Zarobił 50 tys. zł na pierwszej książce i mówi, jak działa ta branża. „Tego się nie praktykuje” - usłyszał, gdy miał dobry pomysł

Jeśli dostarczam 200 książek 1 czerwca, to raport dostaję około 10 lipca, a termin płatności przypada na 10 października. Łącznie do dziś wystawiłem dystrybutorowi kilkadziesiąt faktur. Ani jedna nie została zapłacona w terminie. Ani jedna! O każdą musiałem się upominać – mówi Michał Rzeźnik, który debiutancką książkę o historii swojej rodziny wydał sam. Czy selfpublishing może być alternatywą dla polskich pisarzy? Ile można na nim zarobić?

fot shutterstock / Collagery

Autorka bestsellerowego reportażu "Chłopki", Joanna Kuciel-Frydryszak, walczy z Wydawnictwem Marginesy, wydawcą książki o sprawiedliwszy podział zysków z jej sprzedaży. Pisarka korzysta w tym przypadku z tzw. klauzuli bestsellerowej w polskim prawie, która – gdy wynagrodzenie autora lub autorki jest niewspółmiernie niskie w stosunku do korzyści wydawcy – pozwala żądać podwyższenia wynagrodzenia. Joanna Kuciel-Frydryszak otrzymała szerokie wsparcie ze strony innych pisarzy i pisarek. Jej walka ponownie zwróciła uwagę na fatalną sytuację osób piszących książki – niskie zarobki, niestabilność dochodów, brak ubezpieczeń dla twórców i twórczyń. A także na inne patologie rynku książki, gdzie dystrybutorzy żądają od wydawców 50-procentowych rabatów, rozliczenia sprzedaży często nie są przejrzyste dla autorów i samych wydawców, co niedawno pokazała afera wokół Legimi.

Jak w takim środowisku może sprawdzić się selfpublishing? Z jakim ryzykiem się wiąże? Jakie i komu może dać szanse? Zapraszamy do lektury rozmowy z Michałem Rzeźnikiem, autorem książki „Piotr Rzeźnik – zdrajca z Izbicy”, którą wydał własnym sumptem, osiągając niemały sukces, choć był to jego debiut.

Michał Rzeźnik, autor książki "Piotr Rzeźnik - zdrajca z Izbicy", w której opisał historię własnego dziadka fot. Archiwum prywatne Michał Rzeźnik
Michał Rzeźnik, autor książki "Piotr Rzeźnik - zdrajca z Izbicy", w której opisał historię własnego stryja, fot. archiwum prywatne Michał Rzeźnik

Rafał Hetman: Czy śledzisz sprawę Joanny Kuciel-Frydryszak i Wydawnictwa Marginesy?

Michał Rzeźnik: Kupiłem jej książkę, jak wiele osób, ale nie śledzę tej sprawy jakoś wnikliwie. Niemniej zauważyłem szum w internecie, który dotyczy jej roszczenia wobec wydawcy. Uważam je za moralnie słuszne, choć pewnie z perspektywy prawniczej to trudna sprawa. Bardzo życzę autorce, aby nie musiało dojść do postępowania przed sądem i aby wszystko zakończyło się ugodowo.

Swoją książkę "Piotr Rzeźnik – zdrajca z Izbicy" wydałeś metodą selfpublishingu. Napisałeś osobistą historię o swoim stryju, który był kolaborantem niemieckim w czasie II wojny światowej, współodpowiedzialnym m.in. za śmierć Żydów oraz osób działających w podziemiu. Po wojnie ten człowiek został skazany za swoją działalność na śmierć, a Twoja rodzina przez lata milczała o jego istnieniu. Trudny temat, poruszający jeden z tematów tabu w polskim dyskursie historycznym. Książka ukazała się w lipcu 2023 roku. Ile do tej pory sprzedałeś egzemplarzy?

Łącznie od lipca 2023 roku do 31 grudnia 2024 roku sprzedałem 4385 sztuk - z czego książek papierowych 3365 sztuk, e-booków 227, audiobooków 793.

To sporo, nawet jak na realia książek non-fiction, które w Polsce sprzedają się całkiem dobrze. Zwłaszcza że to debiut. Nie byłeś związany ze środowiskiem dziennikarzy, historyków czy pisarzy. Nie jesteś też influencerem, który ma zasięgowe konta w mediach społecznościowych.

