"Odkąd zacząłem pracować, każdy dzień jest gorszy od poprzedniego". Wasze życie na etacie, moje wolnego strzelca

Serial "Rozdzielenie" pokazuje świat, w którym nasze biurowe alter ego nigdy nie opuszcza murów korporacji, ale też my nie zabieramy pracy do domu. Brzmi jak futurystyczny work-life balance, a w rzeczywistości to piekło, w którym żyją niektórzy z nas.

"Odkąd zacząłem pracować, każdy dzień jest gorszy od poprzedniego". Wasze życie na etacie, moje wolnego strzelca

W kultowym "Życiu biurowym" w reżyserii Mike’a Judge’a z 1999 roku główny bohater, Peter, programista w fikcyjnej firmie Initech, codziennie kluczy w labiryncie boksów, unika czepiających się wszystkiego przełożonych i współpracowników, z którymi niewiele go łączy. Przy blasku smutnych jarzeniówek wykonuje jedną z najnudniejszych i najbardziej powtarzalnych prac pod słońcem: aktualizuje oprogramowanie bankowe, by ochronić je przed pluskwą milenijną. Powiedzieć, że Peter jest sfrustrowany swoją pracą to nic nie powiedzieć. On jej nienawidzi. Jeszcze trochę, a zamieni się w Williama z "Upadku" (granego przez Michaela Douglasa), który z wkurwu postanawia wymierzyć karę niemiłemu społeczeństwu.

Peter jest wypalony niczym Adaś Miauczyński z "Dnia świra". Na kozetce terapeuty nasz programista jęczy (parafrazując): "Odkąd zacząłem pracować, każdy dzień jest gorszy od poprzedniego, czyli codziennie przeżywam najgorszy dzień mojego życia".

How fucked up is that?

Nie pamiętam dokładnie, kiedy obejrzałem film Judge’a. Może na VHS-ie wygrzebanym w lokalnej wypożyczalni? A może w serii "Kocham kino" z prelekcją Grażyny Torbickiej o cieniach pracy w korpie? W każdym razie słowa Petera wryły mi się w pamięć tak mocno, że gdy słyszałem pytanie: "Kubusiu, gdzie chciałbyś pracować po szkole?", za każdym razem oblewał mnie zimny pot. Byłem przekonany, że czeka mnie los umęczonego, niezadowolonego i samotnego pracownika niskiego szczebla, dla którego rekompensatą biurowej egzystencji będą dni hawajskiej koszuli i darmowa kawa. I wiecie co? Moje pierwsze prace właśnie takie były: mało ciekawe, niskopłatne i nieprzynoszące satysfakcji. Kawa faktycznie była darmowa, podobnie jak mobbing.

Gdy wracałem z roboty, wspominałem inne słowa Petera, które wypowiedział do terapeuty: "Czy możesz sprawić, żebym nie był świadomy tego, że jestem w pracy? Żebym po przyjściu do domu myślał, że byłem na rybach?". Co prawda łowienie ryb brzmiało koszmarnie, ale samo odłączenie się od biurowej monotonii kusiło. Oczywiście bliżej tej wizji do wizji sióstr Wachowskich niż prozy życia, a postulat "totalnego relaksu" (czyt. niepracowania), którym Peter zaczął się kierować, po prostu okazał się niepraktyczny. Idea "nieprzynoszenia pracy do domu" była niemożliwa do zastosowania nie tylko dosłownie, ale też metaforycznie. Niby jak? Przecież wmawia się nam, że musimy kochać swoją pracę. 

Sztywny podział na "siebie w pracy" i „siebie w domu”, bez przenikania się tych dwóch performansów, zapadł w pamięć również amerykańskiemu scenarzyście i producentowi Danowi Ericksonowi. W 2015 roku próbkę swojego scenariusza wysłał do Red Hour Productions, firmy producenckiej Bena Stillera, któremu pomysł bardzo się spodobał. Do zagrania głównej roli, Marka Scouta, zaprosił kumpla, Adama Scotta. W 2019 roku Apple TV+ dało zielone światło i to, co było poniekąd rozwinięciem dwóch zdań dialogu z "Życia biurowego", miało stać się PRESTIŻOWYM SERIALEM. Takie to origin story "Rozdzielenia", produkcji, której drugą serię możemy oglądać – jak telewizyjna bozia przykazała – w cotygodniowych odstępach.  

