Łódź. Miasto z TikToka, którego nie kochał Reymont  

A co, jeśli do zrozumienia problemów internetu potrzebujemy Łodzi? Miasta, które całym sobą doświadcza, do czego doprowadzają fake newsy, dezinformacja i propagandowe kłamstwa.

Łódź. Miasto z TikToka, którego nie kochał Reymont

Mówisz "Łódź", myślisz "Ziemia obiecana". Ta kultowa, po "Chłopach" najbardziej znana powieść Reymonta, nie miała łatwego startu. Gdy w 1896 roku pisarz przybył do Łodzi zbierać materiały do książki, był postacią anonimową. Miał na koncie nieliczne teksty, w tym reportaż opisujący pieszą pielgrzymkę na Jasną Górę. 

W Łodzi Reymont ma duże ambicje, bo chce stworzyć wielką łódzką powieść, ale to jednak wciąż początkujący pisarz.

Właśnie dlatego między bajki można włożyć opowieści o tym, że sam sprawdzał, jak pracuje się przy fabrycznych maszynach. Nikt by na to nie zezwolił, bojąc się, że pisarz może coś zepsuć, zmarnować cenny materiał, czy po prostu zrobić sobie krzywdę i w ten sposób utrudnić pracę innym. Niewykluczone, że dla noblisty zrobiono by wyjątek, ale w tym przypadku była to jeszcze pieśń przyszłości.  

Reymont przykłada ucho nie tam, gdzie trzeba. Coś usłyszy, bo chodzi do popularnych kawiarni, gdzie słucha plotek, ale nie jest nawet blisko tych, którzy o prawdziwym życiu fabryk i manufaktur mogliby mu opowiedzieć znacznie więcej. Nie przebywa w pijalniach piwa, w których obecni są za to ci, których rękoma zbudowane zostały wielkie przemysłowe imperia.

Skąd to wiemy? Z publikacji "Łódź. Ziemia wymyślona" Błażeja Ciarkowskiego. Pisarz, ale też architekt i historyk sztuk, kreśli sylwetkę miasta, którego sam Reymont nie mógłby sobie wyobrazić. A potrafił przecież sporo. 

Wielcy fabrykanci nie wpuścili go na swoje salony, więc w "Ziemi obiecanej" – jak pisze Ciarkowski – Reymont przedstawia elitę nie łódzką, ale tę warszawską, bardziej mu znaną. 

– Miara, którą przykłada do miasta, jest miarą warszawską i żadnym sposobem z tych badań nie chce mu wyjść obraz polskiego Manchesteru – wyjaśnia Ciarkowski. 

Siłą rzeczy więc traktowanie "Ziemi obiecanej" jako dokumentu jest mocno naiwnym podejściem. To wręcz samo ciśnie się na usta: Reymont stworzył coś w rodzaju fake newsa.

Reporter zza biurka 

Przesada? Za mocne słowa? Być może. Nie da się jednak ukryć, że "Ziemia obiecana" zaczęła żyć swoim życiem i pozwoliła tworzyć przeróżne mity. Na początku 2024 r. jeden z inwestorów, ogłaszając budowę 8-kondygnacyjnego apartamentowca, z dumą podkreślał, że na elewacji parteru widnieć będą cytaty z "Ziemi obiecanej" Reymonta.

– Na Reymonta możemy spojrzeć jak na Kapuścińskiego – mówi Ciarkowski, przypominając kontrowersje związane z autentycznością wydarzeń opisywanych przez reportera. I zwraca uwagę na listy Reymonta pisane do znajomych i rodziny podczas pobytu w Łodzi. Wyziera z nich niechęć pisarza do miasta. Reymont zwyczajnie nie lubił Łodzi, nie rozumiał jej.

– Kiedy później był w Paryżu, w kolejnych wiadomościach prosił o podanie cen bawełny. Jak widać jego studia, które miał w Łodzi wykonać, nie były tak dogłębne, jak się nam wydaje – dodaje z uśmiechem Ciarkowski.