Pracuję w biznesie. Od lat jestem dyrektorem hotelu w jednej z największych międzynarodowych sieci. Zupełnie nie wiedziałem, jak się zabrać za wydanie książki.

Co więc zrobiłeś, kiedy miałeś już gotowy tekst?

Wysłałem roboczą wersję książki do jednego z wydawnictw, które wydawało mi się pewniakiem, jeśli chodzi o tematykę mojej książki. Dostałem odpowiedź, że tekst jest kiepski i że wydawnictwo nie jest zainteresowane wydaniem. Faktycznie tekst był wtedy kiepski, ale zdawało mi się, że to właśnie razem z wydawcą powinienem nad jego poprawą popracować. Widać źle zrozumiałem rolę wydawnictw. Po tym doświadczeniu wykonałem kilka telefonów do innych dużych wydawnictw. W każdym usłyszałem mniej więcej to samo: proszę wysłać tekst, jeśli nie odpowiemy w ciągu 3-6 miesięcy, to znaczy, że nie jesteśmy zainteresowani. Wiesz, pracuję w usługach, gdzie stosunek do klientów, czy też interesariuszy, jest niezwykle ważny i wpływa na zarobek – mój i firmy. W kontakcie z topowymi wydawcami poczułem, że w zasadzie mają mnie w części ciała na jachtach zwanej rufą. To było dla mnie triggerem do tego, żeby rozpoznać temat samemu. Okazało się, że wydanie książki jest w gruncie rzeczy bardzo proste.

Proste?

Najpierw znalazłem grupę na Facebooku, gdzie ludzie szukają zleceń w obszarze redakcji, korekty i składu. Zamieściłem tam post z pytaniem o redakcję książki. Dostałem dziesiątki wiadomości z ofertami. Na ogół ceny były podobne, ale kilka ofert było… darmowych. Ktoś chciał zredagować książkę "do portfolio". Finalnie wybrałem na chybił trafił redaktorkę, która po prostu napisała do mnie wiadomość, przy której się uśmiechnąłem, ponieważ była dowcipna. Strzał w dziesiątkę - współpraca okazała się fantastyczna. Poprosiłem ją też o skład publikacji. Łącznie zapłaciłem 2214 zł za redakcję i 1278 zł za skład. Korektę zleciłem komuś innemu. Ta usługa kosztowała 984 zł. Wydałem też 550 zł na przygotowanie plików z e-bookami.

Dodajmy, że to koszt za książkę, która finalnie ma 260 stron (10 arkuszy). Co dalej?

Ciekawa sprawa była z projektem okładki. Samemu przygotowałem szkic i fotografię, której chciałem użyć. Było to zdjęcie mojego taty, które sam mu zrobiłem - idealnie pasowało do tematu i dopełniało tę historię. Jest na nim zbolały, smutny, załamany tata z twarzą zasłoniętą rękoma. Dzięki grupie na FB, na której twórcy szukają zleceń, zgłosiła się do mnie graficzka. Wysłałem jej materiały, szybko przygotowała mi projekty. Były idealne. Takie jak chciałem. Poprosiła mnie o 300 zł. Napisałem jej, że to za mało i zaproponowałem, że zapłacę 100 proc. więcej. Także projekt okładki kosztował mnie 600 złotych.

Zrobiłem też reklamę na Facebooku za 1000 zł, ale kompletnie źle i w zasadzie straciłem te pieniądze.

Łącznie przygotowanie do druku i ta nieszczęsna reklama kosztowały 6626 zł. Pozostało książkę wydrukować.

Jak znalazłeś drukarnię?

W internecie znalazłem drukarnię w Białymstoku, która zajmowała się małymi nakładami, dostałem od nich wycenę. W trakcie składu moja redaktorka, która też zajmowała się edycją, powiedziała mi o drukarni z Inowrocławia, którą zna i o której wie, że zawsze dobrze robiła niskie nakłady. Poprosiłem także i tę drukarnię o wycenę. Okazała się nieco atrakcyjniejsza.

