Dziennikarstwo to nie Twitter, czyli dlaczego to nie jest zawód dla cyników

Krzysztof Stanowski może i chciał dobrze, ale stanął nie po stronie dziennikarzy, ale w szeregu wichrzycieli i mącicieli. Od celebryty nie oczekuję jednak refleksji i empatii, a ten felieton, choć otwiera go wątek Stanowskiego, traktuje o czymś większym i głębszym niż wygłupy byłego dziennikarza.

Dziennikarstwo to nie Twitter, czyli dlaczego to nie jest zawód dla cyników

Tytułową tezę o zawodzie dziennikarza miał powtarzać Ryszard Kapuściński. Chociaż wiele informacji podanych m.in. w genialnej książce "Kapuściński non-fiction" Artura Domosławskiego nadwątliło budowaną latami legendę "cesarza reportażu", to zgodzić się trzeba, że autor "Wojny futbolowej" rozumiał, że dziennikarz nie może być cynikiem, narcyzem ani raptusem. A pisanie powinno być poprzedzone zrozumieniem. 

Kapuściński zmarł w 2007 roku. Przed epoką smartfonów i mediów społecznościowych. W czasach bez wątpienia dla dziennikarstwa lepszych. Dziennikarstwa, które przegrywa dziś z influencerami – tak zwanymi twórcami treści, ale też "autorytetami" z Twittera. Dziennikarstwa, które tkwi w toksycznym związku z mediami społecznościowymi.

Wejście dziennikarstwa w ten związek sprawiło, że dziś ludzie w swojej masie wolą od pogłębionego reportażu wygłupy Szalonego Reportera, a szczytem wnikliwego wywiadu są impertynenckie i w gruncie rzeczy prostackie, niewiele wnoszące do wiedzy odbiorcy wstawki redaktora Mazurka. Dziennikarze, godząc się na ten związek, zgodzili się też na rządzące nim reguły; gdzie zasięgi są ważniejsze niż jakość, a szybkość informacji jest istotniejsza niż jej prawdziwość. Niestety, coraz częściej zdarza się, że w pogoni za nimi porzucili swoje cenne zasady, które sprawiały, że można było im ufać. 

Dziennikarz nie może być cynikiem, narcyzem ani raptusem.

O fatalnej kondycji mediów pisano i mówiono już wiele, polecam nasz wywiad z Pauliną Januszewską, ale tym razem napiszę o tym, dlaczego, mimo wad, braków i przeciwności losu (które fundują mediom politycy i biznes), dziennikarstwo jest potrzebne i nierzadko spełnia swoją rolę (nie mówię misję, bo staram się widzieć ten zawód jako pracę, a nie powołanie; misyjność to prosta droga do nadużyć). 

Do tego felietonu zbierałem się długo. Pierwsze szkice powstały już przy okazji protestu mediów, gdy niektórzy próbowali przekonywać, że nie ma co wspierać dziennikarzy, bo ci są nieobiektywni, zależni od polityków i ich rolę przejęli sami internauci. Bo przecież po co nam media, skoro mamy Google’a, Facebooka, Instagram, a nawet TikToka. 

Że tak myślą użytkownicy to jedno, gorzej gdy tak myślą… sami dziennikarze, którzy czasami zapominają, że ich pierwszym miejscem pracy jest redakcja, polem do refleksji łamy gazet, strony portali, czas na telewizyjnej antenie. 

Cztery plagi i jedna nadzieja 

Afera ze Stanowskim i Stonogą – nie będę się rozwodził na jej temat, bo nie warto, raz, że żyła kilkanaście godzin; a dwa, że nie można poważnie traktować duetu wspomnianych celebrytów – nie pokazała dosłownie słabości dziennikarzy i mediów, ale słabość ludzi w mediach społecznościowych, znak czasów epoki przebodźcowania, nadmiaru narracji, pośpiechu. Obnażyła też patologię systemu medialnego: uzależnienie branży dziennikarskiej od mediów społecznościowych. Patologia ta ma wiele wymiarów, opiszę je osobno, ale oczywiście są one ze sobą ściśle powiązane. To plagi łączne.

