Nic nie widać w tym zwierciadle. O nudzie siódmej serii "Czarnego lustra"

Absurd współczesnego świata już dawno przerósł pomysłowość twórcy "Czarnego lustra". Siódmy sezon serialu nie ma nic nowego do powiedzenia o zagrożeniach, które niosą nowe technologie. Rzeczywistość znów przeraża bardziej niż fikcja. 

Nic nie widać w tym zwierciadle. O nudzie siódmego sezonu "Czarnego lustra"

Pionier sztucznej inteligencji, Alan Turing, przewidywał, że maszyny przerosną człowieka i przejmą kontrolę nad nim i jego światem. Kumpel tego brytyjskiego naukowca, matematyk i kryptolog, Irving Good, był większym optymistą. W 1965 roku zauważył, że inteligentne urządzenia mogłyby zaprojektować jeszcze bardziej inteligentne maszyny, i tak bez końca: "Pierwsza ultrainteligentna maszyna będzie ostatnim wynalazkiem, który człowiek kiedykolwiek będzie musiał skonstruować, pod warunkiem że maszyna będzie wystarczająco posłuszna, by powiedzieć nam, jak utrzymać nad nią kontrolę".

Gdy się to zdanie przemyśli, może spędzać nam sen z powiek.

Ludzie z branży technologicznej pozostają jednak sceptyczni co do tego, by w najbliższym czasie udało nam się stworzyć taką AGI (Artificial General Intelligence), czyli sztuczną inteligencję ogólnego zastosowania, która posiadałaby zdolności poznawcze porównywalne do ludzkich. Natomiast wąska sztuczna inteligencja (ANI, czyli Artificial Narrow Intelligence) ma się świetnie. Staje się coraz bezpieczniejsza i bardziej niezawodna (też bardziej niezawodna niż ludzie). Już nie tylko odpowiada na nasze pytania w call center czy napędza Chat GPT, ale również "stała się" robotem chirurgicznym operującym z większą precyzją niż Zbigniew Religa. 

Tymczasem – mam wrażenie – drugorzędne jest to, czy rozwój technologiczny w czymś nam pomaga czy coś zabiera, bowiem pierwsze, co się w nas pojawia, to strach przed nieznanym. Obawa pewnie niewiele różniąca się od tej, którą czuli ludzie w czasie rewolucji przemysłowej, a którą streścić można w zdaniu: "Maszyny nas zastąpią!". Ten strach bywa wyolbrzymiony, ale nie irracjonalny. Dziś mówimy m.in. o zjawisku bezrobocia technologicznego, w którym rozwój technologiczny prowadzi do redukcji etatów. Jest to efekt zastępowania pracy ludzkiej przez maszyny, roboty i oprogramowanie, które są w stanie wykonywać te same zadania szybciej, taniej i często z większą precyzją.

Na przykład AI i uczenie maszynowe mogą zagrozić zawodom administracyjnym i urzędowym. Oczywiście nie jest to zjawisko jednorodne, a jego skutki będą różne chociażby dla gospodarki czy regionu. Natomiast jest jednym z powodów technofobicznego myślenia. Dziś trudno tworzyć technoutopię, gdy coraz więcej z nas obawia się, że technologia deprawuje demokrację, szerzy fake newsy, pozwala okradać nasze bankowe konta i hakować te w social mediach.

Skąd bierze się technofobiczne myślenie? Na pewno z popkultury, która od lat wieszczy apokalipsę robotów. Ale też z niewiedzy. Wszak nie każdy i nie każda z nas kończy inżynierię/robotykę/budowę maszyn, by z przekonaniem stwierdzić: "Nie, samojeżdżące tesle na pewno nie przejadą nas na pasach" albo "Nie, autonomiczne pszczoły-drony będą służyć tylko do zapylania roślin, nie terrorystom do zabijania". 

Krzywe zwierciadło 

Ten ostatni przykład pochodzi z brytyjskiego serialu "Czarne lustro", napędzanego przez silnik spekulatywnego lęku. Co by było, gdyby konsumpcyjne społeczeństwo i media wykorzystywały marzenie o wolności i sławie do podtrzymywania systemu zniewolenia? Co by było, gdyby istniał program komputerowy, który umożliwiałby osobie pogrążonej w żałobie komunikowanie się z utraconym bliskim (podpowiemy, że istnieją już rozwiązania umożliwiające rozmowy z awatarem zmarłego)? Albo: Co by było, gdyby każdy mógł ocenić swoje interakcje z innymi w skali od jednej do pięciu gwiazdek, co łącznie wpływałoby na społeczno-ekonomiczny status drugiego człowieka, tak jak wpływa na "popularność" kurierki Glovo czy kierowcy Ubera? To tylko przykładowe pytania, na które serial próbował odpowiedzieć. 

"Czarne lustro" dla brytyjskiej stacji Channel 4 stworzył Charlie Brooker w 2011 roku. Zainspirował się kultową "Strefą mroku", amerykańskim antologicznym serialem z lat 50. i 60. XX w., którego odcinki najczęściej opowiadały o zwyczajnych ludziach doświadczających niezwykłych sytuacji, często nadprzyrodzonych. Brooker czytał o twórcy "Strefy…", Rodzie Serlingu, że wykorzystywał alegorię, żeby mówić o ówczesnych niepokojach: psychologii, wyścigu kosmicznym, broni nuklearnej, makkartyzmie.

W 2011 roku niepokój budził rozwój technologiczny, a Twitter i Facebook, jak sam Brooker przyznaje, był areną pełną nudnych narcyzów donoszących, co zjedli na śniadanie (dziś narcyzi są bardziej ekspresyjni i wrogo nastawieni). Uwagę twórcy zwróciły też utopijne reklamy iPhone’ów z szeroko uśmiechniętymi ludźmi trzymającymi lśniące telefony. Nachodziły go katastroficzne myśli. Stąd też tytuł antologii. „Czarne lustro” znajdziemy nie tylko w każdej dłoni, ale na każdym biurku i na każdej ścianie – zimna, błyszcząca powierzchnia telewizora, monitora, smartfona.

Jak powiedział Brooker: "Wpatrujemy się w to lustro, spodziewając się ujrzeć siebie. Tymczasem znajdujemy tylko otchłań, która może być naszym odbiciem, ale przefiltrowanym przez technologię. Nasze ekrany: ciemne i puste. My: tacy sami". 

Jednocześnie serial nie miał pomstować na technologię, lecz pomóc zastanowić się, jak wpływa ona na ludzką naturę. Miał unaocznić, do czego wykorzystujemy smartfony, media społecznościowe, wirtualną rzeczywistość, czyli do wyrażania złości, zazdrości, nienawiści (w większym stopniu), ale też miłości i tęsknoty (w dużo mniejszym). Faktycznie, najlepsze są te odcinki, które obnażają małostkowość człowieka i jego złe intencje, ale ich morał nie jest oczywisty. 

W dużej mierze jednak początkowe założenia Brookera widoczne są w pierwszych dwóch seriach. W tym świecie (nagromadzenie Easter eggs w serialu świadczy, że jego akcja ma miejsce w jednym uniwersum, ale w różnych latach) mrok był jak smog zimą w Polsce – zdawał się nie mieć ani początku, ani końca. Ludzie w tych warunkach dealowali z życiem tak, jak umieli najlepiej. Chociażby w pierwszym odcinku, „Hymnie państwowym” (który po 14 latach wydaje się najbardziej niewinny pod względem wykorzystania technologii), premier Wielkiej Brytanii jest zmuszony przez anonimową grupę hakerów do uprawiania seksu ze świnią. Akt streamowany jest wszędzie tam, gdzie dociera internet. Taką cenę ma zapłacić za życie ukochanej przez naród księżnej Susannah.

Powszechnie "Hymn…" uważany jest za jeden z najgorszych odcinków antologii, bo opiera się na uogólnieniach. Ludzie są okrutni i łatwo nimi manipulować, dlatego tak tłumnie gromadzą się przed ekranami, przechylają kolejne pinty piwa i czekają na kopulację premiera ze zwierzęciem. Tym samym Brooker odbiera człowiekowi zdolność do samodzielnego myślenia, a sam scenariusz ma być pałką cynika na głupców, którzy sami proszą się o takie traktowanie. 

Być może to prawda, wszak w późniejszych odcinkach (prócz jeszcze jednego, "Waldo") polityka w oficjalnym ujęciu jest pomijana. Mimo to zobrazowanie kolektywności moralnego upadku mnie nęci. Bez trudu mogę wyobrazić sobie podobną sytuację do tej z "Hymnu…". Wierzę, że poniżenie [tu wpisz nazwę dowolnych polityka lub polityczki] na TikToku albo instagramowej rolce oglądałyby tłumy. 

Defetyzm cyrkulujący w żyłach świata pierwszych dwóch sezonów zaskakiwał, a do tego nawiązywał do tradycji najlepszych filmów postapo / sci-fi (z "Ludzkimi dziećmi" Cuaróna na czele). Od trzeciej serii "Czarne lustro" zostało przejęte przez Netflix jako "produkcja oryginalna". Punkrockowość obrazu ustąpiła miejsca cyfrowej sterylności, a scenariusze poszczególnych odcinków (z wyjątkami od wielkiego dzwonu) kręcone są z formatki "świat, który pogrąża się w chaosie przez nowe rozwiązanie technologiczne". Bliżej im do wziętego na poważnie i rozciągniętego do godziny skeczu SNL-a niż celnego komentarza społecznego.

Jeśli niegdyś Charlie Brooker tłukł widownię cyniczną pałką, teraz coraz częściej zachowuje się jak klasyczny boomer przy obiedzie upominający swoje dziecko, że "znowu siedzi w telefonie". Niewątpliwie jednak dzięki obecności w streamingu serial wypłynął na głębokie wody popularności, a określenie "to jak z »Black Mirror «", używane w kontekście filmów o technologii i nieodległej przyszłości, jest powszechnie czytelne.

Dystopijna nuda

Siódmy sezon serialu, który niedawno miał swoją premierę, popełnia wszystkie błędy swoich poprzedników. Uwaga, tutaj spora dawka spoilerów. W (niemal) każdym z sześciu odcinków Brooker aplikuje nam sporą dawkę ekspozycji, aby wyjaśnić działanie konkretnej technologii. Dominuje ciężki, nostalgiczny ton i tęsknota za starymi czasami. Seansom towarzyszy też przykre déjà vu – podobną wersję już wiedzieliśmy, choć niekoniecznie w lepszej odsłonie. Nie opiszę wszystkich odcinków, ale zajmę się tymi, które zirytowały mnie najbardziej. To główna emocja – obok nudy – towarzysząca mi podczas seansu najnowszego "Czarnego lustra".

Seria zaczyna się z protekcjonalnej grubej rury. W "Zwyczajnych ludziach" para z klasy robotniczej – spawacz Mike (Chris O’Dowd) i jego żona, nauczycielka Amanda (Rashida Jones) – żyją swoim zwykłym życiem. Jedyne (sic!), o czym marzą, to dziecko, którego z niewiadomych przyczyn nie mogą mieć. Planują też kolejną rocznicę w tym samym obskurnym hotelu, gdzie zawsze jedzą taniego burgera i popijają go piwem. Tyle. Żadnego niuansu. Kiedy kobietę prawie zabija guz mózgu, Mike – bez przemyślenia i konsultacji – decyduje się, by prywatna firma wszczepiła Amandzie implant, który ratuje jej życie. Aby je podtrzymać, muszą płacić miesięczną subskrypcję. Ledwie ich na nią stać, a ta co chwilę zmienia zakres i cenę. W pewnym momencie Amanda staje się chodzącym Spotify Basic i nieświadomie recytuje reklamy. Coraz więcej też śpi, ale nie jest wypoczęta, co ma przymusić parę do wykupienia opcji premium. Aby szybko skołować dodatkową kasę, Mike zakłada konto na portalu, na którym za napiwki na kamerce robi "głupie rzeczy", jak picie własnego moczu i wyrywanie zębów. 

Oczywiście z jednej strony to mało subtelna satyra na co chwilę podnoszące ceny serwisy streamingowe (hipokryzja Netflixa nie zna granic). Odcinek można też odczytać jako komentarz na temat prywatnej ochrony zdrowia, na którą mało kogo w Stanach stać. W Polsce również ta metafora będzie czytelna. Przecież nasza publiczna ochrona zdrowia, a głównie dostęp do niej woła o pomstę do nieba. "Zwyczajni ludzie" mają na wskroś przewidywalny scenariusz. Trudno też przejąć się losem szkicowo nakreślonych postaci; co jest zresztą kulą u nogi wielu serialowych antologii, bo przecież bohaterowie i bohaterki najczęściej nie wracają w kolejnych odcinkach. Chyba że dzieje się inaczej. 

W siódmej serii dostajemy pierwszy sequel. "USS Callister: W głąb Infinity" jest kontynuacją odcinka z "czwórki" o pracownikach i pracowniczkach firmy, która stworzyła immersyjną grę komputerową. Jeden z ich incelskich szefów (piękna rola Jessego Plemonsa) zrobił cyfrowe klony niektórych pracowników i wysłał do świata wprost z pierwszych odsłon "Star Treka". Na pokładzie tytułowego statku znęcał się nad nimi za krzywdy, te wyimaginowane i nie. "USS Callister", bez ekspozycyjnej nachalności, opowiadał o menosferze i tzw. kryzysie męskości, ale jednocześnie był zwariowaną (i świeżą) wycieczką w świat retro sci-fi, gdzie scenografia jest z kartonu, a potwory z gumy, nie z CGI. Tymczasem scenariusz sequela rozłazi się w szwach. Trudno też jednoznacznie określić jego temat przewodni. Jeśli jest nim rozkmina nad tym, która z naszych wersji – ta cyfrowa czy realna – jest prawdziwsza, to o wiele lepiej mówi o tym serial "Rozdzielenie". W tym wypadku fan service jest synonimem braku oryginalnych pomysłów. 

Wreszcie – "Hotel Reverie", najbardziej frustrujący z całej szóstki. Brooker marzył, że odcinek stanie się drugim kultowym "San Junipero" (w nim technologia była DOBRA i pomagała w MIŁOŚCI). Tymczasem pokazał, iż chociaż raz białemu kolesiowi hetero udało się napisać dobry queerowy romans z niebiałą osobą w jednej z głównych ról, niekoniecznie musi powtórzyć ten sukces.

"Hotel Reverie" opowiada o technologii, która pozwala zrewolucjonizować Hollywood i niemal dosłownie wejść do filmu. Oto aktorka Brandy Friday (Issa Rae), znudzona obsadzaniem jej w drugoplanowych rolach "side kicków do wyruchania", dostaje szansę zagrania pierwszych skrzypiec w tytułowym "Hotelu…", romansie w stylu "Casablanki" z lat 40., w którym to ikona ówczesnego kina, Dorothy Chambers (Emma Corrin) wcielała się w dziedziczkę fortuny Clarę Ryce. W reebocie Brandy ma zagrać dr. Aleksa Palmera, obiekt westchnień Clary. W jaki sposób? Przez "samowystarczalny fikcyjny wymiar", cokolwiek to znaczy. Postać Chambers oraz pozostali aktorzy i aktorki z lat 40. będą reprezentowani przez sztuczną inteligencję. Wystarczy, że Brandy będzie trafiać w kwestie zapisane niegdyś w scenariuszu. Oczywiście, jak to w "Czarnym lustrze", technologia bierze w łeb, a bohaterka zostaje uwięziona w filmie i nawiązuje "prawdziwy" romans z Dorothy/Clarą. 

W serialu dzieje się dokładnie to, przed czym ostrzegali aktorzy i aktorki w trakcie strajku w 2023 roku, a co jest powidokiem hasła "Maszyny nas zastąpią!" z czasów rewolucji przemysłowej. To również historia przymusu ukrywania swojej orientacji niehetero w czasie Złotej Ery Hollywoodu. Wreszcie - obsadzenie czarnej aktorki w roli białego faceta. Tyle tylko, że AI tak jej nie czyta, dla postaci w filmie nadal pozostaje mężczyzną. Marne to inkluzywne przepisanie. Wszystko to opakowane w przydługi, bo ponad 70-minutowy, odcinek, który tak naprawdę głębiej nie eksploruje relacji między bohaterkami, ani zresztą działania samej technologii, tylko odhacza "modne" tematy. Charlie Brooker wpada w pułapkę własnej ignorancji.

Według scenarzystów i scenarzystek z Hollywoodu często tym, co sztuczną inteligencję odróżnia od człowieka, jest nieumiejętność wyrażania emocji.

Na przykład w "A.I. Sztucznej inteligencji" Spielberga naukowiec grany przez Williama Hurta stwierdza na temat robotów: "Miłość będzie kluczem, dzięki któremu osiągną rodzaj nieświadomości nigdy wcześniej nieosiąganej — wewnętrzny świat metafor, intuicji… marzeń".

(Nie)banalna rzeczywistość

Miłości do "Czarnego lustra" nie ma już w sobie Brooker. Nie ma też nic nowego do powiedzenia o naszych czasach. Być może rozwój technologiczny, pandemie i wojny to za wiele, aby za tym wszystkim nadążyć? Może też technologia jest zbyt związana z polityką (Trump, który szerzy fake newsy na portalu Muska, po raz drugi w Białym Domu, a sam Musk w jego rządzie – to odcinek "Czarnego lustra"), by móc swobodnie ją krytykować?

Mówimy przecież o Netflixie, który, chcąc być dla wszystkich, raczej ucieka od afiliacji, a sam Brooker, jak wcześniej wspomniałem, przestał komentować sprawy polityczne. A może wytłumaczenie jest banalnie proste – satyryczny pazur twórcy się stępił? Nie jest też mało znanym reżyserem pracującym dla brytyjskiej telewizji publicznej, tylko artystą z dużą popularnością. Być może ma zniekształconą wizję świata innego niż ten uprzywilejowany? Czy dlatego w siódmym sezonie Brooker spogląda w przeszłość? Niewątpliwie jednak już dawno złapał zadyszkę. To nie maszyny go przerosły, ale rzeczywistość.