Michał Rzeźnik wydając książkę na własną rękę sprzedał do końca 2024 roku łącznie 4385 egzemplarzy class="wp-image-5384534"
Michał Rzeźnik, wydając książkę na własną rękę, sprzedał do końca 2024 roku łącznie 4385 egzemplarzy

Zacząłem od 200 sztuk, po 8,30 zł za jedną. Także pierwszy nakład kosztował mnie 1660 zł. A więc byłem gotowy do sprzedaży po zainwestowaniu dokładnie 8286 zł. Ustaliłem cenę książki na 49 zł. Chodziło o to, żeby po sprzedaży tych 200 sztuk nie stracić. Sprzedałem je pierwszego dnia. I natychmiast zamówiłem kolejne 200 sztuk w drukarni.

Jakim cudem jako nieznany autor sprzedałeś wszystko pierwszego dnia? Kto to kupił?

Doprecyzuję. Mówiąc sprzedałem, mam na myśli to, że pozbyłem się wszystkich egzemplarzy. 100 pojechało od razu do dystrybutora, jeśli dobrze pamiętam, 50 albo 60 zamówiła niszowa, klimatyczna księgarnia z Zamościa, a 2 zawiozłem osobiście do Biblioteki Narodowej (egzemplarze obowiązkowe), pozostałe sprzedały się na mojej stronie.

Jak zadbałeś o dystrybucję? Twoją książkę od razu można było kupić w wielu dużych księgarniach internetowych i sieciach sprzedających książki stacjonarnie.

Zupełnie nie wiedziałem, co mam zrobić, żeby moja książka była w jakiejś księgarni, choćby jednej. Wykonałem kilka telefonów do księgarń, ale znów odpowiedzi były dość zniechęcające. Mam dobrego kolegę, który miał jakieś doświadczenie. Opowiedział mi o wielkich firmach, które zajmują się dystrybucją, ale wyjaśnił, że z powodu tematu książki i faktu, że nie jestem rozpoznawalny, nie mam tam czego szukać. Ale powiedział też, że jest dystrybutor, który zajmuje się dystrybucją dla małych wydawców i dla selfpublisherów. Skontaktowałem się z nimi i odpowiedź była pozytywna. Dostałem projekt umowy konsygnacyjnej i tutaj doznałem szoku.

Okazało się, że współpraca polega na tym, że ja oddaję książki niejako w komis dystrybutorowi, który z kolei oddaje je dalej w komis księgarni, która ma nieograniczone w czasie prawo zwrotu do dystrybutora, który zastrzegł sobie nieograniczone w czasie prawo zwrotu do mnie. W efekcie wszystkie ryzyka biznesowe były przerzucone na mnie – czyli na wydawcę.

Podobnie jest z wydawcami tradycyjnymi, też narażeni są na te ryzyka.

To był czynnik, który bardzo podwyższył koszt jednego egzemplarza, ponieważ ryzykowne było dla mnie wydrukowanie dużego nakładu, który niesprzedany mógł do mnie wrócić powiedzmy po roku czy dwóch. Nie znam żadnego innego biznesu, który tak działa. Jeśli masz sklep z ciuchami, to musisz kupić ciuch od producenta i to ty – sklepikarz - ryzykujesz. Jak masz sklep spożywczy – jest tak samo. Twoim zadaniem biznesowym jest określenie tego ryzyka i zamówienie takiej ilości, żeby zminimalizować to ryzyko. Ale jeśli jesteś księgarzem, to niczym nie ryzykujesz. Ba, nawet nie musisz płacić za towar. Płacisz za książkę, dopiero jak ją sprzedasz. Rozumiesz? Księgarz sprzedaje towar, za który nie płaci i zawsze może go zwrócić. Nie ponosi żadnego ryzyka biznesowego, które ponosi dowolny inny sklep.

Masz rację, w przypadku komisu tak to wygląda.

Kolejnym problemem, choć niedużym, było notoryczne opóźnianie płatności. Dystrybutor ma 90-dniowy termin płatności dla ciebie (oczywiście nie za książki, które mu dostarczyłeś, ale za te, które się sprzedały), tylko że termin ten biegnie od wysłania raportu ze sprzedaży. Tak więc, jeśli dostarczam powiedzmy 200 książek 1 czerwca, raport dostaję około 10 lipca, a termin płatności przypada na 10 października. Łącznie do dziś wystawiłem dystrybutorowi kilkadziesiąt faktur. Ani jedna nie została zapłacona w terminie. Ani jedna! O każdą musiałem się upominać, niezależnie, czy opiewała na kilkaset złotych, czy na kilkadziesiąt tysięcy.

Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi
Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

Jaką miałeś marżę u dystrybutora?

