Chcieli wyburzyć centrum Łodzi i zamienić ją w miasto przyszłości. Tak wyglądałaby, gdyby się nie opamiętali
Na jak dużo można sobie pozwolić chcąc wprowadzić postęp i nowoczesność? Kiedy nieważna staje się historia, a liczy się tylko przyszłość? Co jest ważniejsze: kosmiczne aspiracje czy przyziemne potrzeby? Walka o to, jak ma wyglądać miasto, w Łodzi mogła doprowadzić do niepowetowanej straty.
Po wejściu na Piotrkowską od ul. Mickiewicza od razu można się zachłysnąć przepięknymi kamienicami. Nie ma jednak czasu na podziwianie zdobień, balkonów, okien, ornamentów, bo z oddali wyłania się już on. Charakterystyczna sylwetka jest widoczna, aż trudno uwierzyć, że to możliwe. Z każdym krokiem jesteśmy coraz bliżej, efekt robi coraz większe wrażenie. Nawet przyzwyczajeni do widoku mieszkańcy podnoszą głowę i mijają dzieło z uśmiechem. Ostatnie metry i widać go w całej okazałości. Hotel „Łódź”. Hotel w kształcie transatlantyku.
Tak jak wcześniej w centrum Katowic wylądował „Spodek”, tak w połowie lat 90. Marek Janiak i Wojciech Saloni-Marczewski chcieli, żeby na Piotrkowskiej zacumował ogromny statek. Projekt doczekał się wizualizacji i makiety, ale raczej nikt nie łudził się, że dojdzie do realizacji. Praca miała być raczej prowokacją i trzeba przyznać po latach, że niezwykle udaną.
Architekci próbowali zapoczątkować dyskusję. Chcieli pokazać, że o Łodzi należy zacząć myśleć inaczej – nadać nowy kurs, nie zapominając o robotniczej czy fabrykanckiej przeszłości (wszak ich transatlantyk kotwicę zarzucił wśród zjawiskowych kamienic), ale skupiając się na przyszłości i budowaniu nowej tożsamości.
Wypłynięcie na nieznane wody byłoby zabawną igraszką ze stereotypami i kompleksami. Łódź, kojarzona z czerwoną cegłą i bogatymi w zdobienia pałacami (słynna anegdota o pytaniu do Izraela Poznańskiego, w jakim stylu ma być wybudowana jego rezydencja i odpowiedź, że w każdym) miałaby mieć na swej słynnej ulicy statek-hotel. Już dawno Tuwim nabijał się z pewnego poczucia wstydu, jakie towarzyszyło mówieniu, że mieszka się w Łodzi („Tak, z miasta jestem, z miasta Łodzi” w jego Megalomańskiej Fraszce; do dziś wielu mieszkańców podkreśla, że mieszka w mieście Łodzi, a nie prawdziwej łajbie na wodzie, jakby ktoś mógł nie pamiętać, że Łódź to miasto, a nie wieś jak w XIV w.), więc architekci zdawali się iść tym tropem.
Jesteśmy w Łodzi i mamy tutaj hotel w kształcie statku. I co nam zrobicie? Czego nie rozumiecie?
W środku posadzki korytarzy miały być nachylone pod różnymi kątami tak, aby goście hotelowi mieli wrażenie, że statek naprawdę płynie – wspominała jedna z osób pamiętających projekt. Na śmiałych koncepcjach się tylko skończyło.
Nie był to jednak jedyny szalony, wręcz kosmiczny pomysł, który mógł, ale nie powstał. Bartek Damian Mielniczek, przewodnik po Łodzi i autor prelekcji „Łodzią w kosmos” na swoim dysku ma mnóstwo wizualizacji, projektów i prac pokazujących, jak Łódź miała wyglądać. Kiedy jednak pytam go o zrealizowany kosmiczny budynek, który stoi do dzisiaj i może nas przenieść w czasy gdy snuto marzenia o podboju kosmosu, długo się zastanawia. Po chwili dochodzimy do wniosku, że takim symbolem może być kapelusz pana Anatola, nazwany na cześć filmu komediowego z 1957 r. Chociaż mieszkańcom przypominał właśnie tę charakterystyczną część ubioru, to kosmiczne skojarzenia też są na miejscu. Orkąglak jest jak niewielki statek UFO, który nagle wylądował na blokowisku.
Tyle że nieduży pawilon handlowy to kiepski kosmiczny symbol. Szczególnie w porównaniu do legendarnego Spodka, katowickich bloków w kształcie gwiazd, dworca UFO w Kielcach czy wielu innych tego typu konstrukcji jakich w kraju nie brakuje. Łódź kosmiczne szaleństwo ominęło, jakby nikt nie chciał na ziemi wyobrażać sobie tego, jak może wyglądać przyszłość. A przecież trudno o wskazanie lepszego miasta niż Łódź, gdzie futurystyczne wizje powinny się ziścić – miasto młode, przemysłowe, z wręcz amerykańską legendą, gdzie ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic, więc razem mamy wszystko, żeby spełniać marzenia. Tutaj hotel w kształcie Łodzi nie powinien nikogo dziwić.
Dlaczego się nie udało? Można odpowiedzieć szybko: bo zabrakło pieniędzy
I to prawda, ale... specyficzna. Paradoks polegał na tym, że Łódź nie ucierpiała w trakcie II wojny światowej. Środki musiały więc iść do innych miast, które trzeba było odbudować. W książce „Architektura w Polsce 1945-1989” Anna Cymer pisała, że jeszcze w latach 50. w Polsce normalnym widokiem były wojenne ruiny. Wówczas stało się też jasne, że w modernizowanych miastach nie nastąpi powrót do historycznej urbanistyki. Wszyscy szli w nowym kierunku, a Łódź została ze swoim przedwojennym charakterem. Wyjątkowym, ale i na swój sposób przeklętym, jak miało się okazać.
Na lata Łódź zniknęła z finansowych radarów PRL-u. Co gorsza, jak pisał Wojciech Jarno w książce „Gierkowska prosperita. Łódź w latach 1971-1980”, w latach 50. i 60. władze prowadziły coś na kształt deglomeracji. Obawiano się, że miasto będzie za szybko się rozwijać, na co nie było gotowe, choćby pod względem infrastruktury komunalnej, złej sytuacji komunikacyjnej czy problemów z zaopatrzeniem w wodę zarówno mieszkańców, jak i przemysłu. W tym czasie wprowadzono zakaz meldowania na stałe nowych mieszkańców i nie wspierano rozwoju przemysłu.
Przed 1970 r. – pisał Jarno – w całym kraju budowano nowe kombinaty włókiennicze, zaś w Łodzi produkowano tkaninę w starych halach przy pomocy przestarzałego sprzętu. Jednocześnie stale wymagano dotrzymywania kroku pod względem produkcji. Kiedy w Katowicach architekci inspirowani lotami w kosmos realizowali kosmiczne projekty mając wsparcie wojewody Jerzego Ziętka, w Łodzi problemy były bardzo przyziemne.
Odbiło się to PRL-owskiej władzy czkawką. W 1971 r. zastrajkowały włókniarki, już po zmianie władzy, do której doszło rok wcześniej po wydarzeniach z grudnia 1970 r. na Wybrzeżu. Bano się, że protesty rozleją się na cały kraj, więc w Łodzi trzeba było gasić pożar. Zapowiedziano liczne inwestycje mające sprawić, że Łódź zacznie się rozwijać na miarę aspiracji.
Gierkowska prosperita to wyjątek w powojennej historii Łodzi, kiedy środki na inwestycje się znalazły. Tylko że tutaj pojawia się inny problem - gdzie budować.
- Mamy największe stare miasto w Polsce – zauważa Bartek Damian Mielniczek. – Na naprawdę sporym obszarze można spacerować po mieście, które w wielu miejscach zachowało swój oryginalny charakter.
Wciąż są dawne kamienice, wciąż stoją dawne fabryki i fabryczki. Niektóre są rewitalizowane, inne na powrót do życia czekają. Ceglane kominy to ciągle element łódzkiego krajobrazu – może nie tak jak na rycinach z XIX w., ale są tak powszechne, że nie docenia się ich wyjątkowości.
Wyobraźmy więc sobie, jak te wszystkie kamienice musiały być oceniane w niedofinansowanym, nierozwijającym się, zacofanym technologicznie, ale stale eksploatowanym mieście. Na początku lat 70. wyburzenie starego było zapowiedzią postępu, szansą na poprawę warunków bytowych. „W kamienicy jak chcieliśmy się wykąpać, grzaliśmy kocioł wody na ogniu. A tu taki komfort!” – tak w rozmowie z Dwutygodnikiem Marcin Pryt z kultowego łódzkiego zespołu 19 Wiosen opowiadał o tym, jak wielkim szczęściem była przeprowadzka do bloków w latach 70.
Wizytówką przełomu miała być Śródmiejska Dzielnica Mieszkaniowa - łódzki "Manhattan"
To zespół jednych z największych w Polsce budynków mieszkalnych wykonanych w konstrukcji szkieletowej „słupowo-płytowej”. Nawet dziś stojąc między nimi człowiek czuje się mały – najwyższe bloki mają 78 m – i ma wielki respekt do architektury. Od razu rozumie się, skąd nazwa „Manhattan”, bo w ich otoczeniu oddycha się wielkim miastem. A jednocześnie jest spokojnie i cicho, bo bloki dobrze tłumią hałas z nieodległej przecież trasy W-Z. Może nie ma w tym kosmicznego futuryzmu, może nie ma aż tak ogromnej skali jak w przypadku katowickiej Megajednostki, ale nawet dziś widać, jaki to musiał być symbol nowoczesności.
Coś za coś. Z powodu budowy Manhattanu i trasy W-Z wyburzono co najmniej kilkadziesiąt kamienic. Kiedy patrzy się na zdjęcia czy nagrania archiwalne widzi się ogrom straty – lekką ręką pozbyto się niemałej części miasta. Konieczność wybudowania szerokiej trasy dla samochodów, która łączyłaby wschód z zachodem, oznaczała chociażby zburzenie legendarnej „Palestyny”, jak nazywana była przepiękna kamienica. To dosłownie wojenne krajobrazy. Miasto, które żyło, miało swoją historię, zostało zrównane z ziemią. I to wcale nie tak dawno temu – końcówka lat 70. XX w.
Centrum Łodzi miało wyglądać zupełnie inaczej. Architekt Jerzy Kurmanowicz wyobrażał sobie rząd ogromnych bloków stawianych wzdłuż ruchliwej ulicy. Takie „Metropolis”, ale z bardziej ludzką twarzą, bo miejscem dla zieleni i przestrzenią dla spacerujących pieszych. Wciąż jednak przerażające, jeśli spojrzy się na to, jak dziś wyglądają zakorkowane arterie. Sam Kurmanowicz – albo żartowniś z jego otoczenia – najwyraźniej zdawał sobie sprawę, że projekt śródmieścia Łodzi jest mocno futurystyczny, bo na jednej z rysowanych wizualizacji widać coś, co kształtem przypomina statek UFO.
- Gdyby futurystyczne projekty powstały, oznaczałoby, że stanęłyby w miejscu wyburzonych kamienic – mówi mi Bartek Mielniczek pokazując kolejne wizualizacje z lat 70. i 80. Niektóre faktycznie są mocno kosmiczne i futurystyczne, jak na przykład okolice Placu Wolności. Na wizualizacji – które były jeszcze rysowane, więc przypominają grafiki koncepcyjne gry strategicznej czy filmu science-fiction – są jak ogromna, nowoczesna baza, wielka twierdza rodem z Quake’a czy Halo. Charakterystyczny plac będący zwieńczeniem ulicy Piotrkowskiej w tej wizji otoczony jest gmaszyskami, wielkimi blokami, biurowcami czy fabrykami. Wygląda to imponująco, ale sama myśl o realizacji przeraża. Oznaczałoby to, że kolejne cenne, przepiękne kamienice byłyby wyburzane.
Na Spider's Web piszemy o wyjątkowych polskich budynkach:
- Trzonolinowiec - wieżowiec do góry nogami. Polski budynek to ewenement na skalę europejską
- Dworzec w Gdańsku tak spodobał się Japończykom, że postanowili go skopiować. Jest tam Pałac Ślubów
- Kopulaki w Warszawie jak domki z innej planety. Wyjątkowe osiedle z PRL
- Budował zielone osiedla, zanim to było modne. Prawie 100 lat temu przestrzegał przed patodeweloperką
Takich planów było znacznie więcej. Według tych wizji ogromny obszar miał iść pod nóż. Nie w wyniku działań wojennych, nie w związku z katastrofą – wystarczyłoby, że ktoś dałby zielone światło, pozyskał fundusze i śmiały plan wybudowania nowego miasta na gruzach starego okazałaby się rzeczywistością. I to wszystko raptem 40-50 lat temu! W Polsce spaceruje się po miastach, które zostały odbudowane i wróciły do życia. W Łodzi chodzi się po ulicach, na które miał zapaść wyrok śmierci. Ale powód był poniekąd zrozumiały: potrzebne było nowoczesne centrum, które mogłoby udowodnić, że Łódź będzie się rozwijała.
Niezrealizowana – niedokończona? – Łódź jest pytaniem niezwykle aktualnym: jak daleko możemy się posunąć tłumacząc chęć stworzenia czegoś nowego? Czy miasto przyszłości to takie, które powstaje na ruinach starego? Jak zmieniać istniejącą tkankę, by coś od siebie dodać, a nie zatracić? Patrząc na archiwalne zdjęcia miejsc, które dobrze znam, po których spaceruję codziennie, mimo wszystko z ulgą oddycham, że skończyło się tylko na tym. Strata jest olbrzymia, ale mogło być znacznie gorzej. Postęp wymaga ofiar, ale czy aż takich?