Błażej Ciarkowski / fot. Michał Korta

A jednak jego wielka łódzka powieść pozwoli kolejnym pokoleniom tworzyć własne wyobrażenie Łodzi; jest fundamentem. W zależności od epoki i potrzeb "Ziemia obiecana" będzie przykładem na to, jak bezduszni kapitaliści wyzyskiwali robotników, by za chwilę stać się symbolem zaradności ludzi chętnych do zrobienia interesu, czego dowodem jest słynne "Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic" wystarczające do założenia wielkiej fabryki. Można śmiało podejrzewać, że tego cytatu nie zabraknie na elewacji nowego apartamentowca.

W 2001 r. Reymont wygrał głosowanie w plebiscycie na "Łodzianina XX wieku". Ten sam Reymont, który za Łodzią nie przepadał, a którego książka wywołała tak wiele różnych ocen i opinii na temat wielkich początków miasta. Co jednak najważniejsze, trudno mówić, by w swojej wielkiej łódzkiej powieści Reymont Łódź zachwalał. Raczej wręcz przeciwnie.

Pomieszanie z poplątaniem? To dopiero początek.

Swoją cegiełkę dokłada przecież jeszcze Andrzej Wajda, którego ekranizacja jest "autorska i wybiórcza".

"Reymontowi i Wajdzie zarzucono, że w ich >>Ziemiach obiecanych<< lud miejski, w zależności od epoki synonimem był tutaj proletariat bądź robotnicy, przedstawiony został jako podzwaniający blaszankami rój, zbiorowość o wielu obliczach, która niezbyt wiele mówi, opisuje i żąda. Zasadniczo, to już mój osąd, prawie każdy poniżej statusu posiadacza fabryki jest w >>Ziemi obiecanej<< albo tłem, ruchomym elementem tła, albo karykaturą. Co gorsza, ekranizacja Wajdy, dzięki posługiwaniu się obrazami, popada raz po raz w pornografię cierpienia, widz doświadcza katalogu umęczonych ciał, pokazywane są mu kolejne pozycje z rejestru makabryczne wypadki w miejscu pracy. Ci ludzie właściwie nie żyją, tylko cierpią. Są bierni, ale w tym sensie, że oczekują naszego współczucia" – pisał na łamach  Dwutygodnika Łukasz Najder. 

Nawet tak drobny detal uwieczniony przez Wajdę, jak zabrudzone budynki, wbił się w świadomość ludzi myślących o Łodzi. Tyle że wówczas domy nie miały prawa być aż tak zanieczyszczone, bo fabryki kopciły stosunkowo od niedawna. Zakodowany został obraz Łodzi brudnej od zawsze, która swoim syfem straszyła od momentu narodzin.

Wajda, jak zresztą wielu innych, stworzy kolejną alternatywną historię Łodzi i osób z nią związanych. W filmie poświęconym Władysławowi Strzemińskiemu praktycznie pominie Katarzynę Kobro, jego żonę. To cecha wspólna wielu polityków, urbanistów, artystów – nikt nie stara się zrozumieć Łodzi, każdy woli stworzyć ją po swojemu.

Łódzki Bill Gates

"W Łodzi wiedzieli, jak się robi nowoczesny biznes. Rozumieli, czym są marketing i networking" – pisze Ciarkowski w swojej książce.

Postaci takie jak Izrael Poznański – łódzki król bawełny – dla niektórych są polskimi odpowiednikami chłopaków z Doliny Krzemowej, którzy startując z garażu, stworzyli wielkie imperia. Odpowiednikami? Prekursorami! I o ile jest w tym sporo prawdy, to przecież tak jak w przypadku gigantów big techu niektórzy zbyt łatwo odsuwają niuanse, zapominają o niewygodnych kwestiach, które rzucałyby zabrudzone światło na nieskazitelny wizerunek. Ważniejsza jest legenda, mit, w który można uwierzyć i sprzedać, jak w przypadku garażowych opowieści z Doliny Krzemowej.

W Łodzi opanowano to do perfekcji. Przykładem jest choćby architekt Hilary Majewski, który w opinii wielu niemal w pojedynkę zaprojektował Łódź. Jak to pięknie pasuje do często przytaczanej opowieści o amerykańskości, z której miasto jest dumne – tutaj każdy mógł zrobić wielką karierę, o ile miał talent i chęć do ciężkiej pracy.

Ciarkowski cytuje prof. Krzysztofa Stefańskiego, według którego autorstwo części projektów Majewskiego "jest co najmniej wątpliwe", a niektóre były po prostu dziełami innych. Co więcej, według Stefańskiego Majewski był carskim agentem. To wyjaśniałoby fakt, dlaczego syn majstra kominiarskiego z Radomia, mimo ukończenia Carskiej Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu bez wielkich sukcesów, otrzymał rządowe pieniądze na kilkuletni pobyt we Włoszech. A mimo tych znanych od lat wątpliwości to właśnie Majewski zasłużył na pasaż prowadzący do zrewitalizowanej w kontrowersyjnym stylu ulicy Włókienniczej, a nie łódzkie włókniarki, czego domagali się społecznicy.

– Mało kto chciałby być łódzką prządką, za to każdy chętnie wcieliłby się w Majewskiego. Każde miasto potrzebuje swoich bohaterów – zauważa Ciarkowski.

Od tego mieszania, niedopowiadania, ukrywania może się zakręcić w głowie. Jak miasto ma odkryć swoją tożsamość, jeżeli mity założycielskie stoją na tak nierównych fundamentach?  

Na okładce "Łodzi. Ziemi wymyślonej" czytamy, że żadna opowieść o mieście nie jest prawdą; jest tylko trochę mniej kłamstwem. Tyle że w Łodzi jest to widoczne aż nadto. Półprawd, dezinformacji, alternatywnych historii jest w Łodzi na pęczki. Hotel, który na pokojowych ścianach chwali się filmową legendą miasta, z niewiadomych przyczyn pomija filmy wyreżyserowane przez Aleksandra Forda, urodzonego właśnie nieopodal nowoczesnego hotelu. Dlaczego? Możemy tylko zgadywać. Może to kłopot bogactwa, filmowa Łódź ma tak wielu bohaterów, że kogoś zawsze się pominie. A być może to właśnie dobitny dowód na problem z tożsamością, odkryciem, co było wcześniej i skonfrontowaniem, dlaczego już tego nie ma. Lepiej nie pytać i trzymać się mitu.

W muzeach pomija się trudne tematy prywatyzacji fabryk i późniejszych losów osób dotkniętych przez bezlitosną transformację. Za to tworzy się alternatywny świat, w którym na swoją ulicę zasługuje Margaret Thatcher, mimo sprzeciwu społeczników i samych mieszkańców, którzy głosowali na inne nazwiska. Okręg łódzki partii Razem zwracał uwagę, że "Łódź jest miastem o silnych tradycjach robotniczych i solidarnościowych, które 30 lat temu znacznie ucierpiało z powodu neoliberalnej polityki gospodarczej", więc Thatcher – kojarzona z brutalnymi sposobami na powstrzymywanie strajków górników – pasuje jak pięść do nosa. "Łódź - miasto rewolucji" to kolejne hasło, które można rzucić w eter, ale wcale się do niego nie przywiązywać. 

A może Łódź pogubiła się i musi tworzyć swój fałszywy wizerunek, bo inaczej w tych czasach się nie da? To nie tylko konieczność, ale też samoobrona. Dobrze znacie te wszystkie memy wyszydzające brudne kamienice, dziurawe asfalty i chodniki, pobazgrane ściany – tak jakby tylko w Łodzi dało się je zobaczyć.

Łódź nie jest jedyną ofiarą, to prawda – drwi się z Radomia czy Sosnowca. Tyle że hejt na Łódź jest wręcz nieustanny, znacznie silniejszy. Każdy absurd śmieszy bardziej, bo to przecież Łódź - ta sama, którą przeklinał bohater filmów Koterskiego. Ile uciechy ma Polska, kiedy w Łodzi dzieje się coś dziwnego, jak gejzer zalewający ulice czy zabetonowane auto. Śmieszne obrazki, w których Joe Biden martwi się zniszczeniami, przelatując nad Ukrainą, aż ktoś z jego ekipy uświadamia go, że to dopiero Bałuty. Albo twitterowe dowcipy powstałe w trakcie powodzi, namawiające premiera, żeby zabrał unijnych urzędników do Łodzi. Od razu zgodzą się wypłacić olbrzymie odszkodowania, pieniądze trafią na konto jeszcze tej samej doby. Miasto stało się więc wielką ofiarą fałszywej rzeczywistości, zakłamania, szkodliwych stereotypów, wręcz hejtu.

W odpowiedzi – aby poczuć się lepiej? - Łódź tworzyła swój kolejny obraz. Najpierw Łódź była hipsterem miast. Z tej dziwności próbowano uczynić zaletę, ale to nie pomogło, więc pod hasztagami "kocham Łódź" pojawiały się przepiękne zdjęcia.

Przeretuszowane, podkręcone, na których słońce paliło bardziej niż w rzeczywistości, a nawet w najmniejszych kałużach odbijała się cała długa Piotrkowska. Na pierwszy rzut oka trudno było rozpoznać, czy to Paryż, Wiedeń, Budapeszt czy Nowy Jork. Mieszkańcy mogli być dumni – i trochę skonfundowani, bo przecież doskonale wiedzieli, co dzieje się za kadrem – a turyści przeglądający Facebooka czy Instagrama mieli pomyśleć, że może do Łodzi jednak warto zajechać. 

Internetowa działalność Łodzi jest specyficzna. Niewątpliwie zasięgi są ogromne. Profil miasta na Facebooku śledzi 517 tys. obserwujących, a o reakcjach inne miejskie konta mogą pomarzyć. Sęk w tym, że czasami odpowiedzialni za łódzkie social media działali w myśl zasady "nieważne jak, byleby mówili". Kartę łodzianina, dającą dostęp do zniżek, reklamował na kontach miasta stand-uper Rafał Pacześ hasłem "jebać biedę". W 2021 r., jak opisywała łódzka "Wyborcza", na dzień przed wigilią pojawił się obrazek z wiedźminem Geraltem, który na tle świątecznej iluminacji ul. Piotrkowskiej podawał Ciri drewniany miecz ze słowami: "masz tu kij, zamknij mordę i napier****j". Na miejskich profilach zamieszczono też mem ze zdjęciem kobiety chorej psychicznie, o problemach której mieszkańcy doskonale wiedzieli. "Żartowano" nawet z Bałut, sugerując, że gdyby na dzielnicę spadła asteroida, to straty wyniosłyby 2 zł. Można powiedzieć, że to autoironia i olbrzymi dystans, ale Łódź tak często obrywająca od innych zapewne chciałaby mieć spokój przynajmniej u siebie. I znowu: zobaczcie, jesteśmy tacy fajni, że nawet możemy z wami się z siebie śmiać. 

Łódź w mediach społecznościowych tak chce być postrzegana: wesoła, uśmiechnięta, wyluzowana, młodzieżowa i pozytywna. Hasło "kocham Łódź" stało się zresztą batem na przeciwników władzy. Ten, komu nie podoba się miasto, zwyczajnie go nie kocha, a skoro tak, to chce dla niego jak najgorzej. 

To też nie tak, że nie ma pozytywnych przykładów próby odmienienia wizerunku. Łódź przyciąga muralami – ma ich ponad 200, wiele z nich to dzieła zagranicznych artystów. Dużą frekwencją cieszy się Light Move Festival, w trakcie którego na budynkach wyświetlane są instalacje świetlne. Nowym punktem spotkań i strefą selfie jest "pomnik Jednorożca". To rzeźba, która powstała nieopodal "Stajni Jednorożców", centrum przesiadkowego dla tramwajów nazwanego tak przez samych mieszkańców z powodu kolorowego, bajkowego dachu. 

Przykładem, do czego prowadzić może chęć wypadnięcia za dobrze na Instagramie, jest zrewitalizowana ulica Włókiennicza. Pamiętam ją przed remontem, kiedy była owiana złą sławą. W słoneczny, gorący dzień wybrałem się na wycieczkę rowerem. Uliczka była zaciemniona, mroczna, tak jakby ktoś stale dbał o to, żeby przygaszone światło pasowało do straszącej scenografii. Przy jednej z wielu rozpadających się kamienic stała grupka młodych osób. Nad nimi zaś balkon opuszczonego mieszkania, na balustradzie którego zawieszone były szaliki Widzewa, zdobycze chuliganów ŁKS-u, niektóre już nadpalone. Krótka ulica wydawała mi się nie mieć końca, bo już wyobrażałem sobie, że ekipa zatarasuje mi drogę i padnie kultowe pytanie o klubową przynależność. Nic takiego się nie stało, wyjechałem wręcz niezauważony, ale mogłem nieść w świat legendę o klimatycznej, kultowej Włókienniczej. Jeszcze jednej typowo łódzkiej ulicy. 

Dziś Włókiennicza świeci blaskiem wyremontowanych kamienic. Ociekają bogactwem, który w zmieniającym się, ale jednak ciągle zaniedbanym śródmieściu kłuje w oczy. Przepych aż boli. Ma się wrażenie, że człowiek zbłądził – ulica bardziej pasuje do Gdańska czy Torunia. Kiedy przechadzałem się chwilę po remoncie, łapałem się za głowę, widząc ten sztuczny twór. Nic tu do siebie nie pasuje, nic nie współgra z otoczeniem. Wydmuszka.

Z każdym kolejnym spacerem przekonywałem się do tej dziwnej ulicy. Zgoda, jest pstrokato i – delikatnie mówiąc – ekstrawagancko, ale zastanówmy się: co w tym mieście do siebie pasuje? Polubiłem Włókienniczą za jej dziwaczność, absurd, sztuczny blichtr, za to, że jest podsumowaniem tego, czym Łódź w zasadzie jest: czymś w rodzaju fake newsa. Zamiast jednak z nim walczyć, brnie się, by zobaczyć, do czego ta droga doprowadzi.

Wyremontowana Włókiennicza nie mówi nam nic o mieście, o życiu mieszkańców, o samej historii krótkiej uliczki. Ta historia zresztą też jest przekłamana. Słynna piosenka Agnieszki Osieckiej o kochankach z ul. Kamiennej – tak wcześniej nazywano Włókienniczą; na pamiątkę Osieckiej powstała rzeźba – prawdopodobnie wcale nie opisywała bohaterów mieszkających w Łodzi. Autorka tekstu nie miała na myśli żadnego konkretnego miasta. Łódź, tak bardzo potrzebuje mitów, legend, swoich bohaterów, przygarnie wszystko, co się da, bylebyście tylko ją zauważyli i docenili. To nie przypadek, że remont Włókienniczej – który skończył się potężną gentryfikacją – zapowiadany był jako kolejna atrakcja turystyczna. Owszem, mieszkańcy są ważni, ale niemal tak samo, jak przyjezdni, którzy muszą nas wreszcie poklepać! 

