Beton, śmierć, syf. Kogo kręci mroczna turystyka?

Nie ma tutaj drinków z palemką ani białych plaż. Widoczki nie są katalogowe, a przeżycia typowe. Czaszki, miejsca zbrodni albo betonowe molochy zamiast Disneylandu. – To jest turystyka partyzancka i na przypale, wręcz antyturystyka – mówi Tymon Grabowski, pomysłodawca projektu Paskudnik Warszawski. Dlaczego ktoś chce odwiedzać brzydkie miejsca?

Beton, śmierć, syf. Kogo kręci mroczna turystyka?

Słoneczny jesienny poranek w tureckim Çanakkale nad cieśniną Dardanele, gdzieś pomiędzy Europą a Azją. Wraz z polsko-niemiecko-francuską grupą dziennikarzy wysiadamy z wynajętego busa w portowej dzielnicy. Zgodnie z planem mamy podziwiać model konia trojańskiego podarowany miastu przez producentów filmu "Troja" z 2004 roku. Niedaleko bowiem znajduje się wykopalisko, gdzie znaleziono ruiny mitycznego miasta. Koń, trzeba przyznać, jest zjawiskowy, można nawet śmiało powiedzieć, że piękny. 

Jednak już po chwili część naszej ekipy wyraźnie rozgląda się po okolicy za czymś innym.

– To tutaj dokładnie była ta słynna bitwa o Gallipoli z pierwszej wojny światowej – rzuca cicho Grzegorz, dziennikarz z Polski. – Ponoć sam młody Churchill spaprał sprawę i dostał po dupie od Turków.

Nie koń go interesuje, ale ślad walk. 

Andreas, nasz niemiecki kolega, chodzi po nabrzeżu i stara się zrobić tyle zdjęć, ile to możliwe. Wskazuje na drugą stronę cieśniny. Na pochyłym zboczu gęsto zalesionego wzniesienia umieszczono podobiznę tureckiego żołnierza w bojowej pozie z datami oznaczającymi, kiedy toczyły się walki.

Podchodzi do nas para Brytyjczyków, najwyraźniej zachęcona tym, że rozmawiamy po angielsku. Pytają, czy wiemy, jak dołączyć do zorganizowanej wycieczki śladami bitwy. Myśleli, że właśnie bierzemy w takowej udział. 

Za chwilę wrócimy do oficjalnego porządku podróży, ale przez moment jeszcze tkwimy na niematerialnym pomoście pomiędzy skąpanym w słońcu symbolem baśniowej, antycznej opowieści osadzonej w greckich mitach a skalistym półwyspem, który 110 lat temu spłynął krwią setek tysięcy ludzi.

Wieczorem tego dnia, robiąc szybkie rozeznanie, znalazłem mnóstwo ofert i relacji z wyjazdów na Gallipoli, zdjęć z cmentarzy, pozostałości po starciach, ale i oficjalnych miejsc pamięci jak Zatoka Anzac czy pomnik Męczenników Çanakkale. Są bowiem tacy, którzy zamiast (albo na dokładkę do) piaszczystej plaży, eleganckich zabytków i "typical regional <tu wstaw nazwę kraju> food" chcą zanurzyć się w to, co mroczne, makabryczne, a czasami  niewygodne. Wybierają historię zamiast estetyki rodem ze społecznościówek.

Czaszki, miejsca zbrodni albo betonowe molochy zamiast Disneylandu.

Bóg śmierci zwiedza świat

Zjawisko to najczęściej nazywane jest mroczną turystyką lub tanatoturystyką od greckiego bóstwa śmierci, Tanatosa. Na dobrą sprawę uprawiamy je od dawna: Westerplatte, Auschwitz-Birkenau, Stutthof, Czarnobyl, Zamek Poenari w Rumunii, szkockie Culloden, walijskie więzienie Beaumaris, paryskie katakumby. Podobny charakter mają chociażby wycieczki Żydów do Krakowa czy Warszawy, która swoją drogą w pewnym momencie historii stała się jednym wielkim cmentarzem. Wszystko to wpisuje się w ramy szerszego pojęcia, jakim jest dark tourism