Dystrybutor płacił mi 21 zł netto za egzemplarz, a więc jeśli koszt druku wynosił 8,30 zł za egzemplarz, marża wyniosła zatem 12,7 zł.

Dużo. Jeśli wydawałbyś w wydawnictwie, miałbyś pewnie od 10 do 17 procent - czasem może 20 - od ceny zbytu, czyli od 21 zł, o których mówisz. Byłoby to 2-4 zł za egzemplarz. Wypłacane najczęściej raz na pół roku lub raz na rok.

Tylko tyle? Oznacza to, że w tym modelu zarobiłbym ledwie około 7 tysięcy złotych, czyli mniej niż aktualna średnia krajowa (wg GUS średnia krajowa w lipcu 2024 roku wyniosła 8195,07 zł brutto – red.). A przecież książka to wiele miesięcy pracy. Tym bardziej rozumiem postawę pani Joanny Kuciel-Frydryszak.

Sprzedawałeś książkę też na inne sposoby. Jak to wyglądało?

Tak. Na własnej stronie sprzedawałem po 49 zł, a więc jeśli koszt druku wynosił 8,30 zł za egzemplarz, minus podatek VAT 5%, moja marża wynosiła 38 zł.

Dużo, bardzo dużo. A czy stworzenie sklepu na stronie było trudne? Ile kosztowało?

Nie było trudne, ponieważ skorzystałem z gotowego rozwiązania - z aplikacji Shoper, za którą zapłaciłem około 300 zł rocznego abonamentu. Miałem wcześniej doświadczenie z obsługą CMS-ów, więc konfiguracja była prosta. Mam szczęście, że moja żona prowadzi działalność gospodarczą, więc całość „wydawnictwa” stworzyłem w ramach jej firmy. Zawarła umowę z PayU, żeby kupujący mogli zapłacić za książkę, i z InPostem, żebym mógł ją wysyłać. Momentami drukowanie etykiet, pakowanie książek i nadawanie ich w paczkomacie było atrakcyjnym zajęciem dla mojej nastoletniej córki. Uwielbiała to, a ja nie musiałem tego robić.

Sprzedawałeś też bezpośrednio.

Sprzedałem też kilkadziesiąt sztuk w jednej zamojskiej księgarni, z którą współpracowałem samodzielnie – płaciła mi też 21 zł.

Sporo sprzedałem w czasie spotkań autorskich. Tutaj cena wynosiła 49 zł, a więc moja marża wynosiła 38 zł.

Czy wiesz, ile zarobiłeś na swojej książce od początku do dziś? 

Tak, zarobiłem na czysto trochę ponad 51 tysięcy złotych. Do tego dostałem kilka propozycji płatnych spotkań autorskich, więc pewnie należałoby doliczyć jeszcze kilka tysięcy. Nie jest to jakaś wyjątkowo duża kwota, biorąc pod uwagę czas pracy nad książką. Pracowałem nad nią około roku, a doliczając przerwy, to pewnie półtora roku. Ale przecież od początku nie traktowałem tego zajęcia jako projektu komercyjnego. Po prostu chciałem opublikować swoją historię. Dlatego wydrukowałem na początku tylko dwieście egzemplarzy, które miały mi według moich założeń zagwarantować, że wyjdę na zero.

Podsumujmy więc liczby.

Łącznie do tej pory sprzedałem 4385 sztuk, z czego książek papierowych sprzedałem 3365, e-booków 227 sztuk, audiobooków 793. To dane do końca 2024 roku. Uśredniając wszystkie kanały sprzedaży na książce papierowej, realny przychód ze sprzedaży jednego egzemplarza wyniósł 23,27 zł, minus koszt druku. Tutaj muszę zaznaczyć, że ten koszt mógłby być o połowę mniejszy, gdybym na samym początku przewidział potrzebną liczbę egzemplarzy. Mógłbym osiągnąć wtedy marżę na egzemplarzu w wysokości około 20 zł. Średnia cena e-booka wyniosła 18,57 zł. A jeśli chodzi o audiobooka to tylko 2,75 zł – ale tutaj kompletnie nie rozumiem, jak to jest rozliczane. Dodam, że nie poniosłem żadnych kosztów związanych z wydaniem audiobooka, przygotował go wydawca, który mi to zaproponował.