Te dziwne i niepotrzebne kompleksy zapewne są efektem bliskości stolicy. Nieduża odległość do Warszawy jest z jednej strony korzyścią, bo wiele osób zarabia po warszawsku, ale mieszka, śpi i wydaje w Łodzi. Jest jednak zadra, że Warszawa zabiera i nie pozwala się rozwinąć. A przecież po 1945 r. głośno było o tym, że to Łódź będzie nową stolicą – i de facto pełniła tę funkcję przez kilka miesięcy. Pod koniec lat 80. XX w. Łódź deptała Warszawie po piętach. Już miała mieć milion mieszkańców, już planowała metro, już miała być takim samym molochem. Transformacja pogrzebała te plany, a miasto długo wychodziło z kryzysu, ciągle jednak zerkając w stronę stolicy i chcąc dalej być tak jak ona. Dlatego tak bardzo frustrowało, że nie jest i pewnie już nigdy nie będzie. 

Właśnie dlatego Łódź jest miastem tak dobrze odzwierciedlającym skomplikowane czasy. Niemal każda opowieść jest jak splątana nić. Wszystko się kotłuje i miesza. Ma się wrażenie, że wreszcie jesteśmy blisko odpowiedzi, a droga znowu skręca, zawraca, a co gorsza pojawiają się liczne rozgałęzienia. Jest jak wizyta na forum wyznawców teorii spiskowych. Możesz mieć swoją opinię, ale za chwilę zaczniesz ją kwestionować, a po dłuższym czasie już nie wiesz, co jest prawdą, a co kłamstwem. Czy Łódź jest taka, jak imponująca wyremontowana kamienica, czy jak jej sąsiadka z naprzeciwka, która się sypie i grozi zawaleniem? To pytanie można zadawać sobie stale, odwiedzając pierwszą lepszą ulicę.

Łódź jest jak dobry mem. Trochę prawdy, nieco żartu.

Łódź to odnowione fabryki...

Ruch kciukiem w górę i pokazuje się przepiękna kamienica. Kolejne maźnięcie po ekranie – odrestaurowana fabryka. Jeszcze jedno – ruina. Następne – zawalający się dom. I tak w kółko. Raz piękno, raz brzydota. Co jest prawdą, co kłamstwem, co zmyśleniem czy mistyfikacją, a co faktycznym odwzorowaniem przeszłości? Kto o historii Łodzi mógłby powiedzieć najwięcej: fabrykanci ze swoich pałaców, ich pracownicy, ci, którzy chwalili dobrych łódzkich miliarderów, czy ci, którzy byli przez nich wykorzystywani?

– Prawd jest dziesiątki, setki, pewnie tysiące – stwierdza Ciarkowski, którego książka dobitnie to uświadamia. Pokazuje miasto z różnych perspektyw ludzi, ale z ich opowieści nie wyłania się ani jeden logiczny obraz.

...i te zapomniane.

– Z lekkim uśmiechem patrzę na wszystkie wypowiedzi osób, które mówią, że nawiązujemy do tradycji, że patrzymy po łódzku, sięgając do fabrycznej historii miasta czy do "Ziemi obiecanej", by potem zaproponować coś zupełnie innego – stwierdza Ciarkowski, opisując łódzki chaos.

Tę niekonsekwencję łatwo wytłumaczyć celową manipulacją, próbą zamydlenia oczu, ale może tak po prostu wychodzi, skoro mit założycielski, mit o "Ziemi obiecanej", był jedynie interpretacją, a nie czymś, co wydarzyło się naprawdę. Nie da się znaleźć jednej odpowiedzi i to paradoksalnie mówi wszystko. Nie tylko o samej Łodzi, ale i naszej współczesności. To przestroga i podpowiedź zarazem.

Przestroga, bo odpowiedzią na fake newsy, kłamstwa i manipulacje nie mogą być własne, tylko że próbujące przekłamać w drugą stronę. Może to po prostu etap, który trzeba przejść – tak jak wielu w Łodzi przeszło, przechodzi lub za moment będzie przechodzić, tworząc jedną z wersji miasta.

– Jak ja byłem kiedyś zachwycony łódzkim brudem! Jaka w tym jest prawda, myślałem – uśmiecha się Ciarkowski.

Wychodzenie z dupy 

Niegdysiejszy zachwyt Ciarkowskiego łódzkim brudem jest zapewne doświadczeniem wielu. Sam przed laty wymyśliłem, zmyśliłem i uwierzyłem w podobną Łódź.

Bazując na piosenkach 19 Wiosen i Cool Kids of Death, byłem przekonany, że im brudniej, tym lepiej. Myślałem, że w kominach już niedymiących fabryk kryje się prawda o Łodzi, o tym miejscu, którego z jednej strony się nienawidzi właśnie za ten brud i rozpad, ale z drugiej z tego samego powodu chce się tu zostać i bronić przed atakami innych. Naiwnie sądziłem, że to nie jest wyłącznie moja opinia i właśnie to trzyma nas w tym miejscu. Karierowicze zakładający maski niech wyjeżdżają do Warszawy i tam plują na naszą prawdziwą Łódź, ale to my jesteśmy tymi, którzy wiedzą, o co chodzi. Odkryłem prawdę, kiedy inni podążali za fałszywymi bożkami. Tak, Łódź potrafi być jak teoria spiskowa. Jak bardzo szkodliwy fake news.

– Potem był etap pozytywnej oceny nt. tego co zadziało się na terenie Manufaktury czy później Monopolis – kontynuuje Ciarkowski. – A gdzieś w międzyczasie zakiełkowała myśl, że ani jedno, ani drugie niczego nie determinuje. To nie jest wystarczające. Ani w brudzie nie ma prawdy, ani odnowione fragmenty nie są idealnymi opisami rzeczywistości.

W swojej książce Ciarkowski nazwał ten proces "wychodzeniem z własnej dupy". Śmiejąc się, przeprasza za niezbyt literackie określenie, ale mam wrażenie, że to trafne określenie jest właśnie wskazówką, którą Łódź daje swoim mieszkańcom, ale i wszystkim próbującym odnaleźć się w zagmatwanej rzeczywistości.

Proces jest jednak żmudny i niełatwy. Jak opisuje Ciarkowski, chodzi o obserwowanie otoczenia i "budowanie w sobie poduszki wypełnionej czułością, na którą miękko opadają siedzące na skwerku nastolatki słuchające głośnego ulicznego hip-hopu z komórki, sterani mężczyźni o trzęsących się rękach proszący o dwa złote, anonimowi autorzy koślawych napisów na murach i psy wszelakiej maści znaczące odchodami trasę swojego codziennego spaceru".

Wychodzenie z własnej dupy jest więc niczym innym jak opuszczaniem swojej banieczki. To wyświechtane określenie, co wcale nie oznacza, że nie warto podejmować się kolejnych prób. Trzeba spróbować zaakceptować fakt, że niczym u Pynchona musimy liczyć się z tym, że nie dojdziemy do poznania prawdy i nie dowiemy się, czy jedni, czy drudzy mieli rację. Faktem jest, że żyjemy tu i teraz, obok siebie – i co z tym w końcu zrobimy?

Przeciętność jest ok

– Łódź powinna zaakceptować, że jest miastem przeciętnym. Nie potrzebuje największego basenu dla słonia ani największego dworca – twierdzi Ciarkowski.

Na to drugie jest już za późno, choć akurat nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka lat padł pomysł, by próbować pobić Warszawę, jeszcze raz zmierzyć się ze stolicą. W końcu miasto ciągle żyje mitem "Ziemi obiecanej" i śni o potędze, bo przecież wiele legend przekonuje, że ma do tego prawo. Tymczasem dla wielu mieszkańców szczytem marzeń jest powrót tramwaju na zawieszoną kilka lat temu linię. Albo regularność – by transport publiczny przyjeżdżał nie co 20 min, ale chociaż co 12 min.

