, co jest całkiem niezłą sumą, którą można byłoby podzielić między twórców i twórczynie. W swojej analizie autor zauważa też, że w dużej mierze "nie można przeanalizować wyników małych oficyn, bo to w większości jednoosobowe działalności gospodarcze". Wiemy, że ​​ArtRage w 2023 roku zanotowało sprzedaż w wysokości 2 mln zł. Natomiast Filtry nie odnoszą sukcesów komercyjnych. Skumulowana strata od 2019 do 2023 roku wyniosła 735 387 zł.

Szansą na dogadanie się między podmiotami na rynku literackim mogła być Konwencja Krakowska z 2022 roku. To spis dobrych praktyk, które miałyby pomóc w zadbaniu o prawa twórców, budowaniu rynku książki, a także odpowiadać na realne potrzeby podmiotów na nim działających. 

Wśród zasad znalazły się m.in. te określające szczegółowy wymiar współpracy autorów i autorek z wydawcą, jak i te dotyczące wynagrodzenia, budowania umów czy promocji. Inicjatorami i sygnatariuszami Konwencji byli Stowarzyszenie Unia Literacka, Stowarzyszenie Tłumaczy Literatury i dwadzieścia dwa małe wydawnictwa. Zabrakło dużych. 

Według Pawła Sajewicza Agora nie podpisała Konwencji Krakowskiej przez zapis o jednolitych założeniach promocyjnych dla wszystkich tytułów, które zostałyby zakontraktowane. Wydawnictwo każdą książkę promuje indywidualnie, ale bez faworyzowania. Trudno ustalić jeden uniwersalny wzorzec przy publikacji blisko stu tytułów rocznie. Natomiast obecnie, widząc, jak ważna to jest kwestia dla środowiska literackiego, Agora wróciła do analizy zapisów Konwencji.

– Drugą kluczową kwestią jest cena okładkowa – mówi Sajewicz.

– W tej toczącej się debacie ona stanowi dla niektórych autorów granicę, za którą nie można się cofnąć. Szkoda, że tak się stało, bo w przypadku uczciwego kształtowania poziomu tantiem da się uzyskać taką samą, a nawet większą korzyść, jeśli wynagrodzenie autora będzie oparte na przychodzie netto wydawcy. Rozumiem wprawdzie argument, że cena okładkowa zapewnia autorom przejrzystość w rozliczeniach, bo każdy sprzedany egzemplarz przynosi ten sam zysk. Ale w takiej sytuacji skupiłbym się raczej na uszczegóławianiu raportów sprzedażowych. Dzielnie się z autorami tym, co rzeczywiście zarobimy, wydaje mi się uczciwym rozwiązaniem – podkreśla.

Jak Agora odbiera bunt autorów i autorek? 

Sajewicz odżegnuje się od nazywania sytuacji buntem, bo ten zakłada walkę o jakieś prawo, a w tym wypadku, jak mówi, chodzi o korzystanie z praw, które osobom już przysługuje. Dlatego spór o "Chłopki" i wydarzenia mu towarzyszące nazywa apelem o bycie usłyszanym; o uznanie, że współmierne wynagrodzenie to nic innego jak ustawowe prawo. Nie widzi w tym niczego niewłaściwego.

– Natomiast zupełnie odrębną kwestią jest to, że każdy przypadek zasługuje na indywidualne rozstrzygnięcie. Sporym uproszczeniem wynikającym z logiki debaty socialmediowej jest przeświadczenie, że jeżeli osoba pisząca postanowi skorzystać ze swojego prawa do podwyższenia honorarium, to na pewno została pokrzywdzona przez wydawcę. Takie sytuacje w żadnym razie nie są tożsame – dodaje. 

Piątka czytelnicza

– To nie kwestia jednej ustawy czy pojedynczej zmiany, ale systemowego podejścia, które umożliwi sprawiedliwszą konkurencję na rynku. Wymagany jest szereg mniejszych, skoordynowanych działań, które odpowiedzą na różne problemy – odpowiada Maciej Sroczyński. 