Podsumowując, łącznie wydałem 35 156 zł, przychodu miałem 85 646,64 zł. Także rentowność przedsięwzięcia wyniosła 59 procent.

Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi
Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

A czy liczyłeś, ile kosztowało Cię napisanie książki? Jeździłeś przecież do archiwów, odwiedzałeś bliskich, którzy opowiadali Ci o Piotrze. Podróże kosztowały.

Nie potrafię tego policzyć. Ponieważ nie robiłem tego dla pieniędzy, nie rejestrowałem tego typu wydatków. Myślę, że przejechałem łącznie około 1500-2000 km, może trochę więcej. Miałem to szczęście, że pracowałem w pandemii, gdy czytelnie w archiwach były zamknięte i akta udostępniano mi w formie skanów. Pracowałem głównie w domu. Nie traktowałem tego jako pracę, bardziej jak hobby, pasję. Nie liczysz wydatków na hobby.

A poświęcony czas?

To było sporo pracy, ale to była bardzo przyjemna praca. Wiesz, ja na co dzień pracuję w biznesie, odpowiadam za zespół kilkudziesięciu osób, jestem odpowiedzialny za przychód i wynik liczony rocznie w dziesiątkach milionów. Pisanie książki i wydawanie jej było dla mnie sposobem na znalezienie balansu, oderwanie się od trudnej i stresującej pracy, szczególnie że dotyczyła ona sprawy dla mnie emocjonalnie ważnej, dotykała najczarniejszych historii rodzinnych i była w jakimś sensie coming outem. Przez moment nawet myślałem, że takie małe wydawnictwo "po godzinach" byłoby fajnym dodatkowym dochodem. Tylko przez moment tak myślałem, dość szybko się z tego wyleczyłem.

Jakie działania marketingowe z perspektywy czasu oceniasz jako najbardziej skuteczne?

Nie prowadziłem żadnych działań marketingowych, ponieważ nawet przez moment nie traktowałem tej książki jak sposobu na zarobek, nie był to w żaden sposób projekt komercyjny. Na początku zrobiłem reklamę na FB, ale źle. Potem w naturalny sposób zainteresowały się tą książką media. To bardzo pomogło.

Naturalny?! Skuteczne przebicie się z publikacją do mediów to ogromny wysiłek. Udaje się rzadko.

Najskuteczniejsze było bez wątpienia wystąpienie z moją historią w "Dzień Dobry TVN".

Jak tam trafiłeś? Każdy by chciał.

W sumie przez przypadek. Koleżanka z pracy poprosiła mnie o dołączenie do spotkania z klientem, ponieważ mieli omawiać bardzo niestandardowy event w hotelu, a mianowicie spotkanie autorskie owej klientki. Moja koleżanka wspomniała, że ja też jestem autorem książki i że ukazało się kilka wywiadów ze mną w mediach. Od słowa do słowa okazało się, że ta pani jest pracownikiem TVN w redakcji śniadaniowej, powiedziała mi, że moja historia jest bardzo interesująca i że przekaże to w redakcji. Potraktowałem to jako zwykłą kurtuazję i na jakiś czas zapomniałem zupełnie o tej rozmowie. Po około 2 miesiącach zadzwoniono do mnie z redakcji z propozycją terminu rozmowy na żywo. Uwierzyłem w to dopiero, gdy usiadłem na fotelu z Dorotą Wellman i Marcinem Prokopem naprzeciwko.

Miałeś dużo szczęścia. Jak wizyta w telewizji przełożyła się na sprzedaż?

Nie mam twardych danych, ale każda obecność w mediach pomaga. Każdy podcast, wywiad w ogólnopolskim portalu, duży artykuł o mnie w "Gazecie Wyborczej" miał wpływ na większe zainteresowanie książką. Jednak telewizja śniadaniowa przyniosła więcej niż wszystkie inne obecności w mediach razem wzięte. W pewnym momencie dochodzi do efektu kuli śniegowej. Widziałem to już przed TVN-em. Po wywiadzie dla Onetu i dla NaTemat znajdywałem wzmianki o sobie w innych mniejszych mediach, gdzie ktoś opisał tę historię, nie kontaktując się ze mną. Teraz to już przycichło. Ale niedługo ukaże się reportaż telewizyjny o mojej historii – zobaczymy, czy to też wpłynie na wzrost zainteresowania po tak długim czasie. Istotne jest też to, aby to wszystko nie zadziało się w jednym momencie. Jeśli udaje się utrzymać zainteresowanie tematem w mediach przez kilka, kilkanaście miesięcy, to systematycznie udaje się docierać do kolejnych odbiorców i można monetyzować swoją publikację przez dłuższy czas, choć w mniejszych wolumenach.