Pierwsza plaga to zjawisko, w którym wielu dziennikarzy pisze więcej tweetów lub postów niż tekstów. Ba, swojej bańce społecznościowej poświęcają nieraz dużo więcej czasu, energii, dodatkowej pracy niż tworzonym artykułom. Niekiedy to właśnie tam ujawniają informacje, newsy, rezultaty śledztw, kanibalizując swoją pracę na rzecz redakcji, w której są zatrudnieni. Zamiast kierować ruch na stronę swego pracodawcy, który płaci im pensję, robią dobrze Elonowi Muskowi. 

Druga plaga to jałowy i bezsensowny udział w wyścigu o pierwszeństwo. Wielu dziennikarzy z nagrodami na koncie, uznanych i cenionych, udostępnia posty bez weryfikacji i refleksji. Widać to było we wspomnianej aferze z panami SS. Jak zauważył Michał Płociński na łamach "Rzeczpospolitej": "Jeśli ktoś podał dalej filmik ze Stanowskim, podałby też rosyjską dezinformację i najgorszy deepfake zamiast udowadniać, że coś jest zmontowane czy wygenerowane przez sztuczną inteligencję". Gorączkę tę wspierają przecież same platformy społecznościowe, które premiują rozgrzane do czerwoności emocje i szybkość reakcji.

Trzecia to zwrócenie się dziennikarzy, a raczej mediaworkerów, w stronę mediów społecznościowych i szukanie tam tematów. To już wyższy poziom "dziennikarstwa śledczego". Śledzi się bowiem, co inni napisali, by napisać w gruncie rzeczy to samo. Robienie tekstów z byle tweetu, filmiku, efemerycznej aferki. Bardzo często sami dziennikarze nie chcą robić takich tematów, ale są zmuszani przez wydawców, kierowników działu SEO i mediów społecznościowych. Zmęczeni, przepracowani robią często rzeczy, których nie chcą. Dziennikarstwo zza biurka to oczywiście dziś standard, ale także z poziomu domu można napisać coś, co nie jest kompilacją trzech komentarzy z Twittera. Gdzie kryterium wyboru przepisywanego są jego zasięgi. 

I dochodzimy do czwartej plagi: kultu zasięgów. Pisałem o tym w kontekście LinkedIna, którego przekleństwo pogoni za zasięgami właśnie dopada. Portal dla profesjonalistów upodabnia się do Facebooka i Instagrama, a ostatnio też do Twittera. Oczywiste jest, że lajki są walutą tego świata, a followersi społecznym dowodem słuszności. Tyle że dziennikarze nie powinni w to iść, bo ich celem nie jest pusta sława i uznanie w bańce sieciowej.

Upodabnianie się dziennikarzy do influencerów to niebezpieczny trend. Na pewnym poziomie to rozumiem. Pisaliśmy o tym, że Maciek Okraszewski czy Paulina Górska odeszli z mediów do własnych kanałów, bo tradycyjne media nie były zainteresowane tematami, które Paulina i Maciek proponowali

Wielu dziennikarzy wybrało też media społecznościowe zamiast pracy w redakcji nie tylko dlatego, że są sami sterem, okrętem i rybą. Media społecznościowe karmią ego, gwarantują szybką gratyfikację, natychmiastowe uznanie i błyskawiczną popularność. Wewnętrzny narcyz, hodowany w cyfrowej zagrodzie, ma się dobrze. 

