Kiedyś karta kredytowa, dziś aplikacja. Tak mają teraz nad nami władzę
Aplikacje to wygoda i finansowe korzyści. W podobny sposób dawniej zachęcano do kart kredytowych. I można śmiało zakładać, że poddanie się zachętom może mieć również mroczne konsekwencje.
Zapewne to nie przypadek, że esej Zbigniewa Baumana o karcie kredytowej był pierwszym rozdziałem wydanej w 2008 r. książki „Gadżety popkultury. Społeczne życie przedmiotów”. Nic lepiej nie opisywało ówczesnego człowieka, jak możliwości, do których dostęp dawała plastikowa karta. „Jako członkowie narodu konsumentów nie musimy już odkładać spełnienia marzeń na później, jak tego wymagano od naszych przodków-wytwórców, którzy w pocie czoła wznosili fundamenty naszego świata towarowej obfitości” – pisał socjolog i filozof.
W zasadzie czy aż tak wiele się zmieniło? Wprawdzie w Polsce karty kredytowe nie były aż tak popularne jak na zachodzie, ale dalej życie na kredyt jest kuszącą alternatywą lub co gorsza koniecznością. Ba, całość weszła na zupełnie nowy poziom. Za sprawą odroczonych płatności kupowanie teraz, a płacenie później jest jeszcze prostsze i niemal dla każdego bez zbędnych bankowych formalności. Niestety ma również swoje mroczne strony. A może i nawet mroczniejsze niż w przypadku kart kredytowych czy kredytów.
Mimo wszystko aktualnego symbolu naszych czasów szukałbym gdzieś indziej – w aplikacjach
To bardzo pojemne hasło, bo przecież aplikacje są dosłownie do wszystkiego: do mierzenia aktywności, monitorowania zdrowia, rozrywki czy poprawiania swoich nawyków. Przede wszystkim aplikacje służą jednak kupowaniu. Jednak nie tylko dlatego tak blisko im do opisywanych przez filozofa kart.
„To nieposiadanie i nieużywanie karty kredytowej jest stygmatem upośledzenia, asumptem do towarzyskiej banicji i powodem do wstydu” – pisał Bauman, a mnie od razu przypomniała się internetowa afera, kiedy wyśmiewano osoby niekorzystające z aplikacji pozwalającej otwierać automat paczkowy. Jak to tak? Stać i czekać? A przecież można kliknąć, ominąć resztę nienowoczesnych niemot i pędzić dalej.
Dla filozofa karta kredytowa była narzędziem, który eliminował niecierpliwość. Nagle od razu można było dać się ponieść pragnieniom, wszystko jest na wyciągnięcie ręki, nie trzeba odkładać i czekać. Żądze biorą górę. Podobniej jest z aplikacjami, bo nie tylko ciągle można mieć więcej za mniej, ale też taniej. Liczne kupony obniżają ceny mnóstwa rzeczy, o których jeszcze przed chwilą nie myślało się, że są potrzebne.
Twórcy aplikacji bardzo często lubią pokazywać, ile dzięki nim się zaoszczędziło, a sumy faktycznie robią wrażenie
Gdyby istniały alternatywne rzeczywistości, mogłoby się okazać, że w jednej z nich jako klient nie korzystamy z aplikacji, przez co jesteśmy biedniejsi np. o 500 zł. I to tylko dlatego, że nie aktywowaliśmy kuponów i w ten sposób nie zaoszczędziliśmy niemałej sumki.
Weźmy nawet mniej optymistyczny scenariusz i niech korzystanie z aplikacji sprawia, że nasz portfel nie jest lżejszy o 200 zł. Albo co tam – dzięki sklepowemu programowi udało nam się zachować tylko 50 zł. Tylko? Lepiej mieć 50 zł niż nie mieć, tym bardziej że uratowało się je delikatnym ruchem kciuka. Czasami bardziej trzeba się namęczyć żeby sięgnąć po pilot czy telefon na kanapie, a tu proszę – 50 zł zabezpieczone bez żadnego wysiłku! Tak zaoszczędzić pięć dyszek to prawie jak zarobić!
A wiadomo, że w wielu przypadkach nie jest to jednak 50 zł, a 500 zł czy nawet więcej.
Wygrywa ten, kto korzysta. Jak w takim razie nazwać tych, którzy rezygnują z tak łatwych oszczędności. Z własnej woli mówią: nie, dziękuję i płacą więcej? Jeśli dawniej karta kredytowa była symbolem nie tylko statusu, ale też pewnej zaradności, to dziś tę funkcję pełni aplikacja.
Kwoty robią wrażenie i aż chce się zakrzyknąć, że to się opłaca. Tyle że gdzieś muszą być ukryte koszty. To te wszystkie powiadomienia, wydane zgody i inne nudne rzeczy, które bierze się z dobrodziejstwem inwentarza. Na dodatek nie bolą, bo często godzimy się na zasypywanie treściami bez korzyści w postaci zniżek i promocji.
W przypadku aplikacji bardziej niepokojące jest pewnie to, na czym zaoszczędziliśmy
Może okazać się – czego jednak twórcy programów już tak chętnie nie pokazują – że to były promocje 2 za 1, 8 za 4 itd. Czyli kupiliśmy coś na wszelki wypadek, czego byśmy normalnie nie wzięli. A może się przyda? A może dzięki temu nie trzeba będzie chodzić dwa razy?