Zarówno budzące grozę opowieści, wielkie narracje o wojnach, jak i masowe tragedie fascynują ludzkość od wieków, ale dopiero kilka dekad temu, w latach 90., mroczną turystyką zainteresował się świat nauki. Wtedy też powstała jej właściwa nazwa i definicja. Jak pisze prof. Anna Ziębińska-Witek w pracy "Turystyka śmierci jako zjawisko kulturowe", tanatoturystyka to podróż motywowana chęcią kontaktu ze śmiercią, w szczególności taką, która nastąpiła gwałtownie. 

Później niż nauka mroczną turystykę odkryła popkultura spod znaku VOD. 

W 2018 roku Netflix udostępnił produkcję "Mroczny turysta" z Davidem Farrierem w roli prowadzącego. Projekt nie podbił jednak serc widzów, zyskując co najwyżej status ciekawostki. Być może przez to, że traktował o wciąż niszowej tematyce, choć przyczyną może być też fakt, że opowiadał o tanatoturystyce w sposób nieco głupkowaty, groteskowy, podkręcając aspekt makabry i egzotyzując samo zjawisko. Amerykanizowanie i ukazywanie w mainstreamowej formie czegoś, co domyślnie stoi w postmodernistycznej opozycji do głównego nurtu, to niekoniecznie przepis na sukces.

Tymczasem ruch dark tourism nie tylko nie wyhamował, lecz ewoluował.

– Mroczna turystyka czy "turystyka brzydkich miejsc" zdaje się być kontynuacją innego trendu, który możemy obserwować co najmniej od dekady – tłumaczy Kuba Zygmunt, podróżnik i autor bloga Sądecki Włóczykij. 

Mowa oczywiście o urbexie, inaczej urban exploration. Tak określa się wszelkie formy eksploracji miejsc ukrytych, zapomnianych czy zniszczonych, głównie o charakterze miejskim. Urbex zjednał sobie wielu fanów, ale są to raczej turyści alternatywni, indywidualni, zmęczeni masowością. Jeśli ktoś miałby być zainteresowany mroczną turystyką, to właśnie wyznawcy urbexu.   

Problem w tym, że wraz z upływem czasu część miejscówek spod ciemnej gwiazdy uległa disneyfikacji. Za wstęp do ponurych nekropolii i na pola słynnych bitew trzeba płacić jak za zboże, a dookoła nich wyrosły kolorowe stragany z tandetą. To odpycha osoby łaknące czegoś innego, zmęczone masowością.

Dlatego niektórzy – w reakcji na to – obierają azymut na jeszcze większe ekstremum: brzydotę. 

Brzydota, która nęci

O ile urbex, wojaże militarne czy nawet mroczna turystyka to nihil novi dla alternatywnych podróżników, o tyle świadome zwiedzanie “brzydkich” zakamarków wydaje się pomysłem równie świeżym co ekstrawaganckim. A jednak przyciąga coraz więcej zwolenników. 

Czasami znajdują się daleko od nowoczesnych, wypięknionych miejskich centrów. Czasem są tuż za rogiem i aby je zobaczyć, wystarczy zrobić kilka kroków dalej, niż sugerują tiktokowi influencerzy. Jak mówi Tymon Grabowski, dziennikarz i organizator wycieczek pod nazwą Paskudnik Warszawski, ich walorem jest historia, opowieść, która potrafi tchnąć ducha nawet w najbardziej niepozorne miejsca.

– Przeważnie nie ma tam nic ciekawego – przyznaje wprost Grabowski. 

– Za to nie ma innych ludzi i to zapewne jest najlepsze. Poza tym takie miejsca działają na wyobraźnię, ponieważ ja opowiadam ich historię, a ludzie muszą sobie ją zwizualizować, wyobrazić sobie, jak to było, kiedy to miejsce tętniło życiem. Odrestaurowane starówki nie działają na wyobraźnię, są brutalne i każą się konfrontować z tłumem, u mnie tego nie ma – dodaje. 