Tyle że przejście "na własne" nie daje pełnej niezależności. Twórcy, którzy wybierają Twittera, Instagram czy TikToka, siłą rzeczy uzależniają się nie tylko od logiki tych platform, ich sposobu opisywania świata, formy, ale też od gustów i oczekiwań użytkowników. Może to grozić tym, że tacy influencerzy informacyjni robią nie te tematy, które są społecznie ważne i konieczne, ale te, które trendują. Siłą rzeczy nawet profesjonalni i stawiający na jakość i fact-checking influencerzy muszą konkurować o uwagę z siewcami dezinformacji, tanich sensacji i plotek, z jeźdźcami apokalipsy żółtych napisów. Skazani na samodzielność często nie mają wsparcia redakcji, trudniej tutaj o mechanizmy kontroli. 

Zostawmy w piaskownicy #silnychrazem, Prawdziwych Polaków,  aktywistów i ekspertów na pełen etat.

Media społecznościowe w tym Twitter, Facebook, TikTok są dla dziennikarzy, a nie dziennikarze dla nich. Zrozumienie tego jest dla nas nadzieją. Niegodzenie się na warunki gigantów cyfrowych, usilne przekonywanie, że jako dziennikarze wciąż jesteśmy potrzebni, to także nasz obowiązek. Może powinno nas być mniej, "tyle co pod Termopilami", ale powinniśmy być "twardzi jak Spartanie"*. 

To, że tak wielu dziennikarzy nie dało się złapać w pułapkę Stanowskiego i nie wzięło udziału w tej zabawie, pozostawiając w piaskownicy #silnychrazem, Prawdziwych Polaków, aktywistów i ekspertów na pełen etat (wczoraj COVID, dziś wojna, jutro wybory w USA), to sukces mediów. 

Pisał o tym Rafał Madajczak na łamach Gazeta.pl i warto to potworzyć: na liście nabranych przez Stanowskiego mamy kilka nazwisk, a na liście nienabranych jest znacznie liczniejsze grono. Media z prowokacją Stanowskiego poradziły sobie całkiem nieźle, a celebryta z Kanału Zero zrobił sobie fatalną reklamę: patrzcie, jestem w stanie manipulować, grać pod tezę (bo nagranie było prawdziwe, ale intencje autora wątpliwe etycznie), oby było po mojemu. Doceniam jego sukcesy biznesowe, ale dziennikarsko to wciąż niewiele powyżej zera. 

Sztuka czekania i potrzeba czytania

Parafrazując Jeana Baudrillarda: skoro wiemy, że przeglądając media społecznościowe, tak naprawdę sami jesteśmy przez nie przeglądani, to może czas na oglądanie obrazów zamiast cieni i słuchanie głosów zamiast ich dalekiego echa. Jako dziennikarze zróbmy sobie przerwę od tej darmowej pracy na rzecz big techów. Wiem, że niektórzy – jak Sławomir Mentzen czy wspomniany Stanowski – chcieliby, żeby dziennikarze zniknęli, bo mają przecież autorytety z sieci i swój chłopski rozum. 

Dziennikarze powinni się od influencerów, mistrzów orania na Twitterku, różnić tym, że czekają z wydawaniem osądów, nie mają z góry założonych tez, pytają, dociekają. Nie liczą na zasięgi i kliki, ale na dobry efekt swojej pracy. 

Ryszard Kapuściński, którego wspomniałem na początku tekstu, miał swoje grzechy. Używał, jak to ujął Mariusz Szczygieł, literackiego zmyślenia, ale co do zawodu dziennikarza miał jasne zdanie: trzeba być dobrym człowiekiem i mieć empatię. Kapuściński mawiał też, że żeby napisać jedno własne zdanie, trzeba przeczytać tysiące cudzych. Zachęcał do erudycji, cierpliwości i pietyzmu. I wciąż wielu dziennikarzy najpierw przeczyta, potem pomyśli, dopiero potem napisze. Znam ich, ale na Twitterze ich nie spotkacie.

*nawiązanie do przemowy Jerzego Jarniewicza podczas odbioru Nagrody Literackiej Nike

fot. shutterstock