Uczniowie nie znają swoich imion. Nauczyciele mówią, że to wina telefonów
Uczą się w tej samej klasie, ale nic o sobie nie wiedzą. Nauczyciele zwracają uwagę, że na przerwach młodzi ludzie wolą patrzeć w ekrany niż ze sobą rozmawiać. Łatwo zrzucić winę na technologię, jednak tutaj problem wydaje się być znacznie szerszy. Wystarczy wyjść na ulicę i się rozejrzeć.
Brak, wydawałoby się podstawowej, wiedzy o swoich rówieśnikach dostrzegają nauczyciele z różnych części kraju. W rozmowie z Radiem ZET Magdalena Siejka, dyrektorka XI LO w Łodzi, opisuje, że na przerwach widzi uczniów, którzy siedzą koło siebie, ale wpatrzeni są w telefony. Nierzadkim widokiem są też nastolatkowie ze słuchawkami na uszach.
Pisaliśmy o przykładzie wrocławskiej szkoły, w której można było być świadkiem podobnych scen. Wszystko zmieniło się, gdy wprowadzono zakaz korzystania z telefonów. Korytarze ponownie zrobiły się głośne. „Wcześniej podczas przerwy szkoła tak jakby zamierała. Wszyscy siedzieli, podpierali ściany, zaglądali do tych telefonów, no i generalnie grali, głównie grali” – komentowała dyrektorka.
Podobne zakazy to jednak wciąż rzadkość. Według nauczycieli technologia za bardzo odciąga młodych od siebie. W jednej ze szkół doszło do tego, że kiedy jeden z uczniów miał rozdać klasówki, nie miał pojęcia, do kogo praca powinna trafić. Po prostu nie znał imion i nazwisk.
Nauczyciele w reportażu Radia ZET mówią, że funkcjonowanie przeniosło się do sieci.
Niektórzy jeśli już chcą nawiązać kontakt, wolą napisać niż zagadać na żywo
Byłem gorącym przeciwnikiem zakazu smartfonów w szkołach. Wydawało mi się, że to cofanie polskiej szkoły do średniowiecza. Zamykanie oczu na problem. W końcu telefony istnieją poza murami placówki. Szkoły powinny edukować, jak mądrze korzystać z nowych technologii. Jak rozpoznawać oszustwa, fałszywe informacje i próbować odnaleźć się w tej niełatwej rzeczywistości, pełnej hejtu i zagrożeń.
Tylko czy te pięknie brzmiące banały, oczywiste slogany, da się chociaż w najmniejszym stopniu zrealizować? Można mówić o tym, co robić, by internet nie zabierał całego czasu wolnego, ale potem w domu czy na ulicy i tak trudno się od niego oderwać, tym bardziej że „wszyscy tak robią”. Rodzice, dziadkowie czy ciocie też.
Z drugiej strony kilka godzin spędzonych w szkole może być jednym okresem w ciągu doby, kiedy nie ma się dostępu do telefonu. A to już coś. Statystyki są naprawdę alarmujące. Z raportu Nastolatki 3.0 wynika, że młodzież potrafi spędzać średnio 5 godzin i 36 minut dziennie z telefonem w czasie wolnym. Ma to olbrzymie konsekwencje.
Skrócenie snu dzieci sięga od 1,5 do 3 godzin w porównaniu ze standardami wyznaczonymi m.in. przez Światową Organizację Zdrowia. U starszych nastolatków sen jest krótszy nawet o 30 proc. Badacze zauważają, że połowa dzieci chodzących do podstawówki używa smartfonów po godzinie 22:00. A co dziesiąte – kilka razy po północy, mimo że rano musi wstać do szkoły.
Owszem, zakaz korzystania ze smartfonów w szkołach akurat tego nie zmieni. Ba, istnieje ryzyko, że nawet spotęguje problem, bo przecież trzeba będzie nadrobić stracony czas. Jeśli telefon na lekcji i przerwie będzie musiał być schowany głęboko w plecaku, to korzystanie z niego późną nocą i tak odbije się na zdrowiu. Eksperci podkreślają, że niewyspane dzieci są rozkojarzone, nie uważają, zaczynają mieć coraz gorsze oceny.
Zakaz używania telefonów przez uczniów w szkołach właśnie dlatego jest kuszący, bo przynajmniej pozwoli uwierzyć, że coś się robi
I chociaż działanie będzie mimo wszystko niewystarczające, to przecież faktycznie kilka godzin wyrwie się potężnemu przeciwnikowi. W tej luce może pojawić się myśl, że może warto przerwę bez telefonu wykorzystać na coś innego.
Ale może się nie pojawi. Bo przecież szkoła bywa naprawdę okrutnym miejscem. I jeśli ktoś ucieka, to nie zawsze dlatego, że cyfrowa rzeczywistość jest ciekawsza. Być może bywa bezpieczniejsza. Albo pozbawiona niepotrzebnych i przykrych uwag. Niestety, trzymających się z boku na szkolnych korytarzach było wielu, zanim opanowały je smartfony. Szkoła chętnie przymykała na to oko, a teraz nie musi, bo może wskazać przyczynę – to technologia! To dlatego ze sobą nie rozmawiają!
Można odnieść wrażenie, że to telefony stały się głównym złem polskiej szkoły
I jedynym. Tymczasem sami nauczyciele zwracają uwagę na to, że problem jest szerszy. Owszem, technologia jest chłopcem do bicia, bo wróg wreszcie się zwizualizował i pod ręką jest proste rozwiązanie. Nie wiadomo wprawdzie, czy okaże się skuteczne, ale można działać. Jakoś działać, ale działać. Tylko reszta problemów pod tym dywanem może się zwyczajnie nie zmieścić.
- Dziecko jest wszędzie gościem, w szkole, na zajęciach dodatkowych, w domu. Brakuje przestrzeni na bezpośrednie relacje rówieśnicze – mówi w rozmowie z Radiem ZET dr hab. Walęcka-Matyja.
Dzieci nie rozmawiają ze sobą po szkole, bo pędzą na kolejne zajęcia dodatkowe. Nie idą razem do szkoły, bo są podwożone pod same drzwi. Dane nt. czasu spędzanego w ekranie są alarmujące, ale np. psycholożka Joanna Popławska podaje przykład swojego syna, który chciał spędzić weekend u znajomego, ale zrezygnował, bo musiał przygotować się do nadchodzących sprawdzianów.
Już jednak widzimy, do czego to prowadzi – do zadawania trudnych i niewygodnych pytań. Czy polska szkoła uczy właściwie? Czy odpowiednio przygotowuje? Czy nie jest narzucana na młodych zbyt duża presja? Ale kto ją narzuca - sami nauczyciele czy może jednak rodzice?
Łatwiej zgodzić się, że to wszystko przez telefony, kiedyś tak nie było i przyjaźnie nawiązywane 40 lat temu w liceum przetrwały do dziś. Przypadek?
W dyskusji na profilu „Nie dla chaosu w szkołach!” komentujący zauważają, że sama szkoła nie ułatwia nawiązywania relacji. Brakuje wspólnych zajęć czy aktywności sprzyjających integracji. Nie mówiąc już o tym, że w przepełnionych klasach nie jest możliwe, aby każdy dobrze znał drugą osobę.
Jeden z komentujących dostrzega ogólny zanik relacji. Jeśli dziś spojrzymy na to, jak wyglądają nowe osiedla, to faktycznie trudno o jakikolwiek kontakt. Bloki są grodzone, podobnie jak place zabaw. Niedawno portal tvn24.pl pisał, że deweloper zagrodził popularny skrót do szkoły.
Zbliżamy się do momentu, w którym polskie miasta będą składać się z centrów dla bogatych i pustkowi wokół. Na naszych oczach wyrastają grodzone enklawy.
Te anegdotyczne przykłady są dla mnie symptomatyczne, bo pokazują, jak na moich (i waszych) oczach znika świat, który znam(y). Ta zmiana daleka jest od wizji szczęśliwości rysowanych w utopiach. Może i widzimy szklane domy, jak u Żeromskiego, ale przed nimi powstają kilkumetrowe płoty. A nawet jeżeli nie są tak wysokie, to i tak sprawiają, że przejście przez nowe osiedle mieszkaniowe zajmuje nie 3 minuty, ale 10, bo każda posesja musi być ogrodzona.
- pisał Rafał Gdak na łamach Spider's Web.
Zamykamy się na innych, tworzymy enklawy, a nasze życie w rzeczywistości przypomina to w internecie – dodawał, dochodząc do mało optymistycznych wniosków. Można i trzeba zżymać się na telefony i platformy, które wszelkie złe emocje potęgują i wykorzystują do własnych celów. Tyle że nie powinniśmy pomijać czynników popychających w ich objęcia.
Jane Jacobs w książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” pisała, jak ważnym elementem są ulice miast dla rozwoju dzieci. Manewrując pomiędzy uliczkami czy bramami obserwowały ciekawe, bo prawdziwe życie. Toczyło się swoim rytmem, nie było sztucznie wykreowane dla nie wiadomo kogo. W tym właśnie rzecz, pisała Jacobs, że przygotowane z myślą o najmłodszych tereny ziały pustką „w porównaniu z pobliskimi starszymi ulicami obfitującymi w ciekawostki, różnorodność”.
Nie chodzi o to, aby rezygnować z placów zabaw, ale tworzyć je z korzyścią dla młodych. Błędy stale się powiela i dlatego na uboczu ciągle stawiane są siłownie, z których nikt nie korzysta. Jak wyglądają place zabaw na grodzonych osiedlach? To malutkie klatki z jedną zabaweczką. Obraz nędzy i rozpaczy centrum współczesnego sąsiedzkiego życia.
Owszem, perspektywa Jacobs była dość specyficzna – zachwalała miejskie chodniki w kontekście niebezpiecznych parków, które upatrzyli sobie gangsterzy. Jednak ogólna uwaga jest bardzo ważna.
Lekcję, że mieszkańcy miasta muszą brać odpowiedzialność za to, co dzieje się na miejskich ulicach, dzieci raz po raz dostają na chodnikach, na których kwitnie lokalne życie publiczne.
Potrzebne są miejsca, które żyją, przyciągają, wyróżniają się. Nie da się uciec od wrażenia, że polskie miasta coraz bardziej się do siebie upodabniają. Bez względu na to, gdzie mieszkamy, odbijamy się od tych samych zamkniętych osiedli, oglądamy te same apartamentowce, zakupy robimy w tych samym sklepach, w których dostępne są te same produkty.
Wiem, brzmię jak boomer, brakuje tylko czarno-białego zdjęcia, że kiedyś to było oraz uwagi, że człowiek może i miał miej, ale za to był bardziej szczęśliwy. Z drugiej strony sam widzę, jak wyglądają zakupy na targu, jak urocze bywają nieliczne sklepiki ze wszystkim i niczym. Jeszcze można obserwować świat, który do obecnej rzeczywistości przestał pasować. Ryneczek, na którym kupuję owoce i warzywa zostanie przepędzony. Trzeba zrobić miejsce deweloperowi.
Nawet mając to na uwadze nie da się zlekceważyć wpływu smartfonów. Trzeba jednak spojrzeć na sprawę szerzej, a nie oszukiwać siebie, że to wyłącznie przez telefony młodzież nie rozmawia ze sobą w szkole. Jeśli faktycznie chcemy rozwiązać ten problem, musimy mieć też pomysł na to, jak poradzić sobie z innymi wyzwaniami.
Sam zakaz smartfonów w szkołach wart jest dyskusji, ale musi być jej początkiem, a nie końcem.
Więcej podobnych artykułów znajdziesz na Spider's Web: