Problemy polskiego Netflixa dla książek. Co kryzys Legimi mówi o stanie literatury?

Zamieszanie wokół Legimi, trwające od połowy października, otworzyło na nowo dyskusję o kondycji polskiej literatury. Nie o jej poziomie – ten pozostaje przyzwoity – ale o niełatwej sytuacji rodzimych autorów w dobie cyfrowego obrotu treścią i streamingozy. 

Problemy polskiego Netflixa dla książek. Co kryzys Legimi mówi o stanie literatury?

W Polsce raczej rzadko rozmawiamy o literaturze. Głównie przy okazji publikacji corocznego raportu Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa, wykorzystywanego przez media do użalania się nad tym, jak to jesteśmy na bakier z książkami. Jeszcze rzadziej podnosi się temat losu pisarzy. Nie tej garstki, która przebiła się do mainstreamowej świadomości, ale ogółu próbującego odnaleźć się w trudnych warunkach rynkowych, zmagającego się z finansami i nieprzychylnym prawem, do czego niedawno doszły wyzwania związane z obrotem cyfrowym. 

Dzięki "Legimi gate" mają okazję wreszcie dojść do głosu. Nie żeby wcześniej milczeli. Po prostu zwyczajowo rynek miał ich w dupie.  

Legimi często porównywane jest do platform streamingowych wideo czy do Spotify. Przypomina wirtualną bibliotekę z e-bookami i audiobookami, której abonenci za 49,99 zł miesięcznie mogą “wypożyczać” z bazy wybrane tytuły. Z początku wydawało się to innowacyjną ideą i dobrym sposobem dostępu do zdigitalizowanych treści. Czytelnicy mogli za niewielką opłatą korzystać z wielkiej bazy książek, a wydawcy i autorzy docierać do większego grona odbiorców nowoczesnym kanałem.   

Ten "Netflix dla książek", z którego istnienia pozornie korzystali wszyscy, dziś jest na ustach wszystkich, nie tylko moli książkowych. A afera to nie tylko przykład kolejnej inby środowiskowej, ale też symptom wielu patologii kapitalizmu. 

W momencie pisania tych słów z Legimi zniknęły, przynajmniej czasowo, książki takich wydawnictw, jak Czarna Owca, Wydawnictwo Literackie, Rebis, Prószyński Media, Media Rodzina, Zysk, Dolnośląskie, Czarne, Nasza Księgarnia, Fabryka Słów czy Publicat. Na zawieszenie współpracy z serwisem zdecydowało się także należące do Empiku Virtualo. Sprawie zaczął w końcu przyglądać się UOKiK.

Ze współpracy z serwisem Legimi, udostępniającym abonentom książki w modelu "bibliotecznym" (czy raczej streamingowym), wycofują się kolejne wydawnictwa i partnerzy. Korzystające z usług firmy instytucje państwowe także rozglądają się nerwowo za wyjściem ewakuacyjnym. Platforma prawdopodobnie błędnie rozliczała się z wydawcami, a co za tym idzie z autorami, za przeczytane przez użytkowników pozycje, ukrywając realne liczby. 

Dodatkowo potężne kontrowersje wzbudziło wykorzystanie mechanizmu - opracowanego pierwotnie dla bibliotek publicznych - do tego, by sprzedawać dostęp do zbiorów podmiotom komercyjnym, które z kolei oferowały go pracownikom w ramach pakietów benefitowych.

Afera jest jednak zdaniem twórców skupionych wokół Unii Literackiej - stowarzyszenia powstałego w 2017 roku z inicjatywy pisarek i pisarzy działającego na rzecz twórców - zaledwie "częścią całości patologii rynku książki", które "wymagają silnej i szybkiej interwencji władz państwa, ponieważ prowadzą do destrukcji naszej literatury: od fatalnej sytuacji finansowej twórców, przez wydawców, po masowo upadające księgarnie".

Netflix dla książek   

– Legimi działa jak "Netflix z książkami" i, o ile mi wiadomo, z początku całkiem uczciwie rozliczał się z wydawcami – wyjaśnia Zygmunt Miłoszewski, pisarz i współzałożyciel Unii Literackiej. 

– Gdy czytelnik/słuchacz obcował z odpowiednią ilością materiału (np. przeczytał 10, 20 proc. – przyp. red.), ,wydawca dostawał za to tyle, jakby tę książkę sprzedał. Z czasem przybywało książek, przybywało czytelników i wszyscy zadawali sobie pytanie: jak im się to spina? Oficjalną odpowiedzią było, że tak jak w przypadku wielu abonamentów, firma zarabia nie na tych, którzy korzystają, lecz na tych, którzy płacą i nie korzystają. Z tego można zapłacić za faktyczne korzystanie – dodaje Miłoszewski. 

Dodatkowo firma weszła we współpracę z bibliotekami publicznymi, które nie mając jednego scentralizowanego systemu wypożyczania książek w formie cyfrowej, wykupywały dostęp do zbiorów, a następnie rozdawały czytelnikom darmowe kody dostępu. 

– Stworzyli sobie nowy rynek polegający na nadużyciu systemu bibliotecznego. Jak wiemy, biblioteka kupuje książkę raz i potem może ją udostępniać do woli. Czemu nie zrobić tak samo z książką elektroniczną? Legimi wymyśliło więc "abonament biblioteczny", część wydawców w to weszła, kierując się przede wszystkim odpowiedzialnością społeczną, biblioteka będzie mogła dzięki temu wysłać e-booka na przykład osobie, która nie może wyjść z domu – dodaje Miłoszewski. 

Legimi poszło o krok dalej i na tej samej zasadzie zaczęło sprzedawać dostęp również dużym podmiotom komercyjnym, takim jak banki, które także rozdawały kody, ale swoim pracownikom w ramach benefitów. Wzbudziło to niesmak i wątpliwości natury moralnej, głównie wśród twórców. Rozwiązanie opracowane dla mniej zamożnych obywateli korzystających z usług lokalnych bibliotek zostało wykorzystane jak bazarowy produkt. Firma, uzasadniając ten ruch, tłumaczyła, iż tworzy w ten sposób… biblioteki zakładowe.

Maciej Makowski, prezes wydawnictwa Prószyński Media, w rozmowie z "Gazetą Wyborczą" komentował sprawę tak: "Zgodziliśmy się na preferencyjne stawki, uwzględniając to, że biblioteki w Polsce są niedofinansowane, a także ze względu na czytelników, których nie stać na zakup książek. Ale nigdy nie zgodzimy się, by w podobny sposób traktować komercyjne wykorzystanie tych preferencyjnych warunków przez firmy, które stać na zapłacenie za książki tyle, ile one kosztują". Makowski dodał także, że "podmioty komercyjne zostały do tego kanału włączone ze złamaniem umowy z wydawcami".

Zygmunt Miłoszewski ocenia ten zabieg w mniej dyplomatycznym tonie.

 – Jest to równie obrzydliwe, jak robienie zbiórki żywności dla powodzian, żeby potem robić z niej kosze prezentowe i sprzedawać firmom za gruby hajs – konstatuje.

Bez zgody i wiedzy autora

Na tym jednak nie koniec. Pojawiły się bowiem podejrzenia, że Legimi zaniża w rozliczeniach z wydawcami realne liczby wypożyczeń i odsłuchów. Zauważyli to sami autorzy i wydawcy, którzy przeprowadzili szereg "zakupów" kontrolowanych, sprawdzając, czy znajdą się one w rejestrach. Nie znalazły się. Jak informuje Monika Ochędowska z "Tygodnika Powszechnego", w zestawieniach może brakować nawet połowy faktycznych odczytów i odsłuchań. 

Choć atmosfera wokół sprawy gęstniała mniej więcej od kwietnia, skandal rozkręcił się na dobre w połowie października. Wtedy to zbiegły się dwie rzeczy. Po pierwsze Legimi poinformowało o wprowadzeniu dodatkowej opłaty jednorazowej, 14,99 zł, za wybrane pozycje w ramach Pakietu Klubowego. Decyzję uzasadniono oficjalnie potrzebą dostosowania się do nowelizacji Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Wywołało to niepokój użytkowników. Niektórzy z nich mają wykupiony abonament nawet na 12 miesięcy do przodu bez możliwości wycofania się. 

Jednocześnie spółka Platforma Dystrybucyjna Wydawnictw, reprezentująca ośmiu dużych polskich wydawców na niwie e-booków, postanowiła, że jej książek nie będzie można czytać w serwisie. To właśnie PDW dokonało samodzielnego audytu rozliczeń, odkrywając tym samym, że część wypożyczeń nie jest rejestrowana.

Wśród twórców rozeszła się również pocztą pantoflową informacja, że ich dzieła być może znajdują się w bazach serwisu, choć oni sami… nie mają o tym zielonego pojęcia. 

W Polsce raczej rzadko rozmawiamy o literaturze.

 – Dostałem od znajomego autora informację o tym, że moje książki mogą znajdować się w bazie Legimi bez mojej wiedzy  – mówi historyk, socjolog, dziennikarz, a od niedawna dyrektor Instytutu Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza, Adam Leszczyński.  

– Sprawdziłem i okazało się, że jest tam książka reporterska, którą napisałem 22 lata temu, a której od dawna nie ma w druku. Wydawnictwo, które ją opublikowało, zaś nie istnieje. Nie do końca rozumiem, dlaczego książka, której nikomu nie udostępniałem, się tam znalazła – wyjaśnia. 

Czy to uczciwy handel, czy już bazar? 

Skojarzenie z bazarem wydaje się tyle zasadne, że model ten przywołuje również wspomnienia o handlarzach, którzy na turystycznych stolikach i rozkładanych łóżkach typu szczęki kupczyli czyjąś własnością intelektualną. 

Warto zauważyć, że Legimi podjęło próbę odparcia zarzutów, twierdząc, że pakiety biblioteczne są pakietami, które dla swoich czytelników mogą zakupić biblioteki publiczne oraz zakładowe. "Są to pakiety płatne, w pełni rozliczane z dystrybutorami i wydawcami" - informuje firma. "W naszej ocenie Ustawa o Bibliotekach w rozdziale 8. uwzględnia biblioteki zakładowe jako podmioty wypełniające tę definicję. Co więcej mechanizm ten był przez lata transparentnie ewidencjonowany - w formie codziennych zestawień, dostarczanych co dobę do PDW - z enumeratywnie wylistowaną z nazwy bazą podmiotów".

"Powstała sytuacja jest wynikiem sporu z dystrybutorem o definicję biblioteki, która wynika również z nowego prawa autorskiego" - czytamy dalej w odpowiedzi. "(...) Jaki ma z tym związek rezygnacja części wydawnictw z dystrybucji do bibliotek? Wydawcy wyrazili niechęć udostępniania ich oferty bibliotekom pracowniczym. O ile rozumiemy biznesową stronę tej decyzji, należy odnotować, że współpraca ta toczyła się przez lata w oparciu o zapisy umowne i rozwiązania techniczne szczegółowo porządkujące te kwestie a rozliczenia odbywały się transparentnie. Dziś stajemy przed faktem, gdy część naszych dostawców treści przeciwstawia się dotychczas praktykowanej współpracy". 

Jak wynika z licznych komentarzy, zdecydowana większość rynku nie kupiła tego wyjaśnienia. Nieprzekonani wydają się też częściowo sami czytelnicy.

– Mamy do czynienia z sytuacją, w której łańcuszek różnych firm i instytucji obraca książką, do której ja mam prawa, a nie dostaję za to ani grosza – komentuje Adam Leszczyński.

(Pato)streaming literatury

Osoby związane z rynkiem literackim pytane o komentarz zwracają uwagę na fakt, iż sytuacja nadal nie jest do końca znana. Codzienne na jaw wychodzą kolejne wątki, więc na finał zapewne jeszcze poczekamy. 

Nie oznacza to jednak, że temat można zamknąć. Wręcz przeciwnie - trudno o mocniejszy asumpt do dyskusji na temat obrotu książkami w obliczu, zupełnie bez ironii, złożonej rzeczywistości technologicznej. Ale także kulawego prawa i odwiecznego pytania o to, ile kosztuje kultura, a ile jesteśmy w stanie za nią zapłacić.

Jacek Dehnel, pisarz i prezes stowarzyszenia Unia Literacka, pisze na swoim profilu: "skandal z Legimi to tylko jeden mały element w systemie rabowania pracy autorek i autorów. Musi zostać należycie ujawniony, konieczne są audyty i – jeśli wykazane zostaną nieprawidłowości – odszkodowania (...). Ale to tylko część choroby, która toczy polski rynek książki". 

To uwaga do dłuższego oświadczenia Unii w tej sprawie. Czytamy w nim między innymi, że kwestia monitorowania, raportowania i rozliczania się z autorami książek w Polsce kuleje nawet w przypadku wydawnictw papierowych. A "kiedy e-booki lub audiobooki zaczynają być udostępniane w usługach abonamentowych, rozliczenia stają się jeszcze bardziej nieprzejrzyste. Lub w ogóle ich nie ma". 

"To kolejny argument (za tym - przyp. red.), by stworzyć system raportowania i monitorowania sprzedaży książek – drukowanych i cyfrowych, kupowanych na własność bądź konsumowanych abonamentowo" – piszą autorzy komunikatu. 

"Specjalne instytucje od lat monitorują sprzedaż i nakłady prasy, sprzedaż biletów w kinach czy sprzedaż płyt, a rynek książki pozostał gęstą dżunglą, w której najlepiej czują się drapieżniki. (...) Kopie cyfrowe są nierzadko udostępniane w bibliotekach bez żadnej kontroli, nie podlegają też rozliczeniom w systemie rekompensat za wypożyczenia biblioteczne, ponieważ przestarzałe prawo dotyczy w tym zakresie tylko książek drukowanych"– czytamy.

Zygmunt Miłoszewski, odnosząc się do streamingu książek, uważa, że zmiany technologiczne przyzwyczaiły nas do konsumowania kultury właśnie w taki sposób. Muzyki słuchamy głównie przez Spotify, Tidala czy YouTube’a, filmy i seriale oglądamy na Netflixie, Maxie, Prime i Apple TV. I tylko od czasu do czasu zdarzy nam się pójść na koncert lub do kina. Tego samego chcemy od książek. Oczekujemy dostępu do ogromnej bazy treści za niewielką opłatę miesięczną, bez ograniczeń. Rynek naturalnie szuka możliwości odpowiedzi na to zapotrzebowanie. 

– Serwisy streamingowe cisną więc wydawców o coraz więcej pozycji w coraz niższych cenach, przechodząc na model rozliczeń revenue share, ponieważ nie są w stanie udźwignąć finansowo rozliczania się za każdą przeczytaną książkę – tłumaczy pisarz. 

Revenue share jest skomplikowanym algorytmem, który polega na tym, że platforma dzieli część dochodów z abonamentu między słuchanych i czytanych twórców. Przy podejściu "więcej czytelników, więcej pozycji, tańszy dostęp" prowadzi to do groszowych honorariów, jakie znamy chociażby ze Spotify.

W wielkiej debacie o nieuczciwej firmie, sytuacji polskich pisarzy i streamingozie kolonizującej świat literatury słychać także głosy sugerujące, aby spojrzeć na temat z innej perspektywy. Łatwo dać się ponieść narracji potępienia i utyskiwania. Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, autorka bloga Zwierz Popkulturalny, uważa, że dyskusja o Legimi poszła w charakterystycznym dla rozmów o rynku książki kierunku poszukiwania lepszych i gorszych czytelników.

– Wielu rozmówców zamiast skupić się na tym, że przy nieprzejrzystych czy nieuczciwych mechanizmach my, czytelnicy często tracimy i nawet nie wiemy, jak się zachować, zdecydowało się atakować tych, którzy z takiego rozwiązania jak Legimi korzystali – zauważa i dodaje, że to niestety typowe w przypadku debaty o książkach. 

– Dużo tu oceny, dużo niewiadomych, ale też dużo uprzedzeń – podkreśla. 

Czajka-Kominiarczuk przypomina, że funkcjonujemy w rzeczywistości, w której nadal rozmawiamy o tym, czy w ogóle można czytać książki w wersji cyfrowej albo audio. Jednocześnie spór o Legimi dotyka też materii starszej aniżeli sam serwis: dostępności do książek, zarówno fizycznej, jak i finansowej, oraz pytania o to, czy są one drogie, czy nie.

Rodzimi wydawcy i autorzy stoją na stanowisku, iż ceny w Polsce nie są wysokie. Szczególnie na tle innych państw. Z drugiej strony czytelnicy, w tym młodzi ludzie, widząc kilkadziesiąt złotych na okładce, często dochodzą do wniosku, że ich na taki zakup nie stać. 

– Piętnaście złotych dopłaty za dostęp do e-booka wielu osobom może się wydawać kwotą symboliczną – mówi blogerka. – Ale dla wielu użytkowników Legimi, w tym młodych ludzi, jest to kwota zaporowa. Co prowadzi nas do jednej z najtrudniejszych, moim zdaniem, rozmów o tym, ile realnie mogą na kulturę poświęcić odbiorcy. Wygląda na to, że te budżety są naprawdę małe. I oczywiście możemy zaklinać rzeczywistość, powtarzając, że książki są tanie w porównaniu z innymi produktami, ale to nie znaczy, że czytelnicy mają tyle pieniędzy. Zwłaszcza gdy mówimy o młodych ludziach, którzy w Polsce czytają bardzo intensywnie – dodaje Czajka-Kominiarczuk. 

Jak ponowoczesność zabija antyczną ideę…

Innym wątkiem, który do głębi poruszył środowisko autorów przy okazji awantury o Legimi, jest wykorzystywanie przez firmę argumentów o tworzeniu bibliotek zakładowych w korporacjach, które kupowały dostępy i oferowały je pracownikom. Wyzysk twórców i finansowe oblicze konsumpcji kultury to topos. Zgrana, choć oczywiście aktualna, płyta. Wycieranie sobie gęby społeczną misją krzewienia czytelnictwa wśród mniej zamożnych i dostępem do książek za pośrednictwem ośrodków usług publicznych jest czymś dotąd rzadko spotykanym.

– Trzeba rozróżnić dwie rzeczy. Jedna z nich to biblioteka, starożytna instytucja, którą trzeba zaadaptować do nowej rzeczywistości. I ja to szanuję, jestem za tym, aby ludzie czytali moje książki w bibliotekach. Natomiast w tym przypadku nie mamy do czynienia z biblioteką. Legimi sprzedawało abonamenty firmom i nie robiło tego charytatywnie, lecz za opłatą. Uważam, że książki, także te wycofane z druku, powinny być udostępniane, ale nie przez podmioty komercyjne. Nie zgadzam się na to – mówi Adam Leszczyński.

Jak dodaje pisarz, prawo wypożyczeń bibliotecznych nie powstało po to, żeby bank czy korporacja udostępniały za darmo książki swoim pracownikom na zasadzie biblioteki zakładowej. Jego zdaniem to przywoływanie dawnych instytucji, które dawno już nie istnieją, i traktowanie prawa jak wytrycha po to, by omijać zasady i w praktyce nie płacić ani wydawcom, ani autorom.

Większość bibliotek publicznych (nie wszystkie, co warto też podkreślić) zlicza każde wypożyczenie, przesyłając informację o tym do centralnej bazy. Wydawcy lub autorzy z kolei co roku otrzymują zbiorczą informację o tym, ile razy dana książka została wypożyczona. Ustawa, na podstawie której wprowadzono system, gwarantuje wynagrodzenie z tytułu obrotu bibliotecznego. Choć są to kwoty w większości symboliczne, model ten jest raczej akceptowany.