W podsumowaniu raportu "Jeszcze książka nie zginęła?" jego autorka i autorzy stwierdzają, że ratunkiem dla polskiej książki jest wprowadzenie pięciu reform, w tym ustawy o ochronie rynku książki z jednolitą ceną, transparentnością obrotu, nadzorem urzędu antymonopolowego. A także wprowadzenie kodeksu dobrych praktyk, powołanie do życia spółdzielni księgarskiej i ochrona małych księgarń. 

Drugi z autorów raportu, Jan Oleszczuk-Zygmuntowski, w rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym" przestrzega: "Śledząc debatę o naszym raporcie, widzę tymczasem, że różni uczestnicy tego rynku chcieliby wdrożenia tylko tych elementów, które im aktualnie pasują. Jeśli dostaniemy na przykład samą ustawę o cenie jednolitej, efekty uzdrowienia branży będą niezadowalające".

Na razie brak konkretów w temacie ustawy o książce. Dyrektor Instytutu Książki, Grzegorz Jankowicz powiedział w wywiadzie: "Ustawa o książce musiałaby przejść cały proces: konsultacje społeczne, resortowe, analizy legislacyjne. Prace mogą potrwać nawet dwa lata. Opracowanie wartościowej ustawy jest praco- i czasochłonne z powodów legislacyjnych, dlatego tak ważne są szybkie decyzje i niezwłoczne podjęcie stosownych działań". 

Natomiast w połowie lutego 2025 roku ministra kultury, Hanna Wróblewska powołała zespół ds. pola literackiego. Do jego zadań należy praca nad systemowymi rozwiązaniami w obszarze literatury, a także analiza zagadnień i problemów twórców oraz instytucji. Do tej pory zespół m.in. zainicjował badania Instytutu Książki dotyczące warunków pracy osób piszących książki w Polsce i przeprowadzenie analizy wniosków zawartych w omawianym tutaj raporcie.

Z reporterką i powieściopisarką Katarzyną Tubylewicz spotykam się, by porozmawiać o postulatach Unii Literackiej, której jest członkinią. 

Wiele pokrywa się z sugestiami autorki i autorów wspomnianego raportu. Katarzyna mówi o "patologicznych wojnach cenowych" i przecenach książek w chwili premiery, o potrzebie uporządkowania rynku i ukróceniu praktyk oligopolowych dystrybutorów, a także wprowadzeniu ubezpieczeń dla artystów i artystek. 

– W Polsce termin "bestseller" bywa stosowany jako chwyt marketingowy, co samo w sobie nie jest naganne, ale brakuje możliwości zweryfikowania, ile faktycznie egzemplarzy się sprzedało. To wszystko wynika z systemowego braku przejrzystości. To wina państwa, które nie stworzyło odpowiednich mechanizmów regulacyjnych. Unia Literacka dąży do wprowadzenia takiego systemu przy Głównym Urzędzie Statystycznym, swego rodzaju wszechnicy, która będzie pozyskiwała dane z całego rynku o nakładach i sprzedaży książek, i udostępniała je różnym podmiotom na określonych zasadach. Warto dodać, że nieprzejrzystość na rynku tyczy się także jego cyfryzacji, e-booków i audiobooków – wyjaśnia.

Dalsza reforma rynku mogłaby również ograniczyć nadprodukcję książek. 

Tubylewicz stwierdza, że wydawcy często stawiają na masową produkcję, licząc, iż któraś książka się wybije. W efekcie wiele tytułów znika z rynku po kilku tygodniach. 

– To wynika z niskich kosztów: nie płaci się wystarczająco autorom, tłumaczom, redaktorom. Lepsza dystrybucja środków mogłaby zachęcić do bardziej przemyślanych inwestycji w literaturę. Zdaję sobie jednak sprawę, że w takich warunkach trudniej będzie zadebiutować lub wydać niszową książkę – wyjaśnia.

O nadprodukcji w naszej rozmowie wspomina również Julia Fiedorczuk. Nie chce uderzać w wydawców, bo wśród nich, jak zapewnia, są wspaniali ludzie, uczciwi i ciężko pracujący, ale przypuszcza, że czasem po prostu łatwiej jest publikować więcej tytułów niż skupić się na konkretnych twórcach i twórczyniach. Więc sprzedaje się po dwa, trzy tysiące egzemplarzy danej książki, po czym ukazuje się następna i następna.