Znowu okazuje się, że Łódź mówi nam więcej, niż mogłoby się wydawać. W końcu czy w świecie nowych technologii nie jest podobnie? Mark Zuckerberg udaje cesarza i snuje plany o 2030 r., a tymczasem jego portal nie potrafi poradzić sobie z reklamami oszustów. Czekamy na przełom, na kolejnego Steve’a Jobsa, na technologię, która zabierze nas na Marsa, ale problemy internetu leżą gdzie indziej. Są wręcz banalne: dezinformacja, działalność płatnych trolli, stawianie własnego zysku ponad dobro innych. Zapatrzeni w kosmiczne obietnice Elona Muska nie zauważają jego szkodliwego wpływu na debatę publiczną. Trzeba więc zejść na ziemię, a nie żyć legendami. To jeszcze jedna lekcja, którą Łódź – chcąc nie chcąc – daje.

Problem jednak, że do tej wielkiej idei cały czas ciągnie. Tym bardziej że jest w zasięgu ręki. Ciarkowski mówi mi, że Łódź może być przecież akademickim miastem podobnym do Bolonii. Albo, ponownie, filmowym – nie jako skansen i scenografia dla filmów o II wojnie światowej, ale miejsce, gdzie wybudowane studia filmowe pozwalają kręcić różne obrazy, jak w Pradze. Łódź mogłaby stać się miastem ekologicznym, 15-minutowym.

Jak to pogodzić – bycie miastem, które się wyludnia i wręcz nie ma perspektyw na odwrócenie negatywnego trendu, z tym, że przecież łódzkie powołanie jest inne. Łódź, było nie było, powstała dzięki wielkiej idei – zbudowania wielkiego fabrycznego miasta dosłownie z niczego, bo tak sobie wymyślono. Niewielkie, ale rwące rzeczki pomogły wyrosnąć ogromnym fabrykom, przy zabłoconych traktach wybudowano imponujące kamienice, miasto się rozrastało i wsie w krótkim czasie stały się ogromnymi osiedlami. Bez względu na to, jak przekoloryzowana i odbiegająca od prawdy jest ta historia, to jednak ciągle imponująca. 

Idąc ulicami, ciągle widzimy ruiny fabryk i dalej dumnie stojące kominy z charakterystycznej czerwonej cegły. Ciągle są pałace fabrykantów i imponujące kamienice przypominające o dopiero co minionym bogactwie. Bartek Damian Mielniczek, łódzki przewodnik, zwracał mi uwagę, że Łódź ma największe stare miasto w Polsce. Na naprawdę sporym obszarze można spacerować po mieście, które w wielu miejscach zachowało swój oryginalny charakter. To błogosławieństwo, bo oddycha się historią. Ale można się nią zachłysnąć i nie zauważyć, że czasy się zmieniły i być może trzeba zacząć od zera. Od nowa. Inaczej. Ale jak? 

Budowany nowy apartamentowiec - z mieszkania prosto na peron. Do Warszawy?

Z optymizmem patrzy się w stronę CPK. Pod Łodzią już powstaje tunel, który nie tylko połączy dwa łódzkie dworce – mimo że dzieli je nie więcej 4 km, to żeby dostać się z Kaliskiego na Fabryczny trzeba niemalże okrążyć miasto – i przyspieszy przejazd pociągów dalekobieżnych przez Łódź, ale też stworzy minimetro. Z drugiej strony już i tak bliska odległość od Warszawy stanie się niemal niezauważalna, bo za sprawą Kolei Dużych Prędkości podróż wyniesie ok. 45 min. Jadąc z dworca Fabrycznego, będzie można zameldować się pod Pałacem Kultury szybciej niż z niejednego krańca Warszawy. Deweloperzy doskonale zdają sobie sprawę z tego potencjału i w tzw. Nowym Centrum Łodzi, czyli okolicach dworca, już szykowane są nowe apartamentowce. Czy CPK pozwoli wreszcie rozwinąć skrzydła Łodzi, czy sprawi, że miasto stanie się jeszcze większą sypialnią stolicy? Czy pojawi się jakaś inna koncepcja?

Skoro jednak to miasto już dawno temu wyprzedziło swoje czasy, to może właśnie w tym kosmicznym ośrodku znowu powstanie coś, co pozwoli uwierzyć, że wszystko jest możliwe.