Raczej, bo są tacy, którzy wskazują na pewne niedociągnięcia funkcjonowania bibliotek.

Zygmunt Miłoszewski zauważa, że dzięki Unii Europejskiej od kilku lat działa w Polsce prawo o rekompensacie za wypożyczenia biblioteczne – Public Lending Rights. Państwo przeznacza rocznie około 4 mln zł rocznie, które są dzielone przez organizację Copyright Polska między autorów. Z tym że sposób badania tych wypożyczeń pozostawia wiele do życzenia, a sama kwota jest na tyle niska, że przy około stu milionach wypożyczeń w roku 2023 mediana "tantiemów bibliotecznych" wyniosła… 360 zł na jednego twórcę.

– Z jednej strony wszyscy jesteśmy fanami bibliotek, z drugiej ani nie muszą one płacić więcej za książkę z prawem do wypożyczenia, ani nie podlegają żadnemu okresowi karencji na nowości – mówi Zygmunt Miłoszewski.

 – Nasze książki są dostępne w bibliotekach często w dniu premiery, co w połączeniu z wyżej opisanymi patologiami rynku cyfrowego biznesowo nas dojeżdża. Nie ma też żadnych rozwiązań, które poprzez sieć bibliotek wspierałyby polską literaturę, na przykład wymuszając zakup polskich nowości, nagradzanych polskich książek, organizując spotkania nie tylko z celebrytami literatury i tak dalej – wyjaśnia pisarz. 

 class="wp-image-4992287" width="840"
Prawo wypożyczeń bibliotecznych nie powstało po to, żeby bank czy korporacja udostępniały za darmo książki swoim pracownikom.

…a antyczna idea nie dowozi w ponowoczesności

Wydaje się, że sednem problemu cyfryzacji bibliotecznych zasobów jest anachroniczne podejście państwowych instytucji do zmieniającej się rzeczywistości. Digitalizacja literatury trwa już kilka dobrych lat. Wystarczająco długo, aby opracować stosowne zasady i system wypożyczania książek w postaci cyfrowej w bibliotekach. 

Przy czym należy zauważyć, że według raportu Biblioteki Narodowej o stanie czytelnictwa w Polsce zaledwie 7 proc. wszystkich czytelników obcuje z literaturą za pośrednictwem czytników i innych urządzeń do wyświetlania treści. Polacy nadal wolą kupować i wypożyczać książki papierowe. Między innymi z tego powodu przez długi czas wydawcy nie przykładali dużej wagi do kontrolowania rynku e-booków.

– Kwoty z obrotu cyfrowego są niewielkie. Jedna z moich książek, która stała się bestsellerem, wygenerowała łącznie w dystrybucji cyfrowej maksymalnie kilka tysięcy – przyznaje Adam Leszczyński.

Autor uważa, że pojedynczy twórca praktycznie nie ma możliwości monitorowania dystrybutorów w tym przypadku. Nie wie, ile kopii cyfrowej książki sprzedają lub wypożyczają, musi ufać im na słowo. Staje się tym samym najsłabszym ogniwem w układzie, elementem bezbronnym wobec wydawców i dystrybutorów.

Z drugiej strony rozwiązaniem cyfrowego pata na pewno nie jest odejście od dystrybucji cyfrowej i całkowity powrót do papieru (choć niewątpliwie rozwiązałoby to kilka problematycznych kwestii). Przykład Legimi pokazuje, że zainteresowanie e-bookami jest u nas niemałe. 

"Dlaczego, choć e-booki nie zostały wynalezione wczoraj, polskie biblioteki nie mają własnego, przejrzystego i sprawiedliwego dla twórców oraz wydawców systemu ich udostępniania?" – pytają w swoim manifeście członkowie zarządu Unii Literackiej i podkreślają, że chwalone przez czytelników kody rozdawane przez biblioteki w praktyce nie są darmowe. Instytucje muszą bowiem zapłacić za nie z naszych podatków, niekiedy drenując swoje ograniczone budżety.