W Łodzi teoretycznie nie ma efekciarskiego kosmosu, ale czy do kosmicznych misji nie należało stworzenie olbrzymiego blokowiska na Retkini, gdzie do lat 70. były po prostu tereny rolnicze? Czy osiedla jak Widzew czy Dąbrowa, gdzie w latach 70. i 80. pasały się jeszcze krowy, a które dały komfortowe mieszkania napływającym do miasta i tym, którzy wcześniej mieszkali w niszczejących kamienicach, to nie wielkie przedsięwzięcia? Łódź nie mogła oderwać się od ziemi i marzyć o podróżowaniu pośród gwiazd, jeśli ciążyły na niej podstawowe problemy, których w innych miastach nie było. A może właśnie inaczej – Łódź nie ma kosmicznych budynków, bo sama była jak obca planeta, którą dopiero co się skolonizowało i rozwija.
„Łódź nie miała prawa się wydarzyć, a się wydarzyła” – głosi hasło jednej z wystaw. Konsekwencje tego są ogromne. Już w połowie XX w. Adam Ginsbert pisał, że Łódź to miasto nie w pełni ukształtowane. „Plan urbanistyczny Łodzi z 1827 r., mimo wielu niezaprzeczalnych zalet” podzielił je na odrębne organizmy. Idąc tropem tej myśli Kamil Kowalski zauważał w eseju „Łódź – miasto niedokończone”, że „nieukończony proces budowy miasta jest szczególnie widoczny w pierzejach łódzkich ulic, które w wyniku decyzji z przełomu lat 60. i 70. utraciły swoje genius loci oraz miejski charakter”. Kolonizacja trwa, ciągle toczy się walka, w którą stronę trzeba pójść, jak ze sobą wszystko skleić, połączyć, aby ten opiekuńczy duch powrócił. Patrząc na to z tej perspektywy Łódź jest najbardziej kosmicznym miastem ze wszystkich. Łódź jest obca, pozostawiona sama sobie, z problemami jak z innej planety.
Oczywiście kosmiczne budynki pozwoliłyby pomóc zrozumieć to innym. Gierkowska prosperita szybko się skończyła, PRL zaczął chylić się ku upadkowi, swoje dołożyła transformacja i znowu nie dało się myśleć o kosmosie. Rodzi się jednak pytanie, dlaczego później zabrakło odwagi. Projekty – wciąż bardzo imponujące – były. Żałować można centrum festiwalowo-kongresowego "Camerimage Łódź Center", które w 2009 zaprojektował Frank Gehry, amerykański architekt, którego mama urodziła się właśnie w Łodzi. Budynek był jak krater – w filmie czy grze mogłyby wyskakiwać z niego potwory. Nie możemy jednak puszczać wodzy fantazji patrząc na porozrzucane bryły, bo władze miasta nie dogadały się z dyrekcją Camerimage, w wyniku czego centrum powstanie w Toruniu.
W Łodzi stanąć miała też szklana tuba, niczym tunel superszybkiej kolei albo miejsce służące do transportu surowców na podbitej planecie. Tyle że poza futurystycznymi kształtami wykorzystanie było bardziej przyziemne – w budynku miała mieścić się Specjalna Strefa Kultury. Doszło do sporu miasta z pracownią i od 2014 r. projekt jest wygaszony.
Szkoda, bo szykowano ją na terenie EC-1 - prawdziwie kosmicznym miejscu, choć nowym. Stara elektrownia, ale w nowych szatach prezentuje się jak baza na obcej planecie. Wrażenie to potęguje jeszcze niezagospodarowany teren między EC-1 a dworcem Łódź Fabryczna, widoczny na zdjęciu głównym (zdążyli podbić go kierowcy i zrobić dziki parking, w końcu jednak ktoś ogrodził teren...), który jak w kalejdoskopie pokazuje problem współczesnej Łodzi. Kosmiczne aspiracje, ale i brak konsekwencji, żeby nawet tak proste sprawy, jak niewielką przestrzeń pomiędzy dwiema wizytówkami nie zamienić w błoto.
„Przyszłość z pewnością przyniesie koncepcje nie do zrealizowania” – pisał Błażej Ciarkowski, autor książki „Łódź, która nie powstała” – bowiem stanowią one część historii miasta i marzeń o Łodzi-metropolii. I chociaż ciągle jesteśmy na tym samym etapie - kiedy przyziemne problemy nie pozwalają marzyć o czymś więcej – to architekt ma rację. Łódź jako miasto z kosmosu po prostu musi mierzyć wysoko.