–  Tylko że dla nas, autorów, to jest masakra. Czujemy się jak w fabryce, jak tania siła robocza. Ta nadprodukcja sprawia, że nie da się zbudować trwalszej, pogłębionej rozmowy o książce, o literaturze. Nie ma przestrzeni na dłuższy dialog między autorką a czytelniczką – dodaje.

Wydaje się, że nadprodukcja to nie tylko problem branży literackiej, ale ogólnie kreatywnej. Może zatem próby jej zatrzymania to łabędzi śpiew rynku wydawniczego? Może musimy zaakceptować fakt, że produkować będziemy coraz więcej, bo takie są warunki rozpędzonego kapitalizmu i demokratyzacji twórczości? A my próbujemy mówić o nowym zjawisku, używając przestarzałych narzędzi. Oczywiście przez niemożliwą do okiełznania obfitość cierpi jakość, nie tylko treści, ale też jej odbioru. Każdy może być artystą i nikomu nic do tego.

Czy zatem autorki i autorzy muszą przyzwyczaić się, że coraz mniej z nich będzie mogło się z własnej twórczości utrzymać? I tylko przez autopromocję (tak często pogardzaną przez pisarzy i pisarki) będą w stanie dotrzeć do odbiorców, a i tak nie zbiją na tym kokosów. Pojawia się jeszcze jedno pytanie: jaka będzie tego rekompensata? Tym bardziej że czas spędzony na pracy twórczej nijak ma się do obecności książki (czy innego, no cóż, produktu) na rynku.

Jak długo w dobie nadprodukcji książka promocyjnie żyje w świadomości czytelników i czytelniczek?

"Chciałbym, żeby moja książka nie zniknęła po miesiącu, żeby nadal funkcjonowała w obiegu, nawet jeśli głównie w literackiej bańce".

– Nie ma jednoznacznej odpowiedzi – stwierdza anonimowo specjalistka ds. promocji i PR, przez wiele lat promująca książki również w dużych wydawnictwach.

– Natomiast najczęściej kluczowe są pierwsze tygodnie od premiery, kiedy tytuł jest wystawiony w salonach i księgarniach jako nowość, czasami objęty promocją handlową, polegającą na odpowiedniej ekspozycji na stołach, przy ladzie, na specjalnych półkach. Jeśli w tym czasie książka zaistnieje w świadomości czytelników, ma szansę utrzymać się na rynku przez dłuższy czas. Jednak konkurencja jest ogromna – wyznaje. 

Promocje sprzedaży w dużych sieciach organizowane są w określonych terminach, a więc duzi wydawcy właśnie na ten okres planują swoje kluczowe premiery. W jednym czasie na rynku pojawia się zatem ogrom nowych tytułów, co utrudnia dotarcie z informacją o nich do czytelników.

Jeśli książka nie ma płatnej promocji handlowej, czytelnicy i czytelniczki nie zobaczą jej zaraz po wejściu do sklepu dużych sieci księgarskich, jak Empik. Będą musieli przejść cały salon - zauważa moja rozmówczyni - a następnie poszukać półki danej kategorii i odnaleźć konkretny tytuł. To długa droga zarezerwowana dla bardziej świadomych osób.

Skoro książka to produkt jak każdy inny, ile jesteśmy w stanie za niego zapłacić? Z raportu Biblioteki Narodowej za 2023 rok wynika, że 43 proc. Polaków i Polek przeczytało co najmniej jedną książkę. Natomiast nie przełożyło się to na wyniki sprzedaży detalicznej, a ta zanotowała spadek o 14,7 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. W sprzedaży przoduje Biedronka i sieciowe księgarnie, które mogą pozwolić sobie na znaczne rabaty. W naszej rozmowie Maciej Sroczyński wspomniał, że coraz częściej klienci i klientki przychodzą do lokalnej księgarni (gdzie cena jest najczęściej okładkowa), w poszukiwaniu szytych na miarę rekomendacji rozmawiają z księgarzem, a następnie kupują książkę online lub właśnie w sieciówce, stawiając cenę nad obsługę.