– Pieniądze, które biblioteki płacą Legimi za "bezpłatne" kody, są ogromne – wyjaśnia Grzegorz Piątek, pisarz, sekretarz zarządu Unii Literackiej. 

– W 2017 roku najtańszy abonament biblioteczny kosztował dziesięć tysięcy złotych netto plus trzy tysiące netto za przyłączenie. To są pieniądze, za które można by kupić setki książek do zbiorów, a na zakupy właśnie wielu bibliotekom wiecznie brakuje pieniędzy. W wielu gminach są utrzymywane z obowiązku na budżetowym minimum i starcza im głównie na niskie pensje i eksploatację budynku, a na zakupy muszą robić zrzutki albo aplikować w budżecie obywatelskim – komentuje Piątek. 

Jak dodaje z kolei Katarzyna Czajka-Kominiarczuk, przy całej krytyce Legimi nie stworzono u nas żadnej bibliotecznej alternatywny dla cyfrowych dzieł. Biblioteki cyfrowe, które istnieją, mają inne zasady działania i zwykle dają dostęp do wydawnictw archiwalnych, spełniają inne potrzeby. Być może kluczowe jest zatem pytanie: gdzie jesteśmy z uregulowaną prawnie, przejrzystą formą dostępu do zasobów kultury? Taką, która byłaby też korzystna dla autorów. 

Pozdrowienia z technofeudalizmu 

W ubiegłym roku grecki ekonomista i polityk Janis Warufakis opublikował książkę "Technofeudalizm: Co zabiło kapitalizm", w której przekonuje, że big techy zdołały zbudować lenna w chmurze i sprywatyzować internet. W konsekwencji nic obecnie nie jest nasze. Korzystając z mediów społecznościowych, tak naprawdę poruszamy się w przestrzeni udostępnionej przez jej właściciela. Może nam on w każdej chwili odebrać wszystko, co wyprodukowaliśmy w ramach aktywności w serwisie: zdjęcia, filmy, posty, komentarze, kontakty, wspomnienia. Nic nie należy do nas.

Podobnie wygląda to w świecie streamingu. Płacimy jedynie za możliwość konsumowania treści. Nie kupujemy jej na własność zapisanej na nośnikach. Nie możemy jej odsprzedać, zmodyfikować, pociąć czy usunąć. Jak okazuje się ostatnimi czasy, również producenci tych treści, czyli twórcy, tracą kontrolę nad obiegiem swojej własności. Gdy tylko znajdzie się ona w sprywatyzowanej chmurze, znika z pola widzenia.

Niedawno dobitnie pokazał to przykład Steama. W Kalifornii wszedł w życie wszedł akt prawny AB 2426, nakazujący sklepom informowanie klientów o tym, czy rzeczywiście kupują, czy jedynie wykupują licencję użytkowania na takie produkty jak filmy czy gry. W myśl tego przepisu zniknąć mają także przyciski "Kup" wszędzie tam, gdzie nie dochodzi do faktycznego nabycia treści.

Gamingowy gigant jako jeden z pierwszych dostosował się do nowych wymogów, zamieszczając odpowiednią adnotację na swoich stronach. Od teraz wszyscy klienci Steama widzą wystosowany wprost komunikat: Nie jesteś właścicielem gry, za którą płacisz. Nie kupujesz jej, a jedynie nabywasz prawa do jej użytkowania (gwoli ścisłości - nie jest to dokładne brzmienie informacji, a jedynie jej skrócona i skonkretyzowana wersja autora).

Na podobnej zasadzie działają inne platformy, których przedstawiciele mogą odebrać to, co zostało wykupione przez użytkowników w cyfrową dzierżawę, czy też idąc za retoryką Warufakisa, lenno. Do nielicznych wyjątków należy polski GOG, który daje klientom możliwość pobrania i rzeczywistego posiadania, a więc de facto kupowania gier. 

– Mam wrażenie, że mało osób zdaje sobie sprawę, jak bardzo nie posiada swoich ulubionych dzieł kultury – komentuje Katarzyna Czajka-Kominiarczuk. 