Wycieczki z Paskudnikiem wyglądają dość standardowo. Uczestnicy na przemian jadą samochodem i maszerują, ale jest też przerwa na jedzenie. 

Niestandardowy jest za to cel wycieczki i narracja. Przez cały czas zebrani słuchają opowieści Grabowskiego, w której fakty historyczne mieszają się z historiami z jego życia. Przewodnik pokazuje grupie opuszczone magazyny, zniszczone dworce, porzucone wagony kolejowe, rdzewiejące wraki samochodów czy niedokończone i porzucone budowy. Popularność wycieczek nie słabnie, bez problemu udaje się zebrać grupy na wszystkie terminy i jeszcze nigdy nie było tak, żeby jakiś termin się nie wyprzedał. Pod jednym ze zdjęć na fanpejdżu Paskudnika przeczytać można krótką acz treściwą recenzję jednego z uczestników spaceru: "To była najfajniejsza wycieczka, na jakiej byłem. Serio".

Autor projektu nie poprzestaje na oprowadzaniu i działalności online. Na rynku ukazała się książka zatytułowana właśnie Paskudnik Warszawski, obszerny album z miejscami, które można zobaczyć w trakcie wycieczek. Tytuł uzyskał w ubiegłym roku nominację do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. 

Jak mówi sam autor, "paskudnych" obiektów nie brakowało. 

– Są ich setki – stwierdza. 

Jeden z obiektów, które podziwiać można z Paskudnikiem Warszawskim. autor: Tymon Grabowski / Paskudnik Warszawski
Jeden z obiektów, które podziwiać można z Paskudnikiem Warszawskim, autor: Tymon Grabowski / Paskudnik Warszawski

– Bardzo łatwo było je wybrać do książki, właściwie mogłem dać wszystkie, które sfotografowałem i miałem pomysł na ich opisanie. Nie mam wydawcy, redaktora ani dyrektora wydawniczego, którzy kazaliby mi coś wybrać, a coś innego odrzucić – dodaje Grabowski, który sam wydał swoją książkę. 

Modę na pokazywanie paskudnego oblicza miast podłapują osoby spoza Warszawy. Ostatnio podobny pomysł pojawił się we Wrocławiu, choć projekt "Brzydki Wrocław" na razie ogranicza się do działalności fanpejdża na Facebooku i konta na Instagramie z fotografiami uwieczniającymi szpetotę stolicy Dolnego Śląska. 

Grabowski jest jednak pewien, że nikt nigdy nie wykorzysta czegoś takiego do promocji miasta, jako że właściwie jest to kontrpromocja. 

– Poruszam się w szarej strefie turystyki, w miejscu, które oficjalnie nie istnieje, to jest turystyka partyzancka i na przypale, wręcz antyturystyka – tłumaczy. 

– Ludzie przyjeżdżają do Warszawy na moją wycieczkę, żeby przekonać się, jakie to miasto jest brzydkie. Oczywiście władze lokalne żadnych szans w tym nie widzą, stąd i nominacja Paskudnika Warszawskiego do Nagrody Literackiej miasta Warszawy była dla mnie zadziwiająca. Prawdopodobnie brakowało im książek o tematyce warszawskiej, więc wzięli coś, co im ktoś podpowiedział – konstatuje z przekąsem autor. 

Brutalne sny o potędze 

Gdzieś pomiędzy urban exploration, dark tourism i fascynacją obiektami o alternatywnej estetyce natrafić można na silnie reprezentowany ruch miłośników "brutali", czyli architektury w nurcie brutalizmu. Jedną z manifestacji zamiłowania do beton brut jest podróżowanie w celu podziwiania żelbetonowych gigantów, które niczym majestatyczne tolkienowskie posągi Isildura i Anáriona u ujścia Anduiny w milczeniu przypominają o wizjach minionej epoki. 

Legendarny hotel Forum w Krakowie, fot. Maciej Czarnecki

W ostatnich latach świat przypomina sobie o brutalizmie, a grono jego fanów rośnie. Bezkompromisowy nurt modernizmu, w ramach którego, jak pisze dr Kasper Pfeifer, "w surowych, betonowych bryłach architekci chcieli uwidocznić nadchodzący wspaniały świat", pozostawił po sobie mnóstwo pamiątek. Choć jego wytwory oglądać można prawie na całym globie, to mekką ruchu brutalist tourism są państwa postkomunistyczne, w szczególności kraje byłej Jugosławii. Pfeifer, tłumacząc ten ewenement, wskazuje w artykule "Archipelag Utopii: brutalizm w Polsce" na szczególny wymiar społeczny i kulturowy nurtu w tej części świata. 

"W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, gdzie brutalistyczna architektura, wyrażając stabilność rządu federalnego, często towarzyszyła siedzibom instytucji państwowych (np. Government Service Center w Bostonie, Geisel Library w San Diego), Europy Zachodniej, w której często odchodzono od idealistycznej tradycji planowania wspólnotowego na rzecz masowego, antyspołecznego budownictwa mieszkalnego (np. Robin Hood Gardens w Londynie, Cité des 4000 w La Courneuve pod Paryżem). W Polsce, Związku Radzieckim i innych krajach socjalistycznych brutalizm ponad wszystko traktowany był jako ilustracja przyszłego szczęścia, przestrzenny argument na to, że powszechna równość i wolność to nie mrzonki, a rzeczywistość, która nadchodzi" – czytamy w tekście.

"Brutale", które ostały się po europejskich demoludach, nie są jedynie budynkami. Ciężkie, klockowate, szare i zimne molochy są integralną częścią opowieści o niespełnionych marzeniach i próbach odnalezienia drogi we mgle, która na kilka dekad spowiła ląd od Bałtyku po Morze Czarne. Nie chodzi o hołd czy tęsknotę za dawnym ustrojem, ale dotknięcie przeszłości. 

– Brutale przede wszystkim odpowiadają poczuciu estetyki jakiejś grupy osób bardziej wrażliwych na światłocień, fakturę materiału, proporcje, układ brył niż na ornament i kolory – twierdzi Maciej Czarnecki, fotograf architektury i autor bloga mmczarnecki.pl. 

– Ponadto bez wątpienia fascynująca jest pozorna dystopijność brutalizmu. Jest to architektura, która zapewnia niestandardowe bodźce, potrafi jakby wciągać do nieco innego świata, sprawiając, że doświadczenie jest pełniejsze. Często wiąże się to też z otoczeniem, w jakim brutalizm się znajduje. Kolejny plusem są mało popularne lokalizacje pozwalające na zwiedzanie bez tłumów czy skupienie na aspektach kulturowych. Można dzięki nim bardziej poczuć zaangażowaną społecznie historię XX wieku aniżeli losy dynastii i książąt sprzed wieków – dodaje. 

Zapytany o źródło brutalistycznego trendu (choć może nie jest to najlepsze słowo w przypadku niszowego wciąż zjawiska) Czarnecki tłumaczy, że ogromną rolę odegrały zmiany cywilizacyjne, czyli internet, łatwość i taniość podróżowania. Dawniej stojące w mało popularnych, zaniedbanych miejscach budynki wymagały podróżniczego doświadczenia. Dziś właściwie ograniczeniem jest tylko budżet. Jak dodaje, swoje zrobiły także czasy okołopandemiczne, które zmieniły naszą perspektywę. 

– Ludzie zaczęli szukać ciekawych miejsc w najbliższym sąsiedztwie, odkrywając je na nowo – mówi fotograf.

– Era tanich lotów i powszechnych city-breaków w popularnych miastach Europy Zachodniej być może też miała na to wpływ. Taka turystyka powoli się nudzi i poszukiwane są nowe bodźce, niekoniecznie te pocztówkowe – dodaje.

Popyt rodzi podaż - nie dziwi więc to, że w sieci znaleźć można nie tylko mnóstwo relacji i zdjęć z wypadów na własną rękę, ale także coraz więcej ofert zorganizowanych wycieczek szlakami brutalizmu. Na południe od Wisły prym wiodą takie krainy jak Czarnogóra, Bułgaria, Serbia (Maciej Czarnecki szczególnie poleca Nowy Belgrad), Albania czy Gruzja. Na północ – państwa bałtyckie. 

Alternatywne królestwo nieoczywistości

Modelowym okazem kierunku spoza mainstreamu i uniwersum Instagrama jest mały kraj wciśnięty między Rumunię a Ukrainę ze stolicą w Kiszyniowie. Mołdawia to niepozorne miejsce, pełne kontrastów, uroku i surrealistycznych wrażeń, w którym mogłaby toczyć się akcja filmu Wesa Andersona. Ostatnio było o niej głośno przez sprawy polityczne i administracyjne, ale jeśli chodzi o turystykę, wciąż daleko jej do marki na miarę Toskanii czy greckich wysp.

Mołdawianie sami przyznają, że nie oczekują typowych gości, bo i ich oferta turystyczna nieco odbiega od tego, co zobaczycie w generycznych folderach biur podróży. Osoby zmęczone tłumami i blichtrem europejskich metropolii mogą znaleźć tu surowość, ale także szczerość.

Oczywiście w kraju nie brakuje nowoczesnych hoteli, lokali czy całych kompleksów z wysokiej półki budowanych przy odrestaurowanych winnicach, będących tamtejszą wizytówką. Nie da się jednak ukryć, że czas płynie tam wolniej, a gdzieniegdzie kompletnie się zatrzymał. 

Hotel Podgorica w Czarnogórze projektu Svetlany Kany Radevic. Fot. Maciej Czarnecki
Hotel Podgorica w Czarnogórze projektu Svetlany Kany Radevic, fot. Maciej Czarnecki

Choć położona tak blisko serca Europy, Mołdawia momentami przypomina bardziej Gruzję (obecnie delikatnie nadpsutą przemysłem turystycznym). Na lokalnych bazarach, będących żywym skansenem naszych wczesnych lat 90., nadal można nabyć domowe wino w plastikowych butelkach po fancie. Przejechanie kilku przystanków kiszyniowskim trolejbusem jest przygodą samą w sobie. Na prowincji, gdy zapytasz kogoś o drogę, prawdopodobnie skończysz u niego na obiedzie. W tych drobnych, codziennych szczegółach tkwi autentyczność krainy, która wciąż stoi na uboczu głównego nurtu turystyki. 

Kiszyniów to także prawdziwy raj dla fanów brutalizmu. Monumentalne betonowe budynki wyglądają jak scenografia z dystopijnego filmu, przypominając epokę, która kochała szare, ale robiła to z rozmachem. Spacerując ulicami miasta, można poczuć się jak bohater filmu o przyszłości, w której dominują sześciany i niekończące się płyty chodnikowe. Ale pod tym surowym, betonowym płaszczem kryje się serce pełne ciepła. Kiszyniów jest jak ponury wujek, który na rodzinnych imprezach opowiada dowcipy tak suche, że aż zabawne.

Do państw, które stawiają na turystykę alternatywną, dołączyła także Malta. Maleńka wyspa (właściwie siedem, z czego dwie zamieszkałe) wielkości Krakowa rokrocznie bryluje w wakacyjnych rankingach. Wiedzą tam też, jak łapać wiatr w żagle (kto raz doświadczył maltańskich powiewów, wie, o co chodzi) i płynąć z duchem czasu. Co prawda próżno szukać tam brzydoty czy architektury brutalnej, ale w historii zakonnej enklawy nie brakuje mrocznych kart, a także wojennych epizodów do wykorzystania.

Visit Malta, organizacja promująca kraj w świecie turystycznym, oficjalnie ogłosiła w tamtym roku utworzenie oddziału turystyki militarnej skupiającego się wyłącznie na tym segmencie. Prawdę mówiąc, robota w połowie robi się sama: wyspa joannitów zapewne wygrałaby w rankingu zagęszczenia muzeów i obiektów historycznych o wojskowej proweniencji na metr kwadratowy. 

Pozostałości po licznych bitwach i działaniach militarnych zachowały się w doskonałym stanie. Forty St. Elmo, St. Angelo, Rinella, Pembroke, Manoel czy Cittadella na Gozo, pałac Wielkiego Mistrza z pokaźną zbrojownią i kilkanaście muzeów poświęconych licznym konfliktom, w tym kompleks Lascaris, skąd dowodzono obroną wyspy, a później operacją Husky w 1943 roku czy tunele, w których mieszkali Maltańczycy podczas niemieckiego oblężenia. Nie wspominając o salwie honorowej oddawanej dwa razy dziennie z blanek muru otaczającego Vallettę, która przyciąga zaskakująco dużą jak na takie wydarzenie liczbę ludzi, nawet w styczniu. 

– Jeśli przyjrzeć się bliżej historii Malty, można zauważyć, że ma dość mroczny charakter – mówi Mario Cacciottolo, były dziennikarz BBC mieszkający na wyspie. 

– Jej dwie najważniejsze karty to Wielkie Oblężenie z 1565 roku, kiedy rycerze zakonu św. Jana i lokalni mieszkańcy stoczyli zwycięską bitwę z przeważającą armią osmańską. I oczywiście II wojna światowa, w czasie której na Maltę w ciągu jednego miesiąca spadło więcej bomb niż na Londyn podczas całego okresu nalotów niemieckich – wyjaśnia. 

Pałac Inkwizytora na Malcie, źródło: Heritage Malta

Mario dodaje, że na wyspie odbyło się także wiele procesów o czary. Osoby oskarżane o rzucanie zaklęć skazywano na okrutne kary, w tym tortury. 

– Wszystkie te wydarzenia pozostawiły po sobie wiele budynków, muzeów i opowieści związanych z wojną, tragedią, torturami i śmiercią. Idealny zestaw dla każdego, kto interesuje się mroczną stroną historii – komentuje.

Cacciottolo pracował dla brytyjskich mediów przez ponad dekadę. Przyszedł jednak dzień, kiedy fascynacja Maltą i jej przeszłością zwyciężyły. Postanowił zmienić nie tylko miejsce zamieszkania, ale i branżę. Dzisiaj pracuje między innymi jako przewodnik, organizując wycieczki pod nazwą Dark Malta Tours. Jak mówi, mroczna turystyka zawsze cieszyła się popularnością. Co prawda bywa postrzegana jako nisza w branży, ale jego zdaniem ma potencjał, by trafić do szerokiego grona odbiorców.

– Ludzi fascynują opowieści o strasznych rzeczach, które spotkały innych, bo sami, rzecz jasna, nie chcieliby tego doświadczyć – konstatuje.

– Udział w wycieczce po miejscach związanych z tragicznymi, ponurymi czy nawet przerażającymi opowieściami to wygodny sposób na ich poznanie – wyjaśnia. 

Piekielne wakacje w twoim biurze podróży

Są tacy, którzy w pogoni za alternatywnym doświadczeniem z podróży potrafią przekroczyć granice. Nie te wyrysowane na mapie, ale te określające ramy dobrego smaku, przyzwoitości, rozumu i godności człowieka. 

W 1988 roku dziennikarz P. J. O’Rourke wydał książkę "Holidays in Hell" (ang. Wakacje w piekle), gdzie opisał wspomnienia z miejsc ogarniętych konfliktami zbrojnymi lub zawirowaniami społecznymi, które odwiedził jako korespondent amerykańskich mediów. Na liście lokacji znalazła się między innymi Warszawa, gdzie pracował w 1986 roku, śląc depesze na temat walki opozycjonistów z władzami PRL. Relacjonując rozruchy miejskie i działania militarne, O’Rourke zauważył niepokojącą praktykę, którą nazwał “turystyką wojny”.

W przeciwieństwie do turystyki militarnej, polegającej na oglądaniu wojennych pamiątek zza muzealnej szyby oraz odwiedzaniu zaoranych dawno pól czy pustych nabrzeży (choć u niektórych zwiedzanie miejsc zbiorowej kaźni też budzi mieszane uczucia), turystyka wojny to wjeżdżanie w strefy aktywnego konfliktu dla rozrywki. Po to, by pooglądać, posłuchać, a jeśli się uda, powąchać wojnę z bliska. 