– Niejako skutkiem ubocznym dyskusji o stanie rynku książki mogłoby być również „odczarowanie” zawodu pisarza. - Pokutuje przekonanie, że autor powinien „robić coś jeszcze”. Nikt jednak nie mówi tego wydawcom. Nikt nie oczekuje, że będą wydawali książki jedynie hobbystycznie, jednocześnie pracując w innej branży – kończy Katarzyna Tubylewicz.

Śledząc artykuły i wywiady, trudno nie zauważyć zmęczenia pisarzy i pisarek, ich poczucia niezrozumienia przez społeczeństwo, złości z powodu ignorowania postulatów środowiska literackiego, a także zaostrzenia konfliktów z wydawcami. Natomiast jest tam też determinacja do wprowadzenia zmian. Taką dwoistość – mieszaninę przygnębienia i gotowości do dalszej walki – zauważyłem też w przeprowadzonych rozmowach.

Towar deficytowy 

Dorota Kotas po pięciu latach w branży, jak zauważa na Facebooku, jedzie na zmęczeniu i na niechęci wobec robienia tego dalej w takiej formie jak teraz. Nie oznacza to, że zrywa z zawodem. Pisanie książek dało jej poczucie bycia na właściwym miejscu. 

– To jest trudne, spalające, obfitujące w nieprzyjemności, jest to wystawianie swoich bezbronnych części na atak. Chcę jednak robić to nadal, chociaż nie umiem przekonująco wyjaśnić dlaczego – podkreśla.

Julia Fiedorczuk ostatnio kilka razy poczuła, że jej teksty nie są napisane tak, jak by chciała i mogła. – Nie chcę robić antyreklamy własnej książce, „Dom Oriona” działa, ma dobry odbiór. Ale mogłabym skuteczniej wydobyć splecione w niej wątki i intuicje, gdybym tylko miała wtedy więcej czasu na spokojną, głęboką pracę bez rozproszeń. Dlatego w pewnym naprawdę trudnym momencie pomyślałam, że muszę zawiesić pisanie. Nie w sensie notowania fraz czy obrazów w notesie, myślenia literaturą, bo to jest dla mnie niemożliwe. To nie jest zawód, to mój sposób na życie. Pomyślałam jednak, że muszę porzucić próby istnienia na tym rynku. Że nie dam rady. Bo robię rzeczy, które już nie są moimi artystycznymi ideałami – opowiada.

Myśli o zawieszeniu zawodu, a wręcz zerwaniu z nim towarzyszą też innym moim rozmówczyniom. 

– W tym roku postanowiłam przekwalifikować się na opiekunkę osób starszych. Pomyślałam, że coś zmienię, zdobędę nowy zawód, stanę się użyteczna w społeczeństwie. Ukończyłam kursy online i jeden stacjonarny, zdobyłam zaświadczenie o niekaralności i wskoczyłam w mundurek, ale okazało się, że się do tej pracy nie nadaję. Opieka paliatywna jest jeszcze trudniejsza niż użeranie się z wydawcami – opowiada Wioletta Grzegorzewska. 

–  Czytelnicy na spotkaniach autorskich pytają, kiedy i o czym następna książka. A ja rozglądam się za stabilną pracą w zupełnie innej branży – zarzeka się anonimowa autorka non-fiction.

Jest też nadzieja, a może naiwność wśród debiutantów. 

– Chciałbym, żeby moja książka nie zniknęła po miesiącu, żeby nadal funkcjonowała w obiegu, nawet jeśli głównie w literackiej bańce – mówi Arek Kowalik.

– Kluczowe są dla mnie nagrody literackie, festiwale i inne wydarzenia, które mogą podtrzymać jej obecność. Nie liczę na bestseller, bo to mało realne w przypadku literatury pięknej, zwłaszcza opowiadań – stwierdza debiutujący właśnie autor. 

Patrycja Sikora-Tarnowska trzecią książkę, "Ekonomię darów", wydaje sama.

Self-publishing nie jest dla mnie obciążeniem emocjonalnym, tylko naturalnym kierunkiem rozwoju; nie tylko wydawniczo, ale też jako osoba autorska. Bo każdej osobie autorskiej należy się szacunek. I skoro mogę sama sobie ten szacunek dać, to to robię – wyznaje. 

Trudno nie odnieść słów poetki do całej branży wydawniczej, gdzie często szacunek to towar deficytowy.