Rak work-life balance

Głównym bohaterem jest wspomniany Mark, facet pogrążony w depresji po śmierci żony i w świecie – zdaje się – wiecznej zimy. Nic dziwnego, że jedyne, o czym marzy, to żeby było mniej, tak jego samego, jak i czasu na myślenie. Szczęśliwie firma Lumon oferuje taką możliwość.

Bowiem tytułowe rozdzielenie polega na dobrowolnym poddaniu się zabiegowi wszczepienia w mózgu czipa, dzięki któremu świadomość pracowników i pracowniczek zostaje podzielona pomiędzy pracę i życie osobiste (w polskiej wersji tych pierwszych nazywa się dziwacznie alterami. W oryginale "innies" i "outies", "wewnętrznymi" i "zewnętrznymi").

Zatem dobrowolnie oddają swoje ciała korporacji, jednocześnie nie wiedząc, czym się ona dokładnie zajmuje. W zamian "zewnętrzni" dostają wypłatę, nie robią nadgodzin, szef/szefowa nie dzwoni do nich z każdą duperelą, nie muszą też udawać, że lubią swoich współpracowników, bo nie wiedzą, z kim pracują, ani głowić się, czy poprawnie jest rozpocząć mail od "Witam". Raj work-life balance? To, że jesteśmy skłonni sprzedać się korporacjom za pozłotko, jest tak oczywiste jak kultura zapierdolu, w której żyjemy. Pamiętacie, jak za darmo dawaliśmy aplikacji dostęp do naszego wizerunku tylko po to, żeby sprawdzić, jak będziemy wyglądać na starość? Ktoś czytał regulamin?

"Wewnętrzni" i "zewnętrzni" wiedzą o sobie tylko tyle, że dzielą to samo ciało. Tym pierwszym obce są kody kulturowe, prawa pracownicze, urlopy, nie wiedzą też, jak wygląda niebo i morze (natomiast kozy już tak). Tych drugich (przynajmniej do czasu) nie obchodzi, co robią ich wersje w biurze. W pierwszym sezonie jedna z bohaterek, Helly (fantastyczna Britt Lower) przekazuje sobie samej w Lumon wiadomość: "Nie jesteś człowiekiem", co – przenosząc na realia naszego świata – tylko podkreśla utratę godności, jaką wiele osób musi znosić w miejscach pracy.

Ceną, którą "zewnętrzni" płacą Lumon za zapomnienie o mozole etatu, jest brak ingerencji w pracę "wewnętrznych". Ci wykorzystywani są do woli przez Radę, której przedstawicielami i przedstawicielkami w biurze są grana przez Patricię Arquette pani Cobel (w drugim sezonie zrywa się z korporacyjnej smyczy i… właściwie nie wiadomo, jakie są jej motywacje), pan Milchick (świetny Tramell Tillman; dzięki tej postaci możemy się pogłowić, czym jest rasa w świecie serialu) i nastoletnia pani Huang (w tej roli Sarah Bock). "Dlaczego zatrudnili dziecko?" – pytają "wewnętrzni". Oczywiście nie dostają odpowiedzi.

"Rozdzielenie" mogłoby być "Mad Men" 2.0. Bo choć nie wiemy, kiedy rozgrywa się akcja (jedynymi samochodami zdają się być hatchbacki i sedany z lat 80. i wczesnych 90., choć jednocześnie iPhone – przypadek!? – jest w powszechnym użyciu; z kolei w samej firmie mamy technologię retro futuro), mechanizmy rządzące w korporacji na linii pracodawca-podwładny są czytelne i dziś, tyle że zostały podkręcone, by wrzucić bohaterów i bohaterki w dystopijne bagno.