– Muzyka, filmy, gry, książki często są przez nas wypożyczane, wykupywane do użytkowania. Możemy mieć nawet licencję na to, by działały offline, ale ostatecznie nie są fizycznie nasze. Nie możemy wyciągnąć gry czy muzyki z aplikacji, w której ją kupiliśmy – mówi blogerka. 

Możemy odczuć to boleśnie, jak zauważa Czajka-Kominiarczuk, przy okazji takich komplikacji jak w Legimi, gdy książki znikają na zawsze ze streamingu. W przypadku innych platform mogą być to filmy lub gry. Dlatego blogerka poleca ocenić to, jakie dzieła kultury są dla nas najważniejsze, i zastanowić się nad fizycznymi kopiami. To jedyny sposób, by być niezależnym od perturbacji biznesowych i kaprysów korporacji. 

Ostateczny krach systemu literatów?

Wróćmy jednak do autorów i rynku książki w Polsce. Skandal z Legimi w roli głównej przypomniał o tym, co trapi to i tak strapione już środowisko.

– Literatura nie jest finansowana z państwowych pieniędzy jak teatr, opera czy balet. Nie jest wspierana budżetowo ani za pomocą dedykowanych rozwiązań, jak film ze swoim PISF, ani jak muzyka, w postaci zabezpieczeń tantiemowych przy jednoczesnej konieczności grania polskich utworów w stacjach radiowych. Jednocześnie wytwory naszej pracy mogą być dostępne za darmo w dniu premiery w ogólnopolskiej sieci bibliotek  – podkreśla Zygmunt Miłoszewski. 

Czyżby właśnie na naszych oczach umierało uprawianie pisania w takim wydaniu, jakie ludzkości znane było od wieków? Co bardziej złośliwi komentatorzy przebąkują, że właściwie skoro najważniejszy jest tani dostęp do treści bez poszanowania prawa autora do godziwej zapłaty za pracę, to dlaczego nie zastąpić ludzi generatorami AI? Nie narzekają, nie domagają się udziałów w zyskach, nie zakładają (jeszcze) związków, nie zasypują mediów społecznościowych rozpaczliwymi apelami. Pierwszy krok w tę stronę poczynił chociażby nowy projekt Off Radia Kraków, gdzie ludzkich dziennikarzy zastąpiono głosami generowanymi przez sztuczną inteligencję.

Miłoszewski przypomina, że do nowelizacji prawa autorskiego w tym roku udało się wprowadzić zapis, że autorom książek udostępnianych w internecie w postaci e-booków i audiobooków należą się tantiemy. Nie wiadomo jednak jeszcze, co to będzie oznaczało w praktyce. 

Literatura wydobywa z ludzkiego istnienia sprzeczność, komplikację, bycie "za, a nawet przeciw" równocześnie. Udowadnia, że można wierzyć w utopię i twardo stać na ziemi"

– Zapewne streamerzy literatury, tacy jak Legimi, będą odprowadzać jakieś opłaty wraz z listą pozycji odsłuchanych i odczytanych pozycji, a następnie pieniądze te będzie dzieliła jakaś organizacja zbiorowego zarządzania prawami – podsumowuje pisarz. 

Ten system dopiero powstaje. 

– Mamy nadzieję, że będzie skutecznym zabezpieczeniem przed "spotifaizacją" literatury – dodaje Miłoszewski. 

Wciąż powtarzamy, że polska literatura, jej twórczynie i twórcy muszą zostać jak najszybciej objęci opieką i ochroną państwa. Widzimy, jak kapitalizm zaprzężony w nowoczesne technologie rujnuje kolejne branże i środowiska. Niech literatura, świat literacki będzie przykładem. 

Ryszard Koziołek w zbiorze esejów "Dobrze się myśli literaturą" pisał, że "literatura wydobywa z ludzkiego istnienia sprzeczność, komplikację, bycie >>za, a nawet przeciw<< równocześnie. Udowadnia, że można – jak autor – wierzyć w utopię i twardo stać na ziemi". Ja, jako autor tego tekstu, również w to wierzę.