Kilka, kilkanaście miesięcy – mówisz – tymczasem wydawcy bardzo często promują książkę tylko przez miesiąc, dwa, trzy, bo w kolejce czekają nowe tytuły, którym trzeba poświęcić czas. Wiele mówi się w tym kontekście o krótkim życiu książki w świadomości odbiorców. W TVN pojawiłeś się ponad pół roku od premiery. 

Wiem, że w jednej z internetowych księgarni (pracował tam mój znajomy z liceum) po "DD" TVN pojawił się sales alert na ten tytuł i dostali polecenie zamówienia większej liczby. Wtedy miałem mnóstwo pracy, byłem z rodziną na nartach we Włoszech, moja rodzina jeździła na stoku, a ja siedziałem pod telefonem i z komputerem, próbując znaleźć drukarnię, która z dnia na dzień dodrukuje ponad 1000 sztuk. Chciałem wykorzystać momentum. Ale to była chwila frustracji. 

Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi
Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

Dlaczego?

W mojej branży standardem, jeśli nie fundamentem, jest tzw. revenue management – jest to cały zestaw technik, które prowadzą do maksymalizacji ceny i zysku – napisałem na ten temat małą książeczkę wydaną przez jedną z uczelni. W skrócie: jeśli widzimy zwiększony popyt, możemy bezpiecznie zwiększyć cenę, co nie wpłynie na mniejszą sprzedaż. To był moment, w którym dystrybutor dzwonił do mnie bezustannie z kolejnymi zamówieniami na dodruk, poprosiłem o zmianę ceny na wyższą, co byłoby sytuacją win-win dla mnie i dla nich. Odmówili, argumentując, że tego się nie praktykuje. Nie rozumiałem dlaczego. Pozbawili większego zysku siebie, księgarzy i mnie bez żadnego racjonalnego argumentu. Tymczasem zarówno moja branża hotelarska, jak i linie lotnicze, ostatnio nawet PKP, ale też i inne biznesy rozumieją, co to jest popyt i jaka jest relacja popytu, ceny i podaży – wiedzą też jak tę relację wykorzystać. Do dziś nie zrozumiałem, dlaczego rynek książek jeszcze na to nie wpadł.

Historia twojego selfpublishingu może niektórych autorów i niektóre autorki zachęcić, żeby spróbować wydać książkę samemu. Odniosłeś sukces – sprzedałeś więcej niż przeciętny debiutant i zdecydowanie więcej zarobiłeś. Ale ta historia jest zbyt piękna, zbyt łatwo Ci poszło. Z rynku słychać tylko narzekania, że jest ciężko, coraz ciężej.

Nie potrafię się do tego rzetelnie odnieść, ponieważ moja obecność na tym rynku jest zupełnie inna niż typowego wydawcy lub autora. Zamiast szukać profesjonalnych porad, jak się wydaje książkę, po prostu zacząłem tam, gdzie byłem, użyłem tego, co miałem, czyli komputera, telefonu i Google’a, i zrobiłem to, co mogłem. Wyszło nieźle. Często mi się to sprawdza w życiu. Myślę, że istotne jest też to, że zawodowo jestem menedżerem, nie pisarzem. Jestem przyzwyczajony do wykonywania zadań, analizowania mechanizmów i bezustannego optymalizowania różnych procesów. Ciągle szukam rozwiązań, jak coś zrobić, a nie przeszkód, żeby czegoś nie robić. Rozumiem jednak, że gros osób może nie mieć takich możliwości. Przede wszystkim potrzebne są jakieś oszczędności, żeby udźwignąć sfinansowanie druku i czekać średnio 100 dni na powrót tych pieniędzy.

Rynek książki z mojego punktu widzenia, jako menedżera z dwudziestoletnim doświadczeniem, jest dziwny. Mówiłem ci już o tym. Od pierwszego dnia sprzedaży mój dystrybutor wystawił cenę 33 zł, przekreślając cenę 49 zł, którą podałem jako cenę sprzedaży. Spytałem o to, powiedziano mi, że tak trzeba, bo książka bez zniżki (nawet w dniu premiery) się nie sprzeda. Ciężko mi uwierzyć, że rynek książki jako cały sektor gospodarki zna tylko takie metody sprzedaży.

Jak byś określił się w tej roli pisarza-wydawcy? Kim jesteś, kim musisz być bardziej?

Jestem w jakimś sensie i wydawcą, i autorem, choć w skali mikro. Nie ma wydawców bez autorów. Z drugiej strony, książka nie może zaistnieć, jeśli nie zostanie wydana. Autor i wydawca to w zasadzie dwa organizmy symbiotyczne, które czasem – tak jak w moim przypadku – stają się jednym: autorem-samowydawcą. Chodzi o dwa etapy jednego procesu, w wyniku którego powstaje publikacja.

Do tego ważnymi graczami ustalającymi warunki na rynku są wielcy dystrybutorzy. Wydawcy i autorzy od lat godzą się – czy też nie mają siły się nie zgodzić – na ich warunki. Ty też wspomniałeś o problemach z dystrybutorem.

Może ta branża powinna zostać uregulowana? Choć jestem zwolennikiem deregulacji, to zauważam, że szeroko rozumiany biznes książkowy stoczył się w jakiś wysoce nieefektywny schemat. Utalentowanych autorów ta sytuacja raczej zniechęca do tworzenia, a to zabija kulturę, choć niektórym graczom przynosi zyski.

Nie chcę wchodzić głębiej, to nie do końca mój świat. Liznąłem go tylko trochę. Znam się na zarządzaniu sprzedażą w hotelach. Książki, mimo wszystko, głównie kupuję. Mam ich kilka tysięcy.

Czy uważasz, że bycie autorem-samowydawcą to dobry pomysł?

Zależy dla kogo. Często pytano mnie, kto wydał moją książkę. Gdy mówiłem, jak było, na ogół, choć nie zawsze, uznawano ją za gorszą od innych, skoro nie przeszła przez wydawnictwo - mimo że została zredagowana, skorygowana i złożona przez osoby, które od wielu lat zajmują się tym w różnych wydawnictwach. 

Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi
Fot. Shutterstock / Roman Samborskyi

W związku z tym selfpublishing nie jest pewnie dobrą drogą dla tych, którzy tworzą dla splendoru, nagród czy uznania środowiska. Tutaj cenione i doświadczone wydawnictwo może sprawdzić się lepiej. 

Jeśli natomiast ktoś nie ma parcia na splendor i sławę, chce wypowiedzieć się na piśmie i podzielić swoją myślą czy historią, mieć pełną kontrolę nad publikacją i przy okazji pominąć łańcuszek pośredników, którzy zarabiają na jego ciężkiej pracy - to może to być rozsądne rozwiązanie. 

Na rynku coraz więcej mamy usług typu print on demand - to też bardzo ciekawe rozwiązanie, coraz częściej widuję w przestrzeni internetowej książki sprzedawane w ten sposób. 

Tak czy inaczej, dość przykre jest to, że wiele osób, które próbują żyć z pisania, ledwo wiąże koniec z końcem, a ktoś taki jak ja, kto nie jest pisarzem, nie planował takiej działalności, kto normalnie pracuje i ma z czego żyć, wydał książkę z potrzeby serca i zarobił na tym więcej niż profesjonalista.

Czy gdyby jakieś duże wydawnictwo zechciało wydać Twoją drugą książkę, poszedłbyś na to? Czy znów wydałbyś sam?

Moja książka "Piotr Rzeźnik – zdrajca z Izbicy" została przetłumaczona na język angielski, kończone jest tłumaczenie na język hebrajski. Stało się tak, ponieważ ktoś uznał, że jest na tyle wartościowa, żeby to zrobić za własne pieniądze. Myślałem, czy porywać się na selfpublishing poza Polską, ale nie pozwalają mi na to zobowiązania zawodowe, to byłoby zbyt obciążające. Dla tłumaczeń będę pewnie szukał jakiegoś wydawcy. Gdybym jednak w przyszłości, w co wątpię, napisał jeszcze coś – bez wahania wydałbym znów samemu. Po pierwsze, wiem, że to jest dość proste. Po drugie, wiem, że nie jest do bardzo drogie, a po trzecie, wiem już, mając doświadczenie, jak to zrobić lepiej.

Dziękuję za rozmowę.