Ludzie się spieszą – pisał Bauman – a my dziś rozumiemy i odczuwamy jeszcze mocniej. Świat stał się bardziej zabiegany i pędzący. Różnice odczuwa się nawet na krótkim dystansie – dla wielu 2024 r. zleciał bardziej niż np. 2019 r. Rzecz jasna to tylko poczucie, bo doba dalej ma 24 godz. i się nie skróciła, ale wrażenie jest zbyt mocne, żeby je ignorować i nie czuć wpływu.
Świat pędzi i jest nieprzewidywalny. Zaraz minie pięć lat od wybuchu pandemii. Na początku 2020 r. wielu próbowało wyobrazić sobie, jak będą wyglądały nadchodzące miesiące, ale nikt nie pokusiłby się o scenariusz, w którym nagle spora część planety daje się zamknąć w domach, nie da się przekraczać granic, a groźny wirus sieje spustoszenie. Na początku 2022 r. mało kto brał na poważnie wojnę za naszą wschodnią granicą. Dlatego teraz bezpieczniej nie planować, nie przewidywać, nie przypuszczać. Oby nie było gorzej.
W ostatnich latach na własnej skórze przekonaliśmy się o niebezpieczeństwie przewidywania, ale świat był niepewny od dawna. I dlatego karty kredytowe i kredyty trafiły na podatny grunt. Teoretycznie lepiej nie zaciągać zobowiązań, bo nie wiadomo, co będzie, ale z drugiej strony to nie wiadomo jest też zachętą. Może mimo wszystko będzie lepiej? A najprawdopodobniej będzie tak, że nie jesteśmy w stanie tego przewidzieć, więc nie ma co się przejmować i lepiej żyć tu i teraz. Korzystać z okazji. Głupi by nie wziął.
Aplikacje ze swoimi zniżkami i promocjami napędzają konsumpcję w podobny sposób, ale jednocześnie uspokajają możliwością gromadzenia zapasów (mąka zawsze się przyda, podobnie jak olej czy papier toaletowy; wszystko można sobie zracjonalizować), czyli próbą przygotowania się na niepewną przyszłość. Aplikacja to zyski, ale i bezpieczeństwo.
A poza tym (przede wszystkim?) oszczędność innej kluczowej waluty – czasu
Wspominałem już o awanturze pod automatami paczkowymi, a takich korzyści będzie tylko przybywać. Już teraz w niektórych sklepach można skanować produkty aplikacją od razu przy wkładaniu do koszyka. Potem i tak musimy podejść do kasy, ale nabija się już nie kupowane rzeczy, a sam kod QR. Mimo wszystko jest to pewna oszczędność czasu, więc nie przepadną te szanse, które „mają zwyczaj pojawiania się nagle, by za chwilę z rąk się wymknąć” czy doznania, których nie doświadczyliśmy, jak pisał Bauman. Bo właśnie po to się spieszymy, prawda? Żeby niczego nie przegapić, na nic się nie spóźnić, korzystać z możliwości, jakie są dawane. Wprawdzie nie zawsze konkretnie wiadomo o co chodzi, to bardzo mgliste pojęcia, ale tak czy siak – trzeba pędzić.
Aplikacje dają poczucie kontroli czasu. Sam się na tym łapię. Śledzę w telefonie aktualne położenie pociągu, chociaż program wskazuje, że będzie punktualnie. Nie wystarczy mi sama informacja, że dojechał na poprzednią stację o czasie – muszę mieć potwierdzenie na mapie. Ten sam patent od dawna wykorzystują aplikacje pozwalające zamawiać jedzenie. Nie tylko podają czas przybycia dostawcy, ale można śledzić jego drogę. Z aplikacją w ręku może dalej jesteśmy nadzorowani, ale wreszcie i my również możemy kontrolować. Na drabince stoimy o szczebelek wyżej.
Ta precyzyjność bywa absurdalna, bo w żaden sposób niczego nie zmienia. Weźmy aplikacje kurierskie, które podają dokładne godziny poszczególnych etapów podróży paczki. Wiemy, że w oddziale doręczającym była o 23:39, a wydana do doręczenia została o 08:35. Brakuje najważniejszej informacji o szacunkowej godzinie przybycia dostawcy – zamiast tego nagle mamy bardzo ogólne pomiędzy 9:00 a 17:00 lub w bardziej ryzykownym przypadku między 10:00 a 13:00 – ale przynajmniej przez moment możemy mieć wrażenie, że kontrolujemy, sprawdzamy, monitorujemy. Trzymamy rękę na pulsie. O jak wielu sytuacjach w nieprzewidywalnym świecie da się tak powiedzieć?
Jak tak bardzo nie podobają mi się aplikacje to po prostu mogę z nich nie korzystać – powiedzą niektórzy. Tylko nie o to chodzi. Sama rezygnacja jest aktem, na który tak naprawdę mogą pozwolić sobie nieliczni. Np. bogatsi, którym 500 zł rocznie nie zrobi żadnej różnicy.
W zabieganym świecie, kiedy nie ma się czasu na nic, faktycznie opuszczenie sklepu trochę wcześniej może zrobić różnicę. A aplikacja poniekąd może to sprawić. Staje się więc nie narzędziem, a przywilejem.
Nie chodzi o to, aby piętnować programy, ale zwracać większą uwagę, jak na nas wpływają. Dziś użytkownicy aplikacji kupują bilety taniej, podczas gdy reszta bez programu ma coraz mniejszy dostęp do papierowych.
To już nie są wybory konsumenckie, kiedy posiadanie aplikacji znacząco wpływa na życie. Właśnie dlatego trzeba rozmawiać o tym, jak programy na nas wpływają i do czego doprowadzają.