Trochę zatem to HR-owy horror, trochę Lynch, "Czarne lustro", a zdecydowanie serial stworzony techniką mystery box. Czym to ostatnie jest? Narracja oparta jest na stopniowym odkrywaniu tajemnicy, a główna intryga bazuje na serii zagadek, które prowokują widownię do spekulacji i poszukiwania ukrytych znaczeń. Rozwiązanie każdej szarady rodzi kolejną. Ideę tajemniczego pudełka w obieg prowadził J.J. Abrams i ekipa "Zagubionych". Twórcy wierzą, że tajemnice są potężnym narzędziem narracyjnym, ponieważ wywołują ciekawość i skłaniają widzów do spekulacji. "Zagubieni" zaczynają się od katastrofy lotniczej, ale zamiast od razu wyjaśnić, co się stało, scenarzyści zbudowali kolejne warstwy zagadek do odgadnięcia, m.in. "Kim są Inni?", "Czym jest czarny dym?", "Co znajduje się w bunkrze?".

Również w serialu “Rozdzielenie” niewiadome mnożą się z odcinka na odcinek. Są te przyziemne: "Czym zajmuje się Lumon?", "Czy to tylko praca, czy może kult?", a także (jeszcze z pierwszej serii): "Kim są zewnętrzne wersje nas?". I te bardziej filozoficzne o sens istnienia. Odpowiedzi szukają głównie pracownicy i pracowniczki mrocznej korporacji. Daje to twórcom możliwość eksperymentu z formą serialu, a także wrzucenia w scenariusz śmieszków (np. nagrody za KPI to m.in. papierowe zabawki, szkice karykatur i impreza z goframi) i absurdów (np. nieudany wątek pastwiska zarządzanego przez Gwendoline Christie), których nie trzeba (a pasowałoby) wyjaśniać.

Dużo ciekawiej – przynajmniej dla mnie – robi się, kiedy opuszczamy mury firmy, a możliwość rozdzielenia zostaje skonfrontowana (zdecydowanie za rzadko) z innymi ludźmi. Szkoda, że twórcy nie pokusili się choćby o zarys tego, jak procedura wpłynęła na amerykańską czy światową ekonomię (natomiast wiemy, że Lumon prowadzi biura w 206 krajach, czyli mamy potwierdzenie alternatywnej rzeczywistości). Dlatego Kier, fikcyjne miasto, w którym rozgrywa się akcja serialu (nazwane na część Kiera Eagana, czyli członka rodziny posiadającej Lumon), sprawia wrażenie szklanej kuli śnieżnej.

O "Rozdzieleniu" mówi się też jako o peanie na cześć osób zasuwających w bullshit jobach, czyli pracach totalnie zbędnych. Ale skoro nie wiemy, czym dokładnie zajmuje się zespół ds. rafinacji mikrodanych, a tego Mark jest kierownikiem, nie powinniśmy zakładać, że jest to bezsensowna robota. Widzimy natomiast, jak pracują: na ekranach komputerów wyświetlają się pulsujące liczby, te które pęcznieją, należy przenieść do odpowiednich zbiorów. Tyle. Można oszaleć z nudów. Jak Peter z "Życia biurowego". Ale co jeśli ich praca jest tylko pozornie idiotyczna i pomaga leczyć raka?

Często żmudna robota wymagająca konsekwencji i cierpliwości popłaca, bo prowadzi do długotrwałych korzyści – eksperymentowanie, pisanie reportaży śledczych, wspomniana medycyna, you name it. Natomiast w świecie szeroko rozumianej finansjery jeden tweet Trumpa może skutecznie zachwiać notowaniami giełdowymi i odchudzić nasz portfel. 

Mimo że osoby zatrudnione w Lumon nie mają pojęcia o prawach pracowniczych, w pierwszym sezonie potrafiły się zjednoczyć w obliczu opresji. Solidarność – sugerują twórcy – płynie w żyłach. W drugim sezonie pracownicy są dopuszczeni do stołu i negocjują warunki życia zawodowego (oczywiście pozostają wierni fabularnym ramom serialu).

Związek zawodowy – przechodząc już do realu – nie rozwiąże każdego problemu. Natomiast gdy poczytamy i posłuchamy wywiadów o pracy i przepracowaniu, związki zawodowe pojawiają się jako remedium na wyzysk. Tymczasem gdy temat schodzi na radzenie osobom na freelansie (a to mnie osobiście dotyczy), odpowiedź kwitowana jest – mam wrażenie – współczującym uśmieszkiem. JEST ŹLE i nikt nie wie, co z tym zrobić.

Nieszczęsny dar wolności 

Od kilku lat działam jako dziennikarz freelancer bez własnej działalności gospodarczej (bo mnie na nią nie stać). Przyznam się, że to żadne mystery box show, tylko kino akcji klasy B. Ciągła pogoń za tematami i niekończące się prośby o przyjęcie ich w redakcjach. Zwrotami akcji bywają ignorowane tygodniami wiadomości, które wysyłam do redakcji; albo też mailowe zakończenie współpracy po polemice z naczelnym najwidoczniej spełniającym swoje dyktatorskie ambicje. To tylko wierzchołek góry lodowej, ale i tak ustawia mnie w szeregu petentów, nie autorów i autorek, których głos się liczy. 

Kiedy oglądałem mechaniczne wykonywanie pracy przez "wewnętrznych" w "Rozdzieleniu" i Petera w "Życiu biurowym", myślałem o wywiadach i tekstach, które piszę. Kiedy coś, co z pozoru jest nową przygodą (bo świetny temat, świetna osoba, z którą rozmawiam; bo okazja do oddania głosu itd.), przez przepracowanie i próbę wiązania końca z końcem staje się irytującą rutyną? Winić mogę Polskę i świat, ale też, a może przede wszystkim, przełożonych.

Poniekąd mogę winić również siebie, bo zamiast powiedzieć dość, staję na rzęsach i doprowadzam do własnej eksploatacji (ale za coś trzeba żyć). Podobnie Lumon pozwala swoim pracownikom i pracowniczkom wykorzystywać samych siebie. Przecież samowolnie poddają się procedurze rozdzielenia. Mało tego - jeśli im się nie podoba, mogą zrezygnować.

Nie robią tego, bo jako "właściciele" "wewnętrznych" chcą wycisnąć jak najwięcej z… no właśnie, z siebie. Czy nie jest to metafora pracy na freelansie? Jesteśmy jak bohater grany przez Edwarda Nortona w antykapitalistycznym "Fight Clubie": myślimy, że okładamy pięściami Brada Pitta, a tak naprawdę naparzamy samych siebie.

Czy Markowi i ekipie z Lumon uda się pokonać(?) szefostwo korporacji? A może tylko będą próbowali przekierować je na etyczną stronę mocy, gdzie nie wykorzystuje się mniej uprzywilejowanych do niecnych celów? Jeśli pójdziemy ogranymi fabularnymi tropami, w trzecim, finałowym sezonie pewnie im się uda. Ale czy w ogóle istnieje wyjście z tego escape roomu?

W końcówce "Życia biurowego" – uwaga spojler – Peter pracuje fizycznie przy oczyszczaniu terenu ze zgliszczy Initechu. Mówi, że jest zadowolony, bo przebywa na świeżym powietrzu. Pamiętajmy jednak, iż akcja dzieje się w 1999 roku. Bohater jako programista zaraz pewnie wyjedzie do Doliny Krzemowej, wkręci się do jakiegoś start-upu i wyrośnie na jednego z Zuckerbergów tego świata.

Może nawet wymyśli zabieg rozdzielenia? Och, czasami z chęcią bym mu się poddał. I na pewno nie tylko ja. Nawet Tim Cook, CEO Apple'a, "przeszedł" go w klipie promującym drugą serię. Ciekawe, która jego wersja, "wewnętrzna" czy "zewnętrzna", przelała milion dolców na inaugurację drugiej kadencji Trumpa? Bo "Rozdzielenie" mówi nam też, że alternatywne warianty własnej osoby mogą się optymalizować wraz ze zmieniającą się rzeczywistością. Czy taki oportunizm nie będzie miał katastrofalnych skutków? Szefowie big techów mogą spać spokojnie. Dostanie się nam, maluczkim. Jak zawsze.