Zjawisko war tourism nie narodziło się wczoraj. Znane jest co najmniej od XIX wieku, kiedy to arystokraci towarzyszyli regularnym armiom walczącym we wspomnianej wojnie krymskiej albo wojnie secesyjnej (po I bitwie nad Bull Run majętni dżentelmeni ze swoimi damami musieli w panice brać nogi za pas po niespodziewanej porażce Unii, blokując okoliczne drogi). 

Ale od niedawna, jak to zwykle w naszych opowieściach bywa, war tourism zyskał nowy wymiar za sprawą mediów społecznościowych. W socialach pojawiają się fotki i filmy z wycieczek do Iranu, Iraku, Syrii i Ukrainy, których autorzy płacą, by dostać się choć na moment na obszary ogarnięte regularną wojną. O rosnącej popularności wojennego safari za naszą wschodnią granicą donosiły między innymi France24, Kyiv Independent oraz Sky News. Bez problemu można znaleźć strony z ofertami ekskursji w miejsca objęte konfliktem, "by doświadczyć rosyjskiej agresji na własnej skórze", lub wypraw śladami rosyjskich zbrodni wojennych w Buczy, Irpieniu czy Hostomelu. 

War tourism ma nawet swoich celebrytów. W 2021 roku youtuber Miles Routledge zyskał rozgłos relacjonowaniem ewakuacji Amerykanów z Afganistanu. 

Krytycy takich form rozrywki wskazują na uproduktowienie śmierci, urynkowienie przemocy i kupczenie nią jak towarem. "Skłonności człowieka do oglądania śmierci czy fascynacja przemocą to zjawiska znane już w starożytności i średniowieczu, z biegiem czasu te zainteresowania zostały po prostu zracjonalizowane i dodano do nich elementy edukacyjne [...] współcześnie śmierć oferowana jest jako produkt czy towar do konsumpcji. Mimo obecnych w podobnych miejscach elementów edukacyjnych akceptujemy (implicite lub explicite) fakt, że wizyty turystyczne stają się (celowo lub nieświadomie) okazją i przyczyną do udoskonalania tego produktu" – pisze w swojej pracy Anna Ziębińska-Witek.

W podobny ton uderzają sami twórcy pojęcia dark tourism, J. John Lennon i Malcolm Foley, podkreślając, że "takt i smak nie mają szans w starciu z kalkulacją ekonomiczną", a winą za istnienie całego biznesu nie należy obarczać jedynie tych, którzy na nim zarabiają. Bez zapotrzebowania nie byłoby produktu.

Inną, chyba jeszcze bardziej haniebną, acz popularną formą alternatywnej turystyki jest podróżowanie do ubogich dzielnic, slumsów i faweli. Wycieczki na margines, których główną atrakcją jest ludzka tragedia, ubóstwo i nędza, przywodzą na myśl krążącą kiedyś po fejsbukowych grupach opowieść o popularnym rodzimym stand-uperze, uznawanym w niektórych kręgach za podróżnika, wypowiadającym hasło: "Patrzcie państwo, oto dzikus" (całej historii i nazwiska celowo nie przytaczam, trudno ostatnio o chłodne reakcje na publicystyczne zabiegi).

Slum tourism czy poverty tourism umieściłbym w kategorii rodzajów turystyki, która nigdy nie powinna mieć miejsca – komentuje Kuba Zygmunt. 

– Wątpliwe moralnie jest celowe zwiedzanie najbiedniejszych regionów, nawet jeśli zarzekamy się, że w ten sposób chcemy pomóc miejscowej ludności. Już na samym początku stawiamy się w roli tych bogatszych, lepszych, zbawców, traktując miejscowych jak bezradne dzieci, którym należy się pomoc. Niewykluczone, że osoby, które lubują się w turystyce biedy, na co dzień żyją w bańce, kompletnie nie zdając sobie sprawy z jej destrukcyjnych działań – wyjaśnia. 

Liczą się wrażenia

Kiedy opowiadam o krótkiej wyprawie nad cieśninę Dardanele znajomym z Turcji, w oczach widzę pozytywne zaskoczenie. Z zaciekawieniem przyjmują informację o tym, że zagraniczni goście docierają dalej niż Stambuł i Antalya. Takie regiony jak Wybrzeże Egejskie mają bowiem status znanych jedynie Turkom. Nie ma tam typowej turystycznej infrastruktury, kurortów czy kompleksów stworzonych pod all inclusive z codziennymi animacjami. Można za to zanurzyć się w historię i to w spektrum praktycznie całego podręcznika z liceum. W samym tylko rzeczonym Çanakkale i jego okolicach zwiedzimy ruiny Troi, twierdzę Çimenlik czy Muzeum Marynarki Wojennej.

Przypomniawszy sobie obrazy z podróży, które przytoczyłem w tym artykule, zrobiłem krótki rachunek sumienia i złapałem się na tym, że faktycznie lepiej zapisały mi się w głowie miejsca spoza kanonu i list Top 10. W moim osobistym zestawieniu Tbilisi wygrywa z Rzymem, Kiszyniów bije na głowę Londyn, a Czarnogóra Austrię.     

W rzeczywistości, która podlega ciągłej instagramizacji, tiktokizacji i algorytmizacji, część z nas, szukając balansu, wychyla wahadło w drugą stronę. Czujemy się zmęczeni wakacjami z telefonem w dłoni. Uciekając od bijących po oczach błyskotek, zagłębiamy się w mrok. Znużeni sztuczną urodą, próbujemy odnaleźć autentyczność w doświadczeniu, opowieści, dyskomforcie, a nawet szpetocie. Jak celnie zauważa Tymon Grabowski, życie w czasach internetu polega na kolekcjonowaniu wrażeń, których internet nam nie zapewni. 

– W dzisiejszym świecie wszystko jest natychmiast dostępne – mówi dziennikarz. 

– Chcesz przejść się po starówce w Pradze? Możesz. Chcesz zobaczyć wodospady w Brazylii? Cyk i masz je na ekranie. No to spróbuj przejść się po ohydnych miejscach w Warszawie. Nikt poza mną nie robi ich listy, więc jest to produkt, który nie ma konkurencji. Oczywiście, są inne wycieczki po Warszawie, równie ciekawe, tematyczne i podejrzewam, że lepsze niż moje z merytorycznego punktu widzenia. Ale ja potrafiłem to dobrze sprzedać – opowiada z rozbrajającą szczerością. 

– Myślę, że rosnące zainteresowanie alternatywnymi sposobami eksploracji świata wynika stąd, że część z nas znudziła się dotychczasową ofertą turystyczną z kolorowych folderów. Ba! Pewno niektórych w ogóle nie kręci taki sposób poznawania nowych terenów. Dlatego moim zdaniem mroczna turystyka może odnieść spory sukces, acz pozostanie pewnego rodzaju niszą – podsumowuje z kolei Zygmunt.

Mimo że branża powoli otwiera się na to, co nowe i mniej popularne, wtajemniczeni zgodnie twierdzą, że alternatywne podróżowanie będzie nadal płynęło osobnym kanałem. Wymaga bowiem specyficznego klienta. Trudno wyobrazić sobie tysięczne tłumy ciągnące do oglądania starych bram i porzuconych samochodów w Warszawie czy rodziny z dziećmi, które zamiast wakacji 3S (sea, sand & sun) gromadnie wybierają fotografowanie betonowych budynków. Z drugiej strony, skoro trend dostrzegają nawet krajowe władze i mainstreamowe media, oznacza to, że zjawisko wyszło z niszy. 

Pozostaje pytanie: co będzie z nim dalej? Mroczna strona wczasów ulegnie instagramizacji i wpadnie w młyny algorytmów? Wakacje z piekła rodem będą modnym contentem? A może trend pozostanie na uboczu jako nieco dziwna, nietypowa rozrywka dla bardziej wymagających albo po prostu znudzonych wczasowiczów?