Napisała książkę o kulturze zapierdolu. Nie kocha swojej pracy i ty też nie musisz

Mam – i wydaje mi się, że nie tylko ja – bardzo głęboko w umyśle zainstalowany koncept 40-godzinnego tygodnia pracy. Jeśli nie przepracuję dziennie 8 godzin, to wydaje mi się, że robię coś źle. To jest niestety gigantyczny sukces ideologii efektywności i produktywności, którą nam wtłoczono do głów mówi w rozmowie z Magazynem Spider’sWeb Plus dr Zofia Smełka-Leszczyńska, autorka książki "Cześć pracy. O kulturze zapierdolu".

Napisała książkę o kulturze zapierdolu. Nie kocha swojej pracy i ty też nie musisz

Praca uwielbia obrastać narracjami, które motywują nas do osiągania coraz lepszych wyników, szybkiego rozwoju osobistego, robienia tego, co się kocha w "dynamicznym zespole" albo chociaż budowania przekonania, że oto w naszej firmie panuje słynna "rodzinna atmosfera". 

Zofia Smełka-Leszczyńska wyjaśnia, jak wszelkie tego rodzaju hasła, mity i utarte przekonania służą osłabieniu pozycji pracownika z jednej strony, a z drugiej wzmocnienia możliwości pracodawcy. Autorka strona po stronie rozbiera kolejne z nich pokazując, jak jesteśmy oszukiwani i wyzyskiwani i kto naprawdę na nich zyskuje. Analizuje jak i co od dekad mówi się oraz pisze o pracy w Polsce, uwzględniając dekady przemian na rynku pracy, zmieniające się wraz z rzeczywistością okoliczności, i obnaża to, jak praca naprawdę wygląda. Nie jest to bowiem laurka i pis kariery marzeń z biznesowego pisma. Częściej jest to codzienny znój, praca bez sensu, nie dająca bezpieczeństwa ani rozwoju. 

To, co Zofia Smełka-Leszczyńska odkrywa jest więc bardzo często niezwykle odległe od tego od rzeczywistości przykrytej narracyjnym lukrem. Kiedy zdrapiemy słodką, choć mdłą powłokę, na wierzch wychodzą paradoksy kapitalizmu. Jak choćby ten, że każe nam się kochać swoją pracę, abyśmy jak mówi wyświechtany slogan "nigdy nie musieli już pracować".

A tak naprawdę mamy być nie zakochani, lecz zwyczajnie bardziej wydajni. W końcu system gospodarczy, w którym przyszło nam żyć, w nosie ma nasze uczucia, zachwyty i uniesienia. Jego celem jest zysk. A dokładnie maksymalizacja zysku a nie realizacja naszych ambicji czy marzeń, choć oferowane pracownikom korporacji warsztaty z mindfulness mogą ten prawdziwy obraz nieco przesłaniać. Dobrze, że powstają takie książki, jak "Cześć pracy. O kulturze zapierdolu", abyśmy mieli okazję przebić się przez narzuconą nam narrację lub chociaż poznać jej inną wersję. 

Zapraszamy do lektury rozmowy z dr Zofią Smełką-Leszczyńską, autorką książki "Cześć pracy. O kulturze zapierdolu".

 class="wp-image-4934474" width="585"

Ile czasu pracowałaś nad książką?

Dokładnie rok. Pół roku riserczu, czyli zbierania materiałów, ślęczenia w bibliotece, czytania książek i prasy od lat 90. aż do współczesności. Drugie pół roku to pisanie.  

Polacy pytani, dlaczego pracują, odpowiadają, że dla pieniędzy. A Ty rok pracowałaś nad książką też dla kasy? 

Nie wiem czy chciałabym, aby to się nagrało, ale… 

…ale już się nagrywa

No, więc chciałam napisać tę książkę i długo odkładałam pieniądze po to, by móc przez rok zajmować się pisaniem. Poprzednią książkę napisałam na urlopie macierzyńskim, nazywają to balowaniem za hajs z ZUSu. Nie jestem z zawodu pisarką, zajęłam się tym sporo po trzydziestce, po godzinach.

Czyli musiałaś zapierdalać w innej pracy, żeby móc napisać o kulturze zapierdolu. 

Tak, można tak powiedzieć. Napisałam tę książkę za pieniądze zarobione w korporacji, która płaciła mi dobrze. 

Pieniążki za napisanie tej książki nie wystarczą? 

Ale ja dziś nie mam pojęcia, czy na tej książce cokolwiek zarobię! 

A zaliczka od wydawnictwa? 

Zaliczka od wydawnictwa wystarczy na dwa miesiące bardzo skromnego życia. Niestety nie piszę tak szybko.

Dopytuję o pieniądze, bo w książce piszesz, że powinniśmy głośno mówić o tym, ile zarabiamy, że ogłoszenia o pracę powinny zawierać informacje o wynagrodzeniu. A "niemówienie o pieniądzach utrwala przekonanie, że praca nie służy zarabianiu pieniędzy". Pisanie książek traktujemy jako coś, czego nie robimy dla pieniędzy, dlaczego?

W Polsce wydaje się bardzo dużo książek i w dobie self-publishingu chyba niespecjalnie trudno jest zostać autorką. Dlatego dla wielu osób wydanie książki jest sposobem na to, żeby zaistnieć, przejść do bibliotecznej nieśmiertelności, pogłaskać ego.

To Twój przypadek? Chciałaś mieć książkę z własnym nazwiskiem?

Na początku pracy nad nią myślałam, że napiszę przełomowe dzieło, które otworzy pracownikom oczy na manipulację, której są poddawani, i da komuś narzędzia do krytycznego myślenia o języku służącym do opisywania pracy. Ale na koniec dotarło do mnie, że ta książka zupełnie nie dorasta do wizji, którą miałam, jest raczej lekturą do pociągu. Dlatego podejrzewam, że kompetencje u piszących są różne, ale wspólny mianownik to tak zwany egotrip.

Nawet kosztem pracy przez rok prawie darmo? Przecież pisanie książki to też praca. 

Tak, to też praca. Ale co do jej owoców – zależy, kogo spytasz. Są na rynku wydawniczym autorzy, którzy dorobili się prawdziwych pieniędzy. I są takie autorki, jak ja, które liczą, że może książka się komuś spodoba. Ale na etapie decydowania, że coś się napisze, nie sposób przewidzieć, czy zarobi się na tym jakiekolwiek pieniądze. To jak rekrutacja do pracy, w której wynagrodzenie będzie ujawnione po przepracowaniu dwóch lat. Ale w sumie nieznajomość wynagrodzenia to w wielu rekrutacjach norma.

fot. Shutterstock / Art_tata
fot. Shutterstock / Art_tata

Skoro pieniądze są dla nas takie ważne, to dlaczego godzimy się na to, że bierzemy udział w rekrutacji, a nawet nie wiemy, ile zarobimy? 

W większości ogłoszeń nie pada wysokość wynagrodzenia i to nie jest przypadek. Funkcjonujemy w świecie, który od młodości przyzwyczaja nas do niemówienia o pieniądzach za pracę i udawania, że przychodzimy do niej po rozwój, pasję, przygodę – to o tym musimy głównie o­­powiadać na rozmowach kwalifikacyjnych i w listach motywacyjnych. Już w liceum na lekcjach z podstaw przedsiębiorczości młodzi ludzie są uczeni, jak grać w grę pod tytułem "rekrutacja". Od młodości wpaja nam się, że jedną z jej reguł jest nie odzywać się w sprawie pieniędzy. Tak zaprojektowany savoir-vivre lokuje osobę, która szuka pracy, w roli petentki. A dodatkowo jeszcze niektórzy ­­­pracodawcy zadbali o to, żeby pracownicy wierzyli, że tajemnica wynagrodzeń obowiązuje także wewnątrz przedsiębiorstwa i że o swojej pensji nie tyle nie wypada, co nie wolno rozmawiać.

Dlaczego biznesowi miałoby na tym zależeć? 

Po pierwsze po to, żeby zapobiegać zbiorowemu niezadowoleniu. Można oczywiście wyrazić je na wizycie u szefa i poprosić o podwyżkę, ale zaleca się robić to indywidualnie, dyskretnie. W świecie wypranym z solidarności pracowniczej warunki pracy negocjuje się samemu i dla siebie, a nie wspólnie i dla zespołu. To działa na korzyść biznesu. Gdyby ludzie otwarcie rozmawiali ze sobą o tym, ile zarabiają, to szybko odkryliby, że dostają różne pieniądze za tę samą pracę i część zarabia mniej, niż powinna. "Tajemnica" wynagrodzeń pozwala dawać podwyżki wybiórczo, a  zaoszczędzone dzięki niejawności pieniądze zostają w kieszeni właściciela biznesu.

Zanim napisałaś książkę, pracowałaś w agencji reklamowej. Dlaczego rzuciłaś tak dobrze płatną pracę? 

To nie jest tak, że w pełni to rzuciłam. Przestałam wymyślać kampanie i skupiłam się na tym, co było dla mnie najciekawsze przez wszystkie lata spędzone w branży komunikacji, czyli badania z respondentami. Może to głupio zabrzmi, ale jako antropolożkę ciekawi mnie siadywanie z sześciorgiem respondentów w specjalnej sali z lustrem weneckim i pytanie ich o to, jakie jedzą śniadania albo czym jest dla nich kredyt hipoteczny. Albo chodzenie ludziom po domach i w ramach badań zaglądanie im do szafek w kuchni.

Faktycznie, brzmi pasjonująco. 

Badam nie tylko ich zakupy i zachowania, ale też postawy, praktyki, wierzenia. Nauczyłam się wyciągać z tego wnioski i sprzedawać wiedzę firmom, które są zainteresowane tym, jak ludzie żyją, co kupili, czego nie kupili i dlaczego było to akurat ubezpieczenie, według jakiego system wierzeń podejmują decyzje i dlaczego. Nie zmieniłam zawodu w całości, po prostu trochę przesunęłam się kompetencyjnie. 

Ale odeszłaś z firmy… 

Tak, ale to nie było żadne wielkie odejście i trzaśnięcie drzwiami – nadal współpracujemy.  Przestałam pracować w systemie od dziewiątej do piątej, bo wydawało mi się, że prowadząc niezależną działalność będę odczuwała dużo mniejsze napięcie związane z tym, że jestem jednocześnie mamą i pracownicą. 

Że uda Ci się pogodzić rodzicielstwo z karierą? 

To okazało się zupełną mrzonką. Całkiem niedawno odkryłam, że narracja o "godzeniu" obowiązków, którą sama kiedyś łykałam, to mit, z punktu widzenia rodziców naprawdę szkodliwy i wpędzający ich w poczucie bycia niewystarczająco dobrymi ekspertami od godzenia ról. A do tego bardzo powszechny, bo często powielany w mediach i kampaniach employer brandingowych. "Oto pani Marzena. Pracuje w naszej firmie i z sukcesem godzi pracę z macierzyństwem". Sama temu uległam i uwierzyłam w obietnicę, że to da się harmonijnie pogodzić, jeśli tylko trafi się na ludzkiego pracodawcę. I jakikolwiek pracodawca by nie był, nie umiem tego zrobić ani na etacie, ani teraz.

Założenie własnej firmy nie pomaga? 

Dodajmy: jednoosobowej firmy, która nikogo nie zatrudnia. Nie, nie pomaga. Wydawało mi się, że będę lepiej panować nad czasem i magicznie pogodzę rolę mamy i badaczki.

Przecież teraz jesteś przedsiębiorczynią! Sama układasz sobie godziny pracy. 

Jak się okazało – od napięcia między rodzicielstwem a pracą nie ma ucieczki, przynajmniej w moim przypadku. Mam – i wydaje mi się, że nie tylko ja – bardzo głęboko w umyśle zainstalowany koncept 40-godzinnego tygodnia pracy. Jeśli nie przepracuję dziennie 8 godzin, to wydaje mi się, że robię coś źle. To jest niestety gigantyczny sukces ideologii efektywności i produktywności, którą nam wtłoczono do głów. 

Jako przedsiębiorczyni bardziej pokochałaś swoją pracę? Teraz robisz to, co chciałaś, z kim chcesz i za ile chcesz. 

Nie, ja w ogóle nie kocham swojej pracy, teraz kocham moją rodzinę. Miłość do pracy czułam, gdy dostałam tę pierwszą, wymarzoną – wtedy rzeczywiście miałam autentyczne poczucie uniesienia graniczące z euforią. I nie miałam rodziny. Ale prowadzenie własnej firmy ma inne zalety. 

fot. Shutterstock / Art_tata
fot. Shutterstock / Art_tata

Jakie? 

Komfort wybierania firm, z którymi chcę współpracować. Oczywiście na taki komfort musiałam sobie zapracować. Ale teraz nie muszę przeżywać konfliktu wewnętrznego w związku z tym, że czuję się zmuszana do pracy nad projektem dla firmy, która postępuje głęboko niezgodnie z moimi poglądami. To też komfort stawiania granic samej sobie. Mogę stwierdzić, że czegoś nie zrobię, i to jest OK. Pieniądze, których nie zarobię na tym, zarobię pewnie gdzie indzie.

Od przedsiębiorców bardzo często słyszymy, jak oni ciężko pracują; bez urlopu, poświęcając całe życie firmie. Walczą wbrew przeciwnościom losu i złośliwości urzędników skarbówki czy niszczących nawet najlepszy biznes składek odprowadzanych do ZUS-u. Teraz ich perspektywa jest ci bliższa? 

Nie, absolutnie nie. Mam bardzo silnie wdrukowaną mentalność pracownika najemnego, bo to w ten sposób przepracowałam większość życia. Może dlatego nie uległam powszechnej dla biznesu iluzji, że podatki, które płacę jako przedsiębiorczyni są jakimiś lepszymi podatkami, znaczącymi w systemie więcej niż te, które płacą miliony polskich pracowników. Przecież one są realnie mniejsze. A jeśli chodzi o straszliwy ZUS, to mimo tych wszystkich obciążeń podwyższyłam sobie ostatnio składki.

Słucham?! 

Naprawdę! Moja księgowa trochę nie wiedziała co z tym zrobić. Zadzwoniła z pytaniem, czy na pewno chcę podwyższyć składkę?

Przedsiębiorcy czytający ten wywiad łapią się właśnie za głowę.

Po prostu wiem, że nie prowadzę działalności tak zyskownej, żeby móc na emeryturze żyć z wypracowanego kapitału. I wiem, że składki zdrowotne też ktoś musi płacić, a nie usiłować się od nich wywinąć.

Pytam o to bycie przedsiębiorczynią, bo świat biznesu narzuca nam pewien język opowiadania o pracy. Czemu to ma służyć? 

Do tworzenia opowieści, które zawierają słowa-klucze. Jak np. "motywacja" do pracy - jakby to, że musimy mieć na rachunki i zaspokoić głód nie było wystarczającą motywacją. Istnieje obowiązek wymyślenia jakiejś innej. Albo "elastyczność" używana jako remedium na kryzys. Pracownicy muszą się troszkę nagiąć, zrezygnować ze swoich praw – np. umów o pracę – i może przez chwilę będą mieli gorzej, ale za to wspólnie pokonamy ciężkie chwile w gospodarce. Tylko, że potem okazuje się, że ta elastyczność z nami zostaje, a pracownicy muszą naginać się kolejny raz, bo nadchodzi kolejny kryzys. Albo pojawia się biznesowa "innowacja", w myśl której pracownicy nie są już pracownikami, lecz "zalogowanymi użytkownikami aplikacji", jak jest to w przypadku kurierów dostarczających posiłki. A żeby wszystko to brzmiało ładniej, to do opisu tych topniejących praw peacowniczych wymyśla się jakieś noweangielskojęzyczne słowo, aby przykryć wyzysk. Tak jest np. ze słowem "gigger". To biały kołnierzyk pracujący projektowo, król elastyczności. Nowoczesny pracownik! Oczywiście nikt nie określiłby tak pracowników, którym elastyczność realnie doskwiera, czyli na przykład zatrudnianych przez agencję pracy tymczasowej. 

I czemu to służy? 

Żadne z tych słów nie pojawiło się przypadkiem. Każde wspiera czyjś interes. Zmanipulowani narracją o konieczności uelastycznienia pracy w imię ratowania kraju pracownicy rezygnują ze swoich praw np. stabilnego zatrudnienia, urlopu, czy zwolnienia lekarskiego, na czym zyskuje biznes.

Biznes też ma swoje słowa-klucze? 

Elity biznesu opowiadają o sobie poprzez powtarzalne elementy biografii. Każdy wielki twórca innowacyjnego biznesu z Doliny Krzemowej obowiązkowo wstaje przed świtem, gra w tenisa albo biega, kiedy jego pracownicy jeszcze śpią. Potem ciężko pracuje przez dwadzieścia godzina na dobę, a poniedziałki zaczyna już w niedzielę. W międzyczasie żywi się jarmużem albo w ogóle nie je, bo nie ma na to czasu. Śpi kilka godzin na dobę albo wcale. To ludzie, którzy mają inną fizjologię niż zwykli śmiertelnicy. W tych opowieściach pewne elementy powtarzają się jak w baśniach. A baśnie te mają sprawić, że uwierzymy w to, że obcując z liderami biznesu nie mamy do czynienia ze zwykłymi ludźmi, tylko wręcz półbogami.

I po co to wszystko? 

Prezesi są dziś ucieleśnieniem wzoru pracownika doskonałego. Pokazują, że zakasają rękawy i tyrają od rana do nocy poświęcają wszystko firmie – po to, aby wyznaczyć pracownikom standard. Ma to wytworzyć wrażenie o pozornej równości, grania do jednej bramki, bo przecież wszyscy jedziemy na jednym wózku i ciężko pracujemy na sukces.

Tyle tylko, że na końcu zwykły pracownik z tego sukcesu zwykle nie ma nic poza pensją, na którą się umówił. Może uścisk dłoni prezesa. A prezes ma ogromne zarobki, bo osiągnął założone cele. A kiedy pracownicy dowiedzą się, ile zarobił, to nie będą się buntować, bo wierzą w opowieść, że faktycznie wstawał rano, tyrał przez wiele godzin. A więc ostateczną funkcją jest wytłumaczenie gigantycznych nierówności między pracownikami a przedsiębiorcami. 

fot. Shutterstock / Art_tata
fot. Shutterstock / Art_tata

Pracownicy też wstają nad ranem np. o 4, żeby dwie godziny jechać do stefy ekonomicznej i zacząć o szóstej rano kilkunastogodzinną zmianę. 

To prawda. Różnica jest w dystrybucji tych historii. Opowieści biznesu są obecne wszędzie: w telewizji, gazetach codziennych, biznesowych, portalach informacyjnych. A o losie pracownika fabryki przeczytasz co najwyżej w zaangażowanym reportażu. Dysproporcje w rozpowszechnianiu tych narracji są ogromne, bo biznes wykorzystuje swoją siłę, pieniądze, wpływy i władzę, aby mówić o swoich "bohaterach". W interesie elit nie leży to, żeby powszechne były w mediach historie o zwykłych ludziach, którzy pracują równie ciężko, a często znacznie ciężej i za marne pieniądze. 

A może nie chcemy o tym słyszeć, bo solidarność pracowniczą zastąpiła konkurencja? Zamiast się wspierać, rywalizujemy, ulegamy temu, że ktoś ma niby lepiej: a to urzędnik nic nie robi, nauczyciel ma dwa miesiące wolnego, pielęgniarka tylko pije kawę i tak dalej. A to tylko pogłębia podziały. 

Tutaj mam wrażenie, że dotykamy już nieco innego poziomu. Demontowanie solidarności i utrudnianie strajku, na przykład w budżetówce, to projekt polityczny. Wspierany przez narracje na przykład o nauczycielach, którzy pracują rzekomo bardzo niewiele godzin.

Paradoks w kraju, w którym solidarność pisana małą i wielką literą tak wiele znaczy. 

Jesteśmy jako społeczeństwo bardzo dumni z transformacji ustrojowej, ale wylano wtedy kilkoro dzieci z kąpielą. Jednym z tych dzieci było pojmowanie pracy jako projektu wspólnotowego, drugim – przyzwolenie na niestawianie pracy na pierwszym miejscu, a trzecim - solidarność pracownicza, która pozwalałaby wspólnie np. z pomocą związków zawodowych walczyć o lepsze warunki pracy. Dziś, kiedy pracodawca słyszy, że pracownicy chcą założyć związek zawodowy, wynajmuje kancelarię prawniczą wyspecjalizowaną w zwalczaniu tego typu organizacji. 

Jedną z nielicznych narracji pracowniczych, która przebija się medialnie jest ta o Pokoleniu Zet. Zetki jako pracownicy mają nie chcieć kultury zapierdolu, cenią swój czas, pasje, życie prywatne.  Często słyszy się, że za ich sprawą znikną wszelkie patologie rynku pracy. Ale czy to nie jest narracja wygodna dla pracodawców? 

Jestem tak wiekowa, że pamiętam czasy narracji o strasznych millennialsach. Zawsze jest jakaś narracja o młodym pokoleniu pracowników, które ma ucieleśniać wszystko, co w pracownikach najgorsze. Millennialsów  oskarżano o roszczeniowość, nieznajomość realiów, domaganie się wynagrodzeń z sufitu. A kilkanaście lat później okazuje się, że millenialsi są perfekcyjnymi trybikami w systemie. Nie dokonali żadnego demontażu. Nie buntują się i chodzą jak w zegarku. 

Z Zetkami będzie podobnie? 

Tego nie wiem, ale wiem, że zawsze najłatwiej oskarżyć o wszystko, co złe, pokolenie, które dopiero wchodzi na rynek pracy, bo jego przedstawiciele nie mogą się jeszcze dobrze bronić. Poza tym opowieść o tym, że Zetki zmienią nam świat pracy na lepszy zakłada, że oni w jakiś magiczny sposób rozwiążą wszelkie problemy. A przecież to nie Zetki siedzą na szczytach władzy, w gabinetach prezesów korporacji, nie układają nam procesów rekrutacyjnych.

Czyli nie zmienią świata? 

Legenda o tym, że cała reszta społeczeństwa może stanąć z boku z założonymi rękami i patrzeć, jak Zetki naprawiają świat pracy, także jest korzystna dla biznesu. To umywanie rąk od odpowiedzialności przez tych ludzi, którzy mają teraz rzeczywisty wpływ. Owszem, Zetki mogą mieć inny system wartości i priorytetów, ale to automatycznie nie sprawi, że rynek pracy się zmieni. To bardzo życzeniowe myślenie.

fot. Shutterstock / Art_tata
fot. Shutterstock / Art_tata

W książce sugerujesz, że los pracowników mogą polepszyć związki zawodowe. Za tymi to dopiero ciągnie się negatywna narracja w stylu "pan z wąsem pali oponę". 

Nie uważam związków zawodowych za uniwersalne remedium na patologie pracy, ale za jeden z kamyczków, które mogą przyczynić się do zmiany. Związki zawodowe mogą pomagać budować autentyczną wspólnotę w miejscu pracy. Prawdziwą solidarność pracowniczą walki o wspólne sprawy, jak sprawiedliwie wynagrodzenia, czy partycypowanie w decyzjach, które dotyczą pracowników. Ale do ich umasowienia potrzebna jest zmiana prawa, bo w Polsce niezwykle trudno jest w ogóle założyć związek zawodowy. Trzeba też odczarować opowieść o związkach zawodowych. Mamy często w głowach obrazek, że to ludzie, którzy umocowali się na jakichś stanowiskach i nie potrafią normalnie rozmawiać z pracodawcami.

A inny kamyczek? 

Regulacje. Wzmocnienie instytucji, które zajmują się ochroną praw pracowniczych. Ustawy, które mogłyby rozwiązać problem np. wspomnianego braku stawek w ogłoszeniach o pracę.  

A HR-owcy? Wielu z nich próbuje zmieniać firmy na lepsze dla pracowników za pieniądze przedsiębiorców. Choć oczywiście są też tacy, którzy zmiatają np. mobbing pod dywan. 

HR-owcy, których spotkałam na swojej drodze, zawsze starali się przychylić mi nieba, więc moje osobiste doświadczenie z nimi jest dobre. Ale ciekawi mnie ich pozycja w firmach, bo przecież to ludzie z klasy rozdartej między reprezentowaniem władzy w firmie a dbaniem o pracowników. 

Między młotem a kowadłem. 

Tak, ale trzeba pamiętać, że zadaniem HR-u jest dbanie przede wszystkim o interes pracodawcy, bo to pracodawca płaci za pracę tego działu i zleca mu zadania. Dlatego większą wiarę pokładam w związki zawodowe, które są zależne od pracowników. Ale może to da się połączyć? Słyszałam o postulatach pracowników, aby to oni mogli współdecydować o tym, kto zostanie zatrudniony w dziale HR i kto będzie odpowiadał z relacje z pracodawcą. 

Skoro już mówimy o odległych wizjach, to powiedz, jaką prognozujesz przyszłość. Kiedy robotyzacja wyręczy nas z najgorszych prac, sztuczna inteligencja pozwoli zwiększyć wydajność i skrócić czas pracy, a potem utrzymywać się z wypłacanego każdemu bezwarunkowego dochodu podstawowego, to może zatęsknimy za pracą? 

Póki co żartuję się, że sztuczna inteligencja zabrała nam kreatywne zadania, a nie wyręczyła z rozwieszania wypranych skarpetek (śmiech).

A mówiąc na poważnie - trudno jest prognozować przyszłość. Nie obawiam się, że sztuczna inteligencja zabierze nam pracę. Historia pokazuje, że raczej nie będzie tak, że pewnego dnia obudzimy się w świecie bez pracy, bo przyjdzie automatyzacja i wszystko zrobi za nas. Jednak widzimy już, że narzędzia AI oszczędzają nam masę czasu pracy. Mnie wyręczają z transkrypcji nagrań oszczędzając mnóstwo czasu, ale czy od tego pracujemy mniej? Niekoniecznie. Robimy po prostu więcej